CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 lipca 2017

ZJAWA (5/5)

Pukanie w okno auta. Leniwie unoszę głowę, a otwarciu oczu sekunduje szerokie wyprostowanie ramion. Przeciągam się. Zerkam w lewo przez szybę. Ten znów puka. Otwieram ostrożnie drzwi. Ten rozwiera je szeroko. Nie zdążyłem krzyknąć. Już otworzył.
- Panie, coś pan! Tych drzwi się nie otwiera. Chyba że…
Wychodzę z auta. Wokół soczysta zieleń. Drobinki słonecznych promieni kładą się na ścieżce, aucie i na kapeluszu tego, kto przerwał mój sen.
- Odsunąłeś pan kamień? - pytam, rozglądając się wokół.
- Jaki kamiń, panoczku. Tu nijakiego kaminia nie beło. Wjechołeś panoczku w tyn mech i ciebie tu zatrzymało. A nie trzeba to beło kajsi innom drogom jechać?
Obchodzę samochód z każdej strony. Rzeczywiście, stoi na wzgórzu porośniętym mchem, ale jego pokład jest płytki, a pod nim - rozkopuję nogą grunt - niegłęboka warstwa padłych zeszłorocznych liści, a pod nią piasek.
- Kiedy ja chciałem jechać właśnie tą drogą - odpowiadam pewnie i spokojnie.
- No to obocz som, panoczku…
Starzyk bierze mnie pod pachę i prowadzi naprzód. Schodzimy ze wzgórza wyjątkowo równym w tym miejscu leśnym traktem, który nagle opada gwałtownie. Stanęliśmy nad urwiskiem.
- To po tyj ostatnij burzy, panoczku - powiada i wskazuje ręką na połać lasu, w tym miejscu górującą nad resztą zdziczałej zieleni. - Powyżyj stała skała, dyszcz podmył, obrócił kamiń, o… tam - pokazuje - uprowadził na łonki. 
Znów powrócił wzrokiem w stronę wyższego w tym miejscu lasu.
- Roz jeden gruchnął dyszcz i ze z lasu zjechoł najpierw ślam, a potym spłynoł źwir i po temu mamy tu tera taki jar - tłumaczy. - Kiebyś, panoczku, zjechał z tego wzgórka, to tobie jak nic śmierć bełaby pisano - zamyślił się, a z nim i ja zacząłem przemyśliwać ostatnie metry swojej nocnej podróży. - Ale mnie się cosik widzi, że panoczku, tobie śmierć nie jest pisano, skoroś w porę przystanoł.
Spojrzałem w padół wykrotu - głęboki na wysokość człowieka, a na samym dnie kamień. Bez dokładnych obliczeń zdałem sobie sprawę z tego, że, gdybym swoim autem stoczył się w to urwisko, przednia szyba roztrzaskałaby się o ten kamień. Poniewczasie ciarki przeszły mi po szyi i ramionach.
Nagle spojrzałem dalej, poza wykrot.
- A tam? Krzyż? - zapytałem.
- Nie krzyż, panoczku, ino topólka wyrosła wedle drogi i obróciło na niom leszczyne. Pojrzyj, z korzyniem jom wyrwało i tak się oba kostury połunczyły, że wyglonda, kieby krzyż krześcijański.
Zbieram w sobie myśli. Wypłynęła właśnie z tego jaru i w nim zaginęła.
Wracamy do samochodu.
- A ty, dobry człowieku, czego szukasz w tych stronach? - zagadnąłem starzyka.
- Jo? Jagody zbirom. Popotrzcie panoczku, a dyć tamój postawiłem koszyki. Najpirsze jagody w tym lesie. Jakie smoczne. Poczynstuję panoczka, a jakie tu grzyby, ech, kosom nie wytniesz!
Stoi przy mnie, zdejmuje kapelusz, wachluje się nim dla ochłody, po czym wsuwa go z powrotem na głowę. Jest ciepło pomimo tego, że nie dociera w to miejsce słońce.
- Mnie będzie potrzebna pomoc, dobry człowieku. Auto mi zgasło. Akumulator, czy jak? Znasz tu jakąś najbliższą drogę do miasteczka, albo przynajmniej do wsi?
- Kiebyś, panoczku, cafnął się o pińćdziesiunt kroków w tem bocznom alejem po prawej, dojechołbyś do jeziorka. Tamój tera wczasowice, a potym szyroka droga po wsi i do miasta.
- Jechałem nocą i nie zauważyłem tej bocznej drogi - tłumaczę.
- Nocum lepij tu nie jeździć.
- A to czemu?
Starzyk nieznacznie odwrócił głowę i przeszedł w stronę pozostawionych w wysokiej trawie koszyków wypełnionych po brzegi jagodami. Nabrał garść ciemnogranatowych owoców i podał mi je do spróbowania. Były słodkie i soczyste.
- A ty, dobry człowieku, nocami tędy nie chodzisz? - pytam.
- A co mnie tu ganioć nocom, kiedy… - nie dokończył.
- Kiedy?
Zorientowałem się, że zwleka z odpowiedzią, ale w końcu przemówił.
- Panoczek się bedom ze mnie śmieli, ale jo po ćmicy tuta nie chodzem, bo powiedajom, że pieruńsko cosik strosy.
Ulżyło mu, kiedy nie zareagowałem na jego słowa kpiarskim uśmiechem.
- Zapalimy? - zaproponowałem wsuwając się do samochodu i opadając całym ciężarem ciała na kanapę siedzenia 
- A możno by - usłyszałem jego wdzięczny głos.
Odszukałem paczkę papierosów i zapalniczkę. Odruchowo przekręciłem klucz w stacyjce. Silnik jak gdyby nigdy nic zaterkotał na normalnych obrotach. Przed sobą, na ciemnej, zgniłej zieleni drzew dostrzegłem dwa jasne punkty świateł reflektorów. Wyłączyłem je, pozostawiłem auto włączone, zabrałem z sobą papierosy i zapalniczkę i wyszedłem z auta. Poczęstowałem starzyka.
- Uuu - westchnął, zaciągając się - pewnikiem zagramaniczne.
Wszystko, co przeżyłem minionej nocy, zgadzało mi się i nie zgadzało. Próbowałem logicznie wytłumaczyć sobie kwestię nagłego braku zasilania w aucie, kamienia broniącego dostępu do otwarcia lewych drzwi samochodu, tego urwiska, przed którym zmuszony byłem stanąć i niedającego się objąć rozumem zjawiska, które wypłynęło z podziemi akurat w tym miejscu, w którym, gdybym nie przystanął, niechybnie roztrzaskałbym się o zalegający na dnie parowu kamień. W tych moich próbach rozsądnego wyjaśnienia okoliczności, jakie towarzyszyły mi w czasie przedzierania się przez gęstwinę leśną po odprowadzeniu kuzynki Bernadetty na dworzec, nie znajdowałem racjonalnego uzasadnienia. Do tego ta rozmowa z postacią wyłonioną z mgły, wspomnienie opowieści Bernadetty, Rozalia, Włodzimierz i ona - kuzynka Bernadetta… kim ona naprawdę była i dlaczego systematycznie przypominała historię kochanej, ale jednak porzuconej przez szlachcica wieśniaczki.
- Panoczek powiedał, że mu auto zgasło, a tera przeca widzem, że terkoce - starzyk zamyślił się, a odgasiwszy papierosa dodał - ale jo wszystka wim, wszystka wim, co się stało.

Z pomocą starzyka wycofałem auto i skierowałem je na boczną, tym razem już pozbawioną drzew drogę prowadzącą wzdłuż zachodniego brzegu jeziora. Wysiadł na niewielkim placu obok baru, spożywczego sklepu i kiosku. Przeczekawszy chwilę, zauważyłem, jak letnicy podchodzą do starzyka, chętni zakupić choć po pół litra jagód, a jego dwa wielkie kosze były po brzegi wypełnione.

Po roku dostaliśmy wiadomość o śmierci kuzynki Bernadetty. Pojechaliśmy na pogrzeb całą rodzinką. Nie pochowano jej w stolicy, a na cmentarzu w niewielkiej wiosce, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Warszawą a naszym podleśnym domem.
Do jednego z wieńców przytroczono blaszaną tabliczkę z dniami narodzin i śmierci kuzynki Bernadetty. Na kamiennej tablicy grobu, w którym ją pochowano widniał mało czytelny napis składający się z liter i cyfr.
Po modlitwach i pochówku, po uklepaniu ziemi na grobie i rozłożeniu na kopczyku kwiatów, pozostałem jeszcze chwilę przy kuzynce Bernadetcie.
Jakaś starsza kobieta, której grobek sąsiadował z kopczykiem Bernadetty, patrząc na mnie, że nie odszedłem jak wszyscy i, jak sądziła, pewnie musiałem być kimś bardzo bliskim zmarłej, spojrzała na mnie i powiedziała:
- Takie to już jest nasze życie. Przeżyła je długo. Przeżyła prawie wszystkich… a teraz spoczywać będzie ze swoją matką i babką.  

[16.07.2017, Chertsey, Surrey, w Anglii] 

4 komentarze:

  1. Czyta się Twoje teksty jak najlepszą książkę.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Są na świecie rzeczy i zjawiska, o których filozofom się nie śniło...

    OdpowiedzUsuń
  3. Obrazek o tajemniczym i niewytłumaczalnym zjawisku, czy przeczuciu, które ostrzegło przed niebezpieczeństwem. Takie historie mają swoją dramaturgię.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie się czytało i chociaż też nie wierzę w duchy, to jednak opisałeś wszystko tak sugestywnie, że nawet niedowiarek ma prawo zwątpić. Ukłony.

    OdpowiedzUsuń