CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

11 grudnia 2024

TAK WŁAŚNIE (4)

 

4.

Ranek odetchnął prawdziwie wiosennym powietrzem z przytaszczonymi z wysokiego świata promieniami słonecznymi, które odcisnęły swoją balsamiczną moc na strudzonych dotąd głowach mieszkańców miasteczka, głowach, które zanurzone były w przedwiosennej mgle i wilgoci utrzymującej się aż po nastanie prędkiej jeszcze nocy. Grzechem byłoby zaniechać wstawania tuż po wschodzie słońca; należało czerpać radość z nagłej zmiany pogody tak potrzebnej po niezbyt mroźnej ale nieprzyjemnej zimie.

Wydobywając się z sennej pościeli Adam zastanawiał się nad tym, kto przewidział tak śliczny poranek i doszedł do wniosku, że uprzedniego wieczoru spędzonego w miejskiej karczmie „Pod złotą podkową” słyszał był jak przez mgłę słowa jednego z gości, który powiązał mającą nastąpić przemianę pogody na lepszą, z zanikającymi bólami jego kręgosłupa. Podobno meteoropaci mają zdolność przepowiadania pogody, ale sądził, że potrafią przepowiedzieć jedynie złą pogodę, bo to w plecach czy kolanach zawsze dzieje się coś niedobrego, ani chybi na zmianę na gorsze. Adam nie zagłębiał się dalej w te przepowiednie – miał dzisiaj napięty plan działań: miał wpaść do domu kultury, zaczekać na panie z opieki społecznej, zdecydować wraz z nimi, czy warto brać do sądu panią Weronikę, a w tym miejscu warto wspomnieć, że kobieta ma w końcu trudności z poruszaniem się. Najpierw jednak otworzył szufladę biurka, wyjął z niej zeszyt formatu A3 pełniący rolę rękopisu, zasiadł do biurka i zaczął pisać. Każdego poranka albo w nocy poświęcał dwie godziny na pisanie drugiej już powieści. Nawet kiedy opiekował się Kornackim, nie zaniedbywał pisania.

Pani Weronika wiedziała o tym procederze, nie wiedziała jednak, że Karski przywiązuje do swego hobby tak wielką wagę. Nie wiedziała też, że lada moment wyjdzie jego pierwsza powieść, która według zapowiedzi wydawcy może stać się prawdziwym hitem. Adam opowiada w niej o życiu pacjentów w szpitalu psychiatrycznym, a temat podrzuciła mu siostra dyrektorki domu kultury, pani Alina, która już od dziesięciu lat pracuje w psychiatryku.

Wydaje się, że praca nad drugą powieścią nabrała rumieńców w czasie, gdy stan zdrowia starego Kornackiego znacznie się pogarszał. Karski mówił wtedy do siebie, że pisanie książki jest zbawienne dla jego psychiki i że ta czynność była niejako odskocznią od spraw, które nie należały do przyjemnych.

Pani Weronika pojawiła się w pokoju Adama w mniej niż godzinę później, odkąd zaczął kontynuować pisanie. Na lekkich i cichych nogach podeszła do piszącego i zapytała się, czy nie miałby nic przeciwko temu, aby na śniadanie zjadł dzisiaj jajecznicę na boczku i z cebulką. Skinął głową, że tak i wtedy pani Weronika podzieliła się przed Adamem radosną wiadomością:

- Wie pan, że mój staw biodrowy przestał mnie zupełnie boleć? Jakiś cud albo pogoda poprawiła się na tyle, że wyniósł się precz ten paskudny ból.

- Bardzo się cieszę, ale chyba jednak nie uniknie pani operacji. Coś trzeba zrobić z tym stawem. Słyszałem, że chirurdzy mają już na to sposoby. Gdzieś czytałem o szpitalach w Gdańsku, Warszawie czy gdzieś na Śląsku.

- Daleka to droga – stwierdziła krótko pani Weronika.

- Zaczniemy więc od posłania pani do sanatorium – podsumował Adam.

Nie chcąc nadwyrężać cierpliwości mężczyzny, kobieta pozostawiła wiadomość, że śniadanie będzie za pół godziny. W gruncie rzeczy była mu wdzięczna za okazane jej zainteresowanie. Myśląc racjonalnie pani Weronika doceniała też pomysł z sanatorium, tyle że nigdy wcześniej w nim nie była, a taka nowość w jej wieku mogłaby być uciążliwa, choć w końcu kobieta lubiła przebywać w towarzystwie innych kobiet, więc jej lęki chyba były nieuzasadnione.

Przygotowując śniadanie po raz pierwszy tego roku otworzyła na całą szerokość okno, aby do pomieszczenia dostać się mogło zdrowe i, jak sądziła, z południowego-zachodu przywiane powietrze.

Adam z przyjemnością jadł śniadanie, uważając jedynie na to, aby nie za bardzo pospieszać, co było wynikiem próśb pani Weroniki, która upraszała go, aby jadł wolniej, a to jedynie polepszy trawienie; dodawała też, że pośpiech przy spożywaniu posiłków nie świadczy o kulturze jedzącego. Tak ostre stanowisko kobiety, która łączyła jedzenie posiłku z kulturą, Adam przyjmował bez sprzeciwu, gdyż zdążył się przyzwyczaić do tego, że w sprawach kuchennych pani Weronika jest niepodważalnym guru.

Po śniadaniu należało się udać do domu kultury, którego był pracownikiem odpowiadającym za kontakty z ludowymi artystami, kołami gospodyń wiejskich, a także zajmował się koordynacją imprez organizowanych przed dom kultury takich jak plenery artystyczne oraz rozmaite konkursy. Chciał sprawdzić, czy rzeczywiście dyrektorka, trochę za jego plecami, dała mu jeszcze tydzień wolnego, aby ochłonął po ostatnich wydarzeniach.

- Pozazdrościć takiej dyrektorki jaką mam – myślał Karski przemierzając niespiesznie drogę od domu do ośrodka kultury.

Dominika Szydłowska była kobietą w średnim wieku i zawołaną społeczniczką, co odziedziczyła w genach po przodkach po kądzieli. Pani dyrektor była współczesną odmianą Siłaczek, Joanny Podborskiej i trafiła na kierownicze stanowisko w domu kultury z powołania i przekonania, że może w tej mieścinie zrobić więcej, aniżeli wielu innych animatorów kultury działających na podobnych stanowiskach w większych miejscowościach. Adam Karski liczący obecnie lat trzydzieści jeden, absolwent kulturoznawstwa wydał się jej idealnym człowiekiem, z którym mogłaby pociągnąć naprzód zadania jakie postawiła przed sobą kierując ośrodkiem. Przyjęła go bez wahania i sprzeciwu kogokolwiek z ratusza, intuicyjnie przewidując, że komunikują się z sobą na tej samej, odpowiedzialnej fali, a do tego słusznie prognozowała, że Adam jest tym, kto nie tylko pomoże jej w realizacji zaczętych projektów, ale i wykaże aktywność w przygotowywaniu własnych projektów. Tak też się stało i to właśnie Karski stał za powołaniem przy ośrodku dyskusyjnego klubu filmowego, zorganizował konkursy literackie dla dorosłych i dla dzieci (w tym drugim wydatnie pomogła mu kolejna „dusza” ośrodka zajmująca się ukulturalnianiem dzieci). Ściśle współpracował też z przyległymi gminami organizując wieczorki muzyczno-artystyczne i kursy tańca towarzyskiego.

Kiedy Szydłowska dowiedziała się (huczało o tym całe miasto), że Karski podjął się pomocy ciężko choremu Kornackiemu, który cieszył się szacunkiem mieszkańców całego miasteczka nie tylko dlatego, że był człowiekiem uczciwym i zawsze pomocnym każdemu, kto by się o pomoc nie zwrócił, to w czasie wojny wykazał się niezwykłą odwagą i poświęceniem, co nie mogło ujść uwadze społeczności miasteczka; kiedy więc dowiedziała się o wyciąganej co i rusz pomocnej dłoni Adama Karskiego w stosunku do znakomitego obywatela miasteczka, postanowiła wziąć na siebie znaczną część zadań nałożonych wcześniej na mężczyznę.

Karski podążył do jej gabinetu nie zatrzymany przez sekretarkę. Szydłowska przyjęła go serdecznie, podejrzewając cel jego wizyty. Przy herbacie wymienili z sobą kilkanaście zdań.

- Myślę, że przyda się panu te siedem dni odpoczynku. Zaraz potem bierzemy się za tę wielkanocną imprezę w ośrodku. Dotarłam do dokumentacji sprzed roku, podzwoniłam tam gdzie trzeba. Wszyscy są na tak i wspominają pana zeszłoroczne zaangażowanie – mówiła nie przerywając dyrektorka.

- Jestem wdzięczny – odparł – ale ja już odpocząłem…

- Doszły do mnie wieści, że w najbliższym czasie będzie pan reprezentował w sądzie panią Żarnicką i jej dzieci… a gdy nie odpowiadał dodała natychmiast – widzi pan, to nasze miasteczko jest naprawdę małe.

Nie próbował nawet odpowiedzieć.

- Kolejny akt człowieczeństwa z pana strony. Miałam jednak nosa, gdy przed czterema laty zatrudniłam pana.

Pani dyrektor Szydłowska miała tę osobliwą cechę, którą posiada wiele kobiet, cechę polegającą na tym, że lubiła mówić, długo i wręcz artystycznie, co jednak wyglądało tak, jakby nie dopuszczała do siebie odpowiedzi interlokutora. Ponieważ Karski znał ją doskonale, wiedział, że w końcu nastąpi moment, w którym będzie mógł się wypowiedzieć i to do końca, bo pani Dominika tak jak potrafiła się szeroko wypowiedzieć w danej kwestii, tak była wierną i cierpliwą słuchaczką.

- Pani mi schlebia – wdarł się przemocą w jej słowa. - A czy nie zastanowiła się pani nad tym, że ta moja pomoc, którą okazuję innym ludziom, ma swój przykry początek w tym, że kiedyś bardzo kogoś zawiodłem i może nie była to jedyna osoba, jaką zawiodłem… potem przyszło opamiętanie i wielka przemiana.

Pochyliła się nad nim i nie wiedzieć czemu uniosła swą szklankę herbaty, po czym trąciła jego szkło. Wypadało wypić równocześnie choćby kilka łyków brunatnego napoju.

- Ja wiem – powiedziała - że pasowałoby lepiej, gdybyśmy stuknęli się kieliszkami wypełnionymi choćby koniakiem. Musimy jeszcze wrócić do tej rozmowy.



[11.12.2024, Toruń]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz