A ja
jestem na łące gorącej. I słońce nade mną. Słońce i ten kawał nieba, a pod
nogami bosymi traw giętkość, kwiecia drobnego rozmaitość, pszczół szum
posuwisty. Tak sobie tańczę, zdzierając z ramion więzienny frak. Bóg jeden wie
jak długo wytrzymam w tym gorącym powiewie słonecznego wiatru. Nic mnie nie
zraża. Wokół samotność łąki, dalekiego lasu brew, soczewka jeziora ze smukłą żyłka
wodną, która ledwie kropla po kropli z oczka tego wypływa. A jaka muzyka?
Zaśpiew jakiś, przybyły z niepamięci, skrzypce, klarnety, brzuchate bębny,
hałaśliwe czynele. W antrakcie modlitwa spływa do uszu, zagnieżdża się,
przetwarza w pieśń, co z membrany płuc ucieka poprzez dysze gardła. I jeszcze
raz, jeszcze.
Już nikt
nie goni. Obława skończona. Już raz mnie
dopadli, lecz uszedłem żywy. Dowlokłem się do Śmierci domku. Tak mnie
przytuliła, tak pogłaskała kościstą dłonią, jak matka dziecię w kołysce.
A jakże,
zaprosiła do siebie; pojedliśmy, popili. Tyle, że trzeba było gadać o życiu, a
bez znużenia, do samej nocy. Wtedy to przykryła mnie derką, abym nie zaznał
chłodu.
- Jeszcze
ty mi zatańczysz na tej łące, zatańczysz – powiedziała i zasnęła.
I tańczę
tak na tej łące zielonej, a radości końca nie widać. Ona też pewnie by
zatańczyła, lecz schorowana, babina jest; więc na kłodzie padłej wierzby
przysiadła i oczy raduje, i suche usta rozchyla, jakby śpiewać miała zamiar ze
mną, leczy tylko z nich uśmiech na świat się otwiera.
Strudzony
padam na wznak. Strudzony, lecz bez bólu leżę, licząc wysoko płynące pierzaste
gąski.
- Oj
skończył się twój znój na ziemi – powiada nagła Śmierć – podchodzi do mnie,
ociera policzki z potnych łez – tobie już będzie dobrze tutaj. Nikt tu ciebie
ni znajdzie. Pomieszkasz sobie ze mną, a nie wołaj za innymi, bo nie każdemu dzisiaj
dane jest z tobą tańczyć.
A
wieczorem, po rumianej tęczy, zjechał do Śmierci domku sam Pan Bóg. A jakże,
przywitał się serdecznie, posilił, poopowiadał, jako tam u niego się sprawują aniołowie,
a przed odejściem, pobłogosławił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz