Kupuję sobie sześć udek na cały tydzień
jedzenia albo i więcej i nie tylko dla mnie, ale też dla Reksa, daje to
osiemdziesiąt – dziewięćdziesiąt deka w zależności od wagi jednego, cenowo też
bywa różnie, ale po cichu dogaduję się ze sprzedawczynią, więc wiem, kiedy drób
jest tańszy. Mam umowę z Reksem, że dzielimy się każdym udem; on je pałkę z
kością, ja resztę, ale zostawiam sobie część na kolację; to sobie wtedy kroję
cieniutkie paseczki mięsa, kładę na chleb z margaryną i jeszcze dodaję na
wierzch cebulę.
Mięso na obiad jest zawsze gotowane.
Wychodzi rosół z jednego udka i żebyście sobie nie pomyśleli, że Reks tego bulionu
nie je; nie tylko, że je, ale i lubi, ale rosół najlepszy jest ze szkieletu
kurczaka – Radomska z tego drobiowego na rogu zostawia mi najlepsze sztuki,
jeszcze z mięsem, to mówię Reksowi, że kiedy spotykamy panią Radomską na
spacerze, to ma się zachowywać porządnie, nie wyszczekiwać na nią, tylko się
łasić, bo to mięso przy kosteczkach to od niej właśnie. Radomska to w ogóle
dobrą i uczynną kobietą jest, i kiedy inne panie w sklepie nie doważają to ona
przeważa raczej, z czego i Reks, i ja jesteśmy szczęśliwi, no i w sumie nie
chodzimy głodni.
A taki rosołek to prawda, że zrobić
nietrudno, ale postarać się trzeba; trzeba dużo dawać warzyw od pietruszki po
cebulę, ziemniaki i koper koniecznie, także włoski, ja przynajmniej lubię z
włoskim, a Reks musi, że się przyzwyczaił. Ale warzyw to ja w swoim ogródeczku
mam a mam, sam sieję, sam hoduję, u mnie wszystko być musi, i warzywo, i
truskawka, i jabłko, i śliwka. A zimę zachodzę do piwniczki – elegancką mam, z
temperaturą pod ziemniaki i marchew, jeszcze nic mi się nie popsuło, a
przepraszam, raz była ciężka zima i wszystkie myszy z okolicy stołowały się w
mojej piwniczce; pewnie że przeganiałem, ale straty były, więc w następnym roku
puszczałem na noc kota przybłędę, jak ręką odjął; gorzej, że ten buras myszy
nie jadł, zostawiał pod drzwiami zwłoki i trzeba go było karmić, więc Reks,
podówczas młode bydlątko, nie był pocieszony, bo musiał się z kotem dzielić.
Rok minął, buras przepadł bez wieści, ale inwazji myszy więcej już nie było.
Porządnego rosołku bez serca zrobić się
nie da. Ogień pod fajerką musi być przytłumiony, aby w garnku ledwie pyrkało i
burzowin nie było. Całe gotowanie odbywać się musi powolutku, a ile się przy
tym cierpliwości zostawi, bo przy takim zapachu to nie tylko Reks nerwów
wyprostować nie może, ale i Gawrońska Aniela, sąsiadka z przeciwka jak wiatr ku
niej zawieje potrafi podejść pod samo okno i przewąchać sprawę obiadu. Dobra,
kochana, mówię, makaron własny zrobisz, przyniesiesz, wleję ci rosołku po brzeg
talerza. Chętna, a jakże. Nie tylko kluski przyniesie, ale i krowie mleko, bo
jedna jej się jeszcze została, do tego nieznakowana. Oznakowana czy nie, dobre
mleko daje, dobre i tłuste, na zsiadłe się nadaje, na kakao, do kawy czy do
naleśników.
Jak pierwszy raz mojego rosołku
spróbowała, zachwyciła się, ale zaraz rozpoczęła narzekanie, że mało się u mnie
je, zwłaszcza mięsa; na to ja, że niech spojrzy na mnie, na wychudzonego nie
wyglądam, a Reks też niczego sobie, byle kundlowi nie da do siebie podejść, a i
łobuzom nie przepuści. A ona swoje, że przydałoby się coś z ryb, z wieprzowiny,
placek jakiś zakręcić z owocami, ze śliwkami na przykład, to powiedziałem jej,
że mnie teraz luksusów nie potrzeba, co innego, gdy Zosia żyła, ale to już
tyluchno lat…. Gawrońska powinna to zrozumieć, bo przed dziesięcioma laty męża
pochowała; mieszka z synem i synową, dwojgiem wnucząt, ale coś przebąkują, że
do miasta im pora, choć syn zwleka, bo wie jak to jest ze starymi ludźmi,
zwłaszcza że to matka… ale on z żoną to już raczej miastowi, tam mają pracę i
tam dzieciaków do szkoły posłali, choć jak mi się wydaje, te dwa szkraby wolą
jednak wieś… ale tam, odmieni im się, kiedy dorosną, bo co to za interes żyć w
ten czas na wsi z trzema hektarami ziemi.
Swojej to ja, wsiowy, a hektara nie mam.
Sprzedałem zaraz jak moja na tamten świat się udała; zostawiłem sobie
kilkanaście drzew sadu i ten ogród; chałupę starą mam, ale niezniszczoną, z
miejskimi wygodami, całkowicie mi wystarczy, aż nadto. Prawdę powiedziawszy do
pracy w roli nigdy mnie nie ciągnęło; do prowadzenia sadu i ogrodu bardziej.
Pracowałem latami jako magazynier w cukrowni, a na stare lata stróżowałem, ale
emeryturę mam niewielką, choć mi starcza, bo sknerzę, jak mówi mój jedyny syn,
który ma do mnie żal, że nie zamieszkałem z nim pod Warszawą, że, tłumaczy,
miałbym tam i sad, i ogród pierwsza klasa, bo ziemi przy jego wilii jest wystarczająco
wiele na te sprawy. Ale gdzie mi tam w świat daleki stąd wyjeżdżać, kiedy ja tu
się urodziłem, mam groby swoich, krewnych Zosi mojej i jej samej. Toć jeszcze
mam sił tyle, aby te groby oporządzić. Syn jest innego zdania, mówi, że by mnie
przywiózł zawsze, gdybym tylko chciał, bo choć pracuje na tym swoim
uniwersytecie, to czas dla mnie znajdzie. Ja już sam nie wiem, kto jest
bardziej uparty: ja czy mój pierworodny i jedyny, a synowa cały czas powtarza,
że syn się we mnie wrodził.
Zgrzeszyłbym, gdybym miał na Wojtka co
złego rzec, albo na jego kobietę, czy wnuka, który akurat na studia się
wybiera. Broń Boże, przyjeżdżają, Teresa mówi nawet, że u mnie na wsi to
dopiero odpocznie sobie, choć się temu dziwię, bo kiedy zjadą, ona zawsze
przejmuje kuchnię i coś smacznego dla nas pichci, więc jaki to odpoczynek, ale
synowa mówi, że u mnie powietrze łaskawsze, ptaszkowie śpiewają, a nawet jak
kogut o czwartej nad ranem zapieje, to nic takiego. Najlepiej jest, rzecz
jasna, letnią porą, bo dzień dłuższy i po tym obiedzie to można sobie leżak
postawić pod śliwą i posłuchać sobie o czym śpiewają pszczoły. A nawet można
sobie pospać w półcieniu, albo porozmawiać z Gawrońskimi z przeciwka, ba Wojtek
czasami i wypije dla humoru z Gawrońskim, a i Aniela kieliszeczka nie odmówi,
słowem sielanka, tyle że ja tych oszczędnych rosołków nie robię, Teresa w
spółdzielni i w drobiarskim na rogu zakupy robi takie, jakby miał nastąpić
koniec świata. To nie po mojemu, ale cóż zrobić, dostosować się muszę, bo ona
to wszystko z życzliwości robi. Tak, tak, Wojtek dobrą sobie kobietę
przygarnął, a chociaż też uczona, to wcale na wielką panią nie wygląda, taka
rodzinna jest, uśmiechnięta prawie zawsze, choć swoje w życiu też przeszła, jak
choćby przy tym dziecku, które dzień tylko przeżyło.
Dlatego kiedy przyjadą do mnie z
wnukiem, to ja chodzę dumny, aż sąsiadka to zauważa i głową kiwa trochę z
podziwem, ale i z ognikami humoru w oczach.
[16.06.2020, Toruń]
Wiadomo, domowy rosołek i domowa nalewka to lekarstwo przecie...
OdpowiedzUsuńnie wypada mi się nie zgodzić z twoją opinią, Jotko.
Usuń"to ja, wsiowy"- a nie wie, że psom drobiu się nie daje? Mięso i rosołek to może, ale kości to na pewno nie. Opowiadanie cudowne, tak realistyczne jakbyś sam był jego bohaterem. Uściski.
OdpowiedzUsuń... tu raczej chodziło mi o to, że to drobiowe mięsko z kością jest najtańsze i na takim oszczędnym jadłospisie mój bohater polegał... gdy polubi się temat na jaki się pisze, to realia same z siebie przychodzą do głowy... pozdrawiam
Usuń