CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

16 czerwca 2020

KAMYCZKI - RADOŚCI (1)

Kupuję sobie sześć udek na cały tydzień jedzenia albo i więcej i nie tylko dla mnie, ale też dla Reksa, daje to osiemdziesiąt – dziewięćdziesiąt deka w zależności od wagi jednego, cenowo też bywa różnie, ale po cichu dogaduję się ze sprzedawczynią, więc wiem, kiedy drób jest tańszy. Mam umowę z Reksem, że dzielimy się każdym udem; on je pałkę z kością, ja resztę, ale zostawiam sobie część na kolację; to sobie wtedy kroję cieniutkie paseczki mięsa, kładę na chleb z margaryną i jeszcze dodaję na wierzch cebulę.

Mięso na obiad jest zawsze gotowane. Wychodzi rosół z jednego udka i żebyście sobie nie pomyśleli, że Reks tego bulionu nie je; nie tylko, że je, ale i lubi, ale rosół najlepszy jest ze szkieletu kurczaka – Radomska z tego drobiowego na rogu zostawia mi najlepsze sztuki, jeszcze z mięsem, to mówię Reksowi, że kiedy spotykamy panią Radomską na spacerze, to ma się zachowywać porządnie, nie wyszczekiwać na nią, tylko się łasić, bo to mięso przy kosteczkach to od niej właśnie. Radomska to w ogóle dobrą i uczynną kobietą jest, i kiedy inne panie w sklepie nie doważają to ona przeważa raczej, z czego i Reks, i ja jesteśmy szczęśliwi, no i w sumie nie chodzimy głodni.

A taki rosołek to prawda, że zrobić nietrudno, ale postarać się trzeba; trzeba dużo dawać warzyw od pietruszki po cebulę, ziemniaki i koper koniecznie, także włoski, ja przynajmniej lubię z włoskim, a Reks musi, że się przyzwyczaił. Ale warzyw to ja w swoim ogródeczku mam a mam, sam sieję, sam hoduję, u mnie wszystko być musi, i warzywo, i truskawka, i jabłko, i śliwka. A zimę zachodzę do piwniczki – elegancką mam, z temperaturą pod ziemniaki i marchew, jeszcze nic mi się nie popsuło, a przepraszam, raz była ciężka zima i wszystkie myszy z okolicy stołowały się w mojej piwniczce; pewnie że przeganiałem, ale straty były, więc w następnym roku puszczałem na noc kota przybłędę, jak ręką odjął; gorzej, że ten buras myszy nie jadł, zostawiał pod drzwiami zwłoki i trzeba go było karmić, więc Reks, podówczas młode bydlątko, nie był pocieszony, bo musiał się z kotem dzielić. Rok minął, buras przepadł bez wieści, ale inwazji myszy więcej już nie było.

Porządnego rosołku bez serca zrobić się nie da. Ogień pod fajerką musi być przytłumiony, aby w garnku ledwie pyrkało i burzowin nie było. Całe gotowanie odbywać się musi powolutku, a ile się przy tym cierpliwości zostawi, bo przy takim zapachu to nie tylko Reks nerwów wyprostować nie może, ale i Gawrońska Aniela, sąsiadka z przeciwka jak wiatr ku niej zawieje potrafi podejść pod samo okno i przewąchać sprawę obiadu. Dobra, kochana, mówię, makaron własny zrobisz, przyniesiesz, wleję ci rosołku po brzeg talerza. Chętna, a jakże. Nie tylko kluski przyniesie, ale i krowie mleko, bo jedna jej się jeszcze została, do tego nieznakowana. Oznakowana czy nie, dobre mleko daje, dobre i tłuste, na zsiadłe się nadaje, na kakao, do kawy czy do naleśników.

Jak pierwszy raz mojego rosołku spróbowała, zachwyciła się, ale zaraz rozpoczęła narzekanie, że mało się u mnie je, zwłaszcza mięsa; na to ja, że niech spojrzy na mnie, na wychudzonego nie wyglądam, a Reks też niczego sobie, byle kundlowi nie da do siebie podejść, a i łobuzom nie przepuści. A ona swoje, że przydałoby się coś z ryb, z wieprzowiny, placek jakiś zakręcić z owocami, ze śliwkami na przykład, to powiedziałem jej, że mnie teraz luksusów nie potrzeba, co innego, gdy Zosia żyła, ale to już tyluchno lat…. Gawrońska powinna to zrozumieć, bo przed dziesięcioma laty męża pochowała; mieszka z synem i synową, dwojgiem wnucząt, ale coś przebąkują, że do miasta im pora, choć syn zwleka, bo wie jak to jest ze starymi ludźmi, zwłaszcza że to matka… ale on z żoną to już raczej miastowi, tam mają pracę i tam dzieciaków do szkoły posłali, choć jak mi się wydaje, te dwa szkraby wolą jednak wieś… ale tam, odmieni im się, kiedy dorosną, bo co to za interes żyć w ten czas na wsi z trzema hektarami ziemi.

Swojej to ja, wsiowy, a hektara nie mam. Sprzedałem zaraz jak moja na tamten świat się udała; zostawiłem sobie kilkanaście drzew sadu i ten ogród; chałupę starą mam, ale niezniszczoną, z miejskimi wygodami, całkowicie mi wystarczy, aż nadto. Prawdę powiedziawszy do pracy w roli nigdy mnie nie ciągnęło; do prowadzenia sadu i ogrodu bardziej. Pracowałem latami jako magazynier w cukrowni, a na stare lata stróżowałem, ale emeryturę mam niewielką, choć mi starcza, bo sknerzę, jak mówi mój jedyny syn, który ma do mnie żal, że nie zamieszkałem z nim pod Warszawą, że, tłumaczy, miałbym tam i sad, i ogród pierwsza klasa, bo ziemi przy jego wilii jest wystarczająco wiele na te sprawy. Ale gdzie mi tam w świat daleki stąd wyjeżdżać, kiedy ja tu się urodziłem, mam groby swoich, krewnych Zosi mojej i jej samej. Toć jeszcze mam sił tyle, aby te groby oporządzić. Syn jest innego zdania, mówi, że by mnie przywiózł zawsze, gdybym tylko chciał, bo choć pracuje na tym swoim uniwersytecie, to czas dla mnie znajdzie. Ja już sam nie wiem, kto jest bardziej uparty: ja czy mój pierworodny i jedyny, a synowa cały czas powtarza, że syn się we mnie wrodził.

Zgrzeszyłbym, gdybym miał na Wojtka co złego rzec, albo na jego kobietę, czy wnuka, który akurat na studia się wybiera. Broń Boże, przyjeżdżają, Teresa mówi nawet, że u mnie na wsi to dopiero odpocznie sobie, choć się temu dziwię, bo kiedy zjadą, ona zawsze przejmuje kuchnię i coś smacznego dla nas pichci, więc jaki to odpoczynek, ale synowa mówi, że u mnie powietrze łaskawsze, ptaszkowie śpiewają, a nawet jak kogut o czwartej nad ranem zapieje, to nic takiego. Najlepiej jest, rzecz jasna, letnią porą, bo dzień dłuższy i po tym obiedzie to można sobie leżak postawić pod śliwą i posłuchać sobie o czym śpiewają pszczoły. A nawet można sobie pospać w półcieniu, albo porozmawiać z Gawrońskimi z przeciwka, ba Wojtek czasami i wypije dla humoru z Gawrońskim, a i Aniela kieliszeczka nie odmówi, słowem sielanka, tyle że ja tych oszczędnych rosołków nie robię, Teresa w spółdzielni i w drobiarskim na rogu zakupy robi takie, jakby miał nastąpić koniec świata. To nie po mojemu, ale cóż zrobić, dostosować się muszę, bo ona to wszystko z życzliwości robi. Tak, tak, Wojtek dobrą sobie kobietę przygarnął, a chociaż też uczona, to wcale na wielką panią nie wygląda, taka rodzinna jest, uśmiechnięta prawie zawsze, choć swoje w życiu też przeszła, jak choćby przy tym dziecku, które dzień tylko przeżyło.

Dlatego kiedy przyjadą do mnie z wnukiem, to ja chodzę dumny, aż sąsiadka to zauważa i głową kiwa trochę z podziwem, ale i z ognikami humoru w oczach.

[16.06.2020, Toruń]


4 komentarze:

  1. Wiadomo, domowy rosołek i domowa nalewka to lekarstwo przecie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie wypada mi się nie zgodzić z twoją opinią, Jotko.

      Usuń
  2. "to ja, wsiowy"- a nie wie, że psom drobiu się nie daje? Mięso i rosołek to może, ale kości to na pewno nie. Opowiadanie cudowne, tak realistyczne jakbyś sam był jego bohaterem. Uściski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... tu raczej chodziło mi o to, że to drobiowe mięsko z kością jest najtańsze i na takim oszczędnym jadłospisie mój bohater polegał... gdy polubi się temat na jaki się pisze, to realia same z siebie przychodzą do głowy... pozdrawiam

      Usuń