Sprawa
Mieczysława R., dzisiaj mężczyzny w średnim wieku, dobijającego się do drzwi z
napisem „starość”, owiana była tajemnicą. Jak to się stało, że Mieczysław R.
jako młodzieniec, złożył był ślubowanie, że odszuka, dopadnie i zabije tego
zbira, który uśmiercił jego ojca? Czy to możliwe, że ten młodzian (kiedy go
poznałem liczył sobie lat dwadzieścia pięć lub nieco mniej), stateczny, poważny
i opanowany jak na swój wiek, mógł żywić się nienawiścią (przyznajmy, że
uzasadnioną) nienawiścią do zabójcy swego ojca?
Powiedzmy
sobie uczciwie: Mieczysław R. ojca swego nie pamiętał. Zbyt małym był wtedy
dzieckiem, aby cokolwiek pamiętać z tamtych czasów. Wydawałoby się więc, że
pragnienie zemsty na kacie nieznajomego sobie ojca było irracjonalne.
Najprawdopodobniej musiano w rodzinie, w jego obecności o ojcu rozmawiać,
przywoływać jego pamięć tak skutecznie, że w małym chłopcu do tego stopnia
rozbudzono wyobraźnię i poczucie krzywdy, a konsekwencją tego stanu miało się
stać owo straszliwe postanowienie.
Z biegiem
czasu silne emocje i desperacja zanikły. Mieczysław założył własna rodzinę, a
ból po stracie ojca choć pozostał, nie zdołał zrównoważyć szczęścia z
posiadania żony i później dwu przecudnych córek – bliźniaczek. Rozmowy o ojcu
ustały, choć żyła jeszcze (mniemam, że jeszcze żyje) matka Mieczysława i
cieszyła się niezgorszym zdrowiem, podtrzymywanym radością bycia babką, a
później także prababką.
Aliści
mit zabitego ojca – męża pozostał, mit, do którego dostęp chroniony był tak
przez rodzinne tabu, że dla najmłodszych pozostawiono jedynie zdawkową
informację o smutnej historii życia dziadka – pradziadka, którego życie
zakończyło się tak boleśnie i bezcelowo.
Ciotka Renia
była właściwie jedyną osobą, z którą mogłem porozmawiać o Mieczysławie. W
każdej rodzinie, jak sądzę, jest ktoś taki, kto wie więcej i pamięta więcej od
innych, ktoś, dla kogo historia swego rodu czy miasteczka, w jakim wyrosła,
wciąż jest obecna i chociaż na pamięci powstają coraz częściej rysy
zapomnienia, to jednak ona jedynie potrafi wskrzesić pamięć, odzyskując
historie, które bez niej przepadłyby bez wieści.
Zaskoczona
moim pytaniem o zgodność z prawdą postanowienia Mieczysława, zdumiona tym, że dociekam
prawdy akurat teraz, bez wytłumaczalnego motywu, tym chętniej gotowa była
uzupełnić moją niewiedzę o fakty, o których nie miałem zielonego pojęcia.
Okazało
się, że ta historia miała swój początek zgoła nieprzewidywalny dla mnie.
Zaraz po
wojnie, która, nikt nie zaprzeczy, była koszmarem, młody podówczas sierżant
Remigiusz R., otrzymawszy zasłużony urlop, skorzystał zeń w sposób może nie
oryginalny, lecz jakże ważki dla przyszłego, choć tak krótkiego życia
Remigiusza.
Na
potańcówce będącej wyrazem powszechnej radości z nastania pokoju wyjednał był
sobie serce u jednej z mieszkanek miasteczka, w którym oboje żyli, nie wiedząc
dotąd niczego o sobie (cóż, Remigiusz podczas okupacji wkroczył na partyzancką
ścieżkę a potem do polskiej armii).
Potańcówka
zapoczątkowała krótki, acz intensywny związek, który zaowocował ciążą panny,
rychłym ślubem, później rozwiązaniem
i radością małżonków.
Przeszkodą
w ich związku była rozłąka , którą próbował z załagodzić zaciągając się do
milicji, prosząc uparcie o to, aby powierzono mu posterunek w miasteczku, skąd
pochodził i gdzie mieszkała jego żona. Nieoczekiwanie przychylono się do jego
prośby i został milicjantem w rodzinnym miasteczku, choć jednocześnie dano mu
do zrozumienia, że wojna wprawdzie zakończona, to jednak są takie miejsca,
gdzie wciąż trwa i kiedy okaże się niezbędny dla ugaszenia pożaru, to musi się
liczyć z tym, że socjalistyczna Polska będzie go może potrzebować na
południowo-wschodnich rubieżach kraju, gdzie trwają walki z tymi, co to ludowej
władzy nie uznają, a najbardziej z ukraińskimi faszystami z UPA.
Trudno
powiedzieć, czy to młodzieńcza porywczość, zapał, czy polityczne zapatrzenie w
przełożonych skłoniły Remigiusza do udania się w Bieszczady z wyzwolicielską
misją, nie tylko wskutek otrzymania takiego rozkazu, ale też z własnej woli.
Wyobrażał to sobie tak: pojedzie, oczyści kraj z wrogów i powróci do żony,
której życie z pewnością nie będzie łatwe podczas jego nieobecności, lecz
odrobią sobie to z nawiązką, są młodzi i całe życie przed nimi.
Za swoją
ideową niezłomność, przekonania i zapał uczyniono go dowódcą oddziału mającego
unieszkodliwić jedną z band w ramach zakrojonej na szeroką skalę operacji. Jako
zastępcę dano mu równego wiekiem chłopaka pochodzącego z okolic Sanoka czy
Jasła, który choć nosił ukraińskie nazwisko, zdaniem przełożonych, sprzyjał
polskiej władzy, brzydząc się banderowskim siepaczom, a jednocześnie ukraińskie
pochodzenie miało być atutem w poruszaniu się na terenach zamieszkałych przez
ludność ukraińską.
Podczas
jednej z wypraw w górne partie Bieszczad, podążając za wyłuskanymi od
mieszkańców okolicznych wiosek informacjami, oddział Remigiusza wpadł w
zasadzkę. Ostrzelano ich. Z dwunastu ludzi ocalało trzech, w tym Remigiusz. Ocalenie
nie równało się wolności. Trzech milicjantów wzięto w niewolę. Jakież było
zdziwienie Remigiusza, że jego zastępca pojawił się w celi w banderowskich
barwach, oświadczając swemu dowódcy z dumą, że to on sam sprokurował tę
zasadzkę.
Nie
silono się na przesłuchiwania Remigiusza, gdyż jego podkomendny, Roman Sameńczuk
dostarczył ukraińskiej bandzie wystarczających informacji na temat rozlokowania
polskich jednostek i planów operacyjnych. Na Remigiusza zapadł wyrok śmierci i
nawet logicznym w tym kontekście wnioskiem było powierzenie Sameńczukowi
wykonanie tego wyroku, co uczynił niezbyt chętnie i bez zbędnych okrucieństw, do
jakich Ukraińcy zdążyli przyzwyczaić swych wrogów. W końcu Remigiusz był jego
dowódcą, więc i przed śmiercią należał mu się szacunek. Poczęstowanego
szklaneczką bimbru Remigiusza Sameńczuk wyprowadził z namiotu i pod najbliższym
drzewem oddał celny strzał w potylicę. Milicjant zginął na miejscu, bez
cierpień.
Oczywiście
pewnie nigdy nie poznano by okoliczności śmierci Remigiusza, gdyby w końcu
zdradzieckiego oddziału Romana nie wytropiono, a on sam nie znalazł się w
polskiej niewoli. Ważny był również fakt, iż jeden z milicjantów porwanych
uprzednio przez Ukraińców, choć ciężko ranny, przeżył i swoimi zeznaniami
pogrążył Sameńczuka.
Sprawa
Romana Sameńczuka, zdrajcy i mordercy znalazła się na wokandzie i, prawdę
mówiąc, proces pomyślano jako pokazowy, aby wszem i wobec ogłosić, że młode,
socjalistyczne państwo traktuje zdrajców surowo, lecz prawomyślnie.
Wśród
publiczności była również żona Remigiusza. Zadbano także o to, aby na procesie
obecna była żona Sameńczuka z dwójką dzieci, na szczęście zbyt małych, aby
zrozumieć dlaczego ich ojca przytroczono kajdankami do rąk siedzących po bokach
milicjantów.
Kiedy już
świadkowie powiedzieli wszystko to, co do powiedzenia mieli, kiedy prokurator i
obrońca wygłosili swoje mowy, odstąpiono od
żelaznych reguł procesowych i poproszono, aby głos zabrała żona
Remigiusza. To posunięcie, istotne propagandowo, miało dodatkowo i ostatecznie wpłynąć
na opinię nie tyle sędziów, lecz publiczności i prasy. Wydawało się bowiem, że
poproszona o zabranie głosu kobieta ze łzami w oczach, wbije gwóźdź do trumny,
w której miano pochować zdrajcę i mordercę. Ta jednak oświadczyła, że żaden sąd
nie zwróci jej męża a synowi ojca.
- Przed
majestatem sądu – mówiła – siedzi po tamtej stronie sali kobieta z dwójką
małych dzieci, które podobnie jak mój syn, z woli sądu, mogą na zawsze utracić
ojca. Ja, wysoki sądzie – kontynuowała kobieta – urazę do śmierci będę w swoim
sercu nosić, lecz mordercy mojego męża wybaczam, prosząc wysoki sąd o to, aby
mając na względzie moje przebaczenie i te dzieci niczemu nie winne, nie
pozbawiał ich swoim wyrokiem ojca.
Powiedziawszy
to, o ile pamięć ciotki Reni nie zawiodła tym razem, żona Remigiusza opuściła
sądową salę i udała się wprost na dworzec kolejowy, a stamtąd do rodzinnego
miasteczka, gdzie oczekiwał na nią dwuletni chłopiec, powierzony na czas
procesu swojej babci.
Ciotka
Renia nie wie jak dalej potoczyła się sprawa zabójcy Remigiusza. Jaki zapadł
wyrok i czy zabójca zapłacił życiem za zbrodnię, tego żona Remigiusza dowiedzieć
się nie chciała. Nie interesowała się już losem skazanego. Ciotka Renia
przypuszcza, że była to jednak oficjalna wersja, jaka zapanowała w rodzinnym
domu samotnej matki, a tę prawdziwą żona Remigiusza otoczyła wielką tajemnicą,
nie dopuszczając do niej najbliższych. Zwykle taka niedostępność prawdy
wywołuje spekulacje, spekulacje których efektem było przypuszczenie, że w
sprawie zabójstwa Remigiusza nie zapadł jednak najcięższy wyrok i jego morderca
pozostał na wolności.
Kiedy
malutki Miecio stał się Mieczysławem, poznawszy okruchy prawdy o swym ojcu,
pragnął dowiedzieć się czegoś więcej na temat człowieka, który zabrał mu ojca.
I tak, ulegając podszeptom plotek i fantazji, nie mogąc zrozumieć dlaczego jego
własna matka wybaczyła zabójcy tak łatwo, Mieczysław podjął próbę odszukania
Romana Sameńczuka. Na pół roku zniknął z domu, jak raz po ostrej kłótni z
matką. Napisał jednak kartkę z Bieszczad, później drugą i trzecią, z Mazur i Koszalińskiego.
Matka czytała, wypłakiwała oczy i nie mogąc odpowiedzieć adresatowi, obiecała
sobie, że kiedy syn wróci, powie mu całą prawdę.
Mieczysław
powrócił, strudzony i rozgoryczony. Matka szczęśliwa, że nie spełnił danego
sobie przyrzeczenia i w końcu odbyła z synem rozmowę, której nie usłyszały
niczyje uszy, także ciotki Reni.
Ciotka
Renia nigdy nie dowiedziała się całej prawdy i chociaż wielokrotnie korciło ją
usłyszeć ją z ust Mieczysława lub jego matki, nie miała odwagi ich o nią
zapytać.
W związku
z tym i ja nie poznałem w całości zakończenia tej historii i podobnie jak
ciotka Renia nie śmiem się dopytywać ani żony Remigiusza, ani też samego
Mieczysława, nawet przy wódce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz