CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

25 lutego 2016

ALA

Ala urodziła się z zajęczą górną wargą, ale chyba jakiś lekarz posiadający moc czarnoksięską zajął się tą przypadłością, bo po operacji (jednej?) defekt ustąpił do tego stopnia, że ledwie delikatne i płytkie rozcięcie było widoczne, ale jeśli potraktować tę „zajęczycę” szorstkim podkładem i następnie równomiernie położyć na niej warstwę pomadki w kolorze ust dziewczynki, nikt by nie zauważył tej gojącej się po chirurgicznym zabiegu rany.
Ala była jeszcze zbyt mała i nie malowała ust, więc niegroźna rysa na jej wardze pozostała, lecz nie znalazł się taki, co by zwracał na nią uwagę. Jeżeli już czyjeś oczy podążały za dziewczynką, to skupiały się na jej twarzy, na wesolutkiej buźce trzpiotki, na delikatnym owalu podbródka, na brwiach soczystych, pod którymi połyskiwały bursztynowe kamyczki maślanych oczu - a drgały te kropelki na wietrze jak łezki żywicy wyrywające się na świat z objęć matki - sosny.
Ala mieszkała w tej samej co on kamienicy, tyle że wchodziło się do jej mieszkanka z boku, poprzez niewielki ganek przytulony do wysokiego białego płotu, odgradzającego kamienicę oraz ogród od dumnie górującej nad okolicą fabryki. On zachodził do państwa Matusiaków kilka razy w tygodniu już niewiele czasu po tym, jak rodzice Ali i Andrzejka (młodszy jej braciszek, pucułowaty, żywe srebro) osiedlili się w tym przyfabrycznym, wielorodzinnym domu. Jakoś tak spodobały im się wspólne zabawy w „dom”, w „sklep”, w „lekarza” i wbrew utartej opinii, mówiącej o tym, że na podwórku to chłopiec jedynie z chłopcami powinien trzymać sztamę, on kolegował się właśnie z dziewczynką, młodszą od niego o dwie wiosny, lecz wyrośniętą i doprawdy uroczą.
Ala z kolei rzadziej pojawiała się w jego domu, a tłumaczenie zwykle było takie - u niej cały ganek był do zabawy, a z niego wchodziło się wprost do ogrodu, więc jeśli tylko obojgu znudziło się przepięknie udawać panią sklepową i niesfornego klienta, szli właśnie do ogrodu rozpoznawać wszystkie rośliny świata. W tym świecie Ala czuła się najlepiej - uczyła go jak wygląda rozmaryn, jak bławatki, rumianek, szałwia i len. Dziewczynka potrafiła z każdym kwiatkiem, z każdą rośliną rozmawiać, głaskała je, pielęgnowała, skrapiała wodą, pieliła siedliska kwiatów i będących w ogrodzie w znakomitej mniejszości warzyw. Czasami podginali siatkę i przedostawali się do jego, znacznie większego ogrodu, w którym gorzały na słońcu ogórki, pomidory, sałata, zagony truskawek, ale też dostojnie skrzyły się w południowym blasku żółtych płomieni dorodne drzewa rodzące papierówki, złote i szare renety i kosztele. 
Chłopiec pobudował pośrodku ogrodu szałas z wiotkich, splecionych ramion wikliny, z przyniesionych znad stawów prostych, giętkich sztyc leszczyny i buczyny. Konstrukcja ta zawierała również wciśnięte pomiędzy tę mozaikę gałązek szerokie liście łopianu i rabarbaru, co pozwalało przetrwać siedzącym w szałasie tęgą wiosenną lub letnią ulewę.
Siedziało się albo i leżało w tym szałasie na dużym, miękkim kocu; był też podgłówek zrobiony z worka, w którym pomieszczono siano. Właściwie to nie bawili się w szałasie, tylko rozmawiali. Rozmawiali o bardzo poważnych sprawach - o małżeństwie, o tym, kim chcieliby być w życiu, gdy dorosną, a kiedy pewnego roku spostrzegli na niebie prawdziwe chmary myśliwców (mówiono, że zanosi się na wojnę), Ala patrząc na te stada srebrzystych ptaków, powiedziała raz tak:
- Ja bym nie chciała, aby była wojna. Wiesz, może to wszystko przez te nasze zabawy w podchody? Nie powinniśmy się tak bawić.
Zaskoczyła go tymi stwierdzeniami, choć przyznał jej rację. Ileż to razy, także z nią i chłopakami, uganiał się po okolicy z przewieszonym przez ramię patykiem imitującym karabin maszynowy? Ileż to razy strzelali do siebie, brali w niewolę, zamykali się nawzajem w komórce, która pełniła rolę więzienia?
Tak, Ala mogła mieć rację. Nigdy więcej wojen. Nigdy więcej tego niepokoju, tej bezmyślności.
Jedli więc w tym szałasie przyniesione z domu kanapki, ciasto, popijali herbatą z butelki, czasami oranżadą.
- Już lepiej porozmawiajmy o małżeństwie - powiedziała, a takie miała błyszczące oczy, takie głębokie, studzienne… a ich rozmowa była strasznie poważna. Leżeli na kocu z twarzami zwróconymi do siebie i starali się sobie powiedzieć, jak to małżeństwo sobie wyobrażają, dlaczego jest takie ważne i dlaczego warto mieć dzieci, no może nie takiego roztrzepańca jak Andrzejek, jej brat, ale przecież i z takim niesfornym chłopcem trzeba sobie jakoś poradzić.
- Wiesz - powiedziała kiedyś - my bylibyśmy bardzo dobrym małżeństwem, prawda?
Nie zaprzeczył.
A kiedy przyjeżdżał cioteczny brat Ali, to było pewne, że powozi ich, wraz z ojcem Ali na motorze. 
Motory były dwa: „Panonia” ojca i „Simson” brata - stare, wysłużone, ale jak wychuchane, a w niklowanych rurach wydechowych to można się było oglądać jak w lustrze. Tedy wybierali się na długą przejażdżkę: ona obejmowała w pół brata, on wczepiony pazurami w kurtkę ojca. Ala, przyzwyczajona do takich eskapad, nie odczuwała strachu; on z kolei, nie przywykły do szybkich, głośnych, dudniących wojaży, starał się sprawiać wrażenie, że jako mężczyzna, nie lęka się prędkości i tych kąśliwych uderzeń wiatru. Po takiej wycieczce dotrzymywał Ali kroku w tym uwielbieniu zawrotnych szybkości, choć dobrą miną nadrabiał poczucie niepokoju, jakie towarzyszyło mu w przejażdżce.
Pewnego razu cała rodzinka Matusiaków zabrała go na rowerową wycieczkę po taneczniczki - takie grzybki niewielkie, do opieniek podobne, które najlepiej smakowały, gdy je przysmażano z jajkami, czasami z cebulką lub szpinakiem. Uprosił matkę, aby puściła go na tę wycieczkę.
- Tam będą rodzice Ali, jej babcia i brat - nic mi się nie stanie - tłumaczył, widząc wahanie w oczach matki.
I puściła go. A była to wycieczka na całe pół dnia, od samego rana. Dzień wstawał piękny, pogodny i tak już pozostał aż do wieczora. zebrali dwa pełne wiadra grzybków. On wcale pokaźnie przyłożył się do tej wdzięcznej pracy. Nie mogło być inaczej, bo kiedy tylko natrafili na łąkach na chmarę taneczniczków, on z Alą schylali się ku nim, idąc obok siebie i trzeba było udowodnić dziewczynce, że jest się nie byle jakim zbieraczem.
Po powrocie pani Matusiakowa usmażyła część grzybków z jajkami i cebulką na obiad. Siedzieli naprzeciwko siebie przy podłużnym stole, doprawdy jak mąż z żoną, spoglądając ku sobie całkiem poważnie i zajadali się przepyszną, naprędce przygotowaną strawą, a popijali czereśniowym kompotem.
Pod wieczór pani Matusiakowa wręczyła mu jeszcze miskę napełnioną grzybami.
- Zanieś mamie - powiedziała. - Zasłużyłeś sobie.
Odmawiał przyjęcia, kręcił nosem, lecz ten uśmiech na twarzy jego „żony” przekonał go do tego, aby nie odrzucać podarunku.
- Przyjdziesz jutro? - zapytała go Ala.
- Przyjdę na pewno.
Wybiegł z mieszkanka z taką jakąś dziwną chęcią do życia, choć trochę obawiał się „przywitania” rodziców, bo z Matusiakami spędził znacznie więcej czasu niż przewidywał.

- Ty to już niedługo całkiem przeprowadzisz się do tej Ali - słowa matki nie brzmiały jak zarzut, choć trochę go speszyły.
Nie odpowiedział na nie. Podał matce miskę z grzybkami, licząc na to, że tym podarunkiem wymiga się od odpowiedzi i wszelkiego tłumaczenia.
- Ile tego? - zdumiała się matka. - Babcia zrobi nam te grzybki jutro na obiad. Mam nadzieję, że  j u t r o  będziesz na obiedzie?
- Będę… - zawahał się.
- Wiem, wiem - matka pogłaskała go po czuprynie - ta Ala bardzo ci się spodobała, co?
- Tak, mamo - powiedział odważnie.

[20.02.2016, Kitzingen w Niemczech]

4 komentarze:

  1. No cóż, znam to, przychodzi taki czas na każdego, kiedy z tą drugą osobą spędza się więcej czasu, niż z rodzicami, taka kolej rzeczy...

    OdpowiedzUsuń
  2. I tak to się zaczyna.
    Tak, albo podobnie.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. owszem... ten wątek, troszeczkę, tycio, tycio autobiograficzny, ale nic z tego nie wyszło :-)

      Usuń