CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

16 lutego 2016

TOROWISKO

I.

- Prawie się zawinął - powiedziała, krasząc buchające parą, gotowane ziemniaki wsypane do głębokiego talerza. Drobinki skrojonego boczku skrzyły się w południowym słońcu jak refleksy światełek pochodzące z załamań powstałych wskutek zbicia szklanej tafli lustra.
Dzień stawał się coraz jaśniejszy i piekł gorącą pieczeń lata.
- Pani to wszystko widziała? - zapytał przedzielając na pół pierwszego z brzegu ziemniaka.
Widziała. Co to się wtedy działo! Była w polu. Przerywała buraki i podchodziła już pod miedzę, za którą wał kolejowego nasypu wznosił się jednoznacznie ponad równinną płaszczyznę pół. Najpierw dostrzegła go idącego wzdłuż nasypu. Wydawało się jej, że chce sobie skrócić drogę do miasteczka, bo linia kolejowa ciągnęła się prostym, bezkresnym szlakiem i dopiero tuż przed stacją kolejową odchylała się ku północy, a potem rozwidlała na trzy niezależne torowiska. Zerkała na niego, choć bez specjalnego zaciekawienia. Najważniejsza była praca. Wiadomo, że z burakami tak jest - jeśli nie zasiejesz punktowo, musisz poprzerywać, bo inaczej korzenie nie nabiorą mocy i będą sobie przeszkadzać, gdy w kupie rosną i miejsca sobie nie dają, a kto tam byle jakie korzonki zakupi, a jeśli zakupi, to ile zapłaci. Ale gorąc taki nastał, że musiała przyklęknąć. I tak szybciej szła trzema rzędami od męża, który co jakiś czas popalał sobie, zresztą czy przerywka to dla chłopów zajęcie? Usiadła więc i dobyła z tej torby jaką ciągnęła za sobą butelkę wody z miętą. Nie była już zimna, ale popiła chciwie. Potem odwinęła bułkę z salcesonem i pojadła. A tamten niby szedł torami do miasteczka, lecz przystawał i cofał się. A od jednego pociągu to uskoczył w rów, bo maszynista zagwizdał na niego. Potem wstał, wrócił się (myślała, że od tego gwizdu pozamieniał kierunki) i gotowa była przysiąc, że spojrzał w jej stronę i tym spojrzeniem ją pozdrowił. Może i uśmiechnęła się do niego, a może pogroziła, że lezie torowiskiem i nieszczęścia szuka, a ten znów w stronę miasteczka się skierował i szedł powoli, jakby w nogach był słaby, albo długą już wykonał drogę.
Kiedy zjadła, wzięła się do przerywki, bo mąż ją już nadganiał. Pomachała mu ręką i tak jakoś szyderczo, zwycięsko się zaśmiała. Nikt jej w tej pracy nie przegoni. Przetaczała się na kolanach między zagonami, a po takim przejściu najdorodniejsze kiście sadzonek zostawały, co cieszyło ją prawie tak samo jak to, że pod wieczór deszcz zapowiadali, a nie ma nic lepszego jak taki skromny deszczyk po przerywce.
I wtedy ponownie rozległ się przeciągły gwizd, a wcześniej to usłyszała pociągu dudnienie, potem jakiś skowyt, hamowanie, piski jakieś, więc aż powstała i dalej rozglądać się zaczęła po torze. Ale to w ułamkach sekund było, choć zdążyła jeszcze krzyknąć na tamtego, który tym razem nie stoczył się z nasypu, tylko śmiało szedł torami, aby w końcu…  uskoczy, ale co to był za uskok, skoro żelastwo w niego gruchnęło i odrzuciło precz. Ale tego samego huku uderzenia nie słyszała, jedynie pisk i tarcie metalu o metal. 
Rzuciła się w tamtą stronę, za nią mąż i biegli oboje jak na zatracenie, a pociąg jeszcze jechał, choć przystawał.
A tamten to był już w rowie, nie dyszał, nie jęczał, w cichości duszę swą diabłu oddawał. Twarz ku ziemi miał zwróconą, ciało takie w pałąk wygięte, takie nieme, lecz nie skaleczone. I krwi było mało, prawie nic. Dopiero, kiedy z mężem przypadli do niego, lekko odwrócili, żeby nie zadusił się ziemią, spostrzegli, że z uszu i nosa jucha mu pociekła, ale dyszał jeszcze… dyszał.
Mąż, choć stary ale chłop na schwał, wolał się nie przyglądać. Ona porwała sobie bluzkę i dalejże ocierać nim tamtego czoło, policzki, nos. Potem chwyciła w szorstkie, brązowe od liści dłonie jego głowę i trzymała ją, trzymała.
- A dyć mi synku nie zaśnij teraz, nie zaśnij - szeptała do niego, a on powoluśku konał, lecz zaraz ci z pociągu przybiegli do niego, a był pośród nich lekarz, bo krzyczał na cały głos, żeby go dopuścili, bo on coś poradzi. A jakieś kobiety, co z ciekawości przybiegły zobaczyć - płakały. Jak one płakały!!!
Ona sama nie wie, ileż to czasu upłynęło - straciła rachubę, ale kto wtedy o czasie myślał, chyba że ciskali się jeden przez drugiego, kiedy nadjedzie karetka.
A przyfrunął helikopter. Ktoś tam później powiedział, że tamten miał szczęście, bo helikopter stał na lądowisku przy szpitalu, bo jakiegoś pacjenta przywiózł i nie zdążył jeszcze odlecieć.
Ale zanim przyleciał to tamtego, przykryli jakimiś ubraniami, może kocem, a ten doktor to mówił, że jeśli się nie wykrwawi, to ma szansę.
No i przeżył, ale wtedy nikt nie wierzył - no może oprócz tego lekarza - że przeżyje, bo jak to: taki wielgachny pociąg go trafił, elektryczna lokomotywa, a żyje? 
Chyba nikt nie siedział w wagonach. Ludziska wybiegli, ciżba wielka powstała i dopiero gdy przyjechała policja (tamtego już ci z helikoptera zabierali), to ludzie powrócili do wagonów. Zostało kilku: maszynista, konduktor i jacyś dwoje w mundurach. Policjanci ich przepytywali. Jej mąż z najgorszego ochłonął, papierosami się uspokajał, a ona już miała podejść do niego i zaciągnąć do chałupy - kto by o przerywce w ten czas myślał, kiedy to maszynista chyba wskazał policjantom na nią, więc jeden z policjantów podbiegł do niej (helikopter wznosząc się taki cug uczynił, że ci, co pod nim, przykulili się i za głowy chwytali) i zapytał, krzycząc prawie:
- Pani widziała ten wypadek?
Co miała powiedzieć, że nie widziała, skoro widziała. Uspokoiła się (jeśli w ogóle można było o tym, co się stało, opowiadać ze spokojem) i od samego początku opowiedziała jak z tamtym było… że raz uskoczył, a za drugim razem najpierw szedł ku pociągowi w zaparte, na śmierć swoją gotowy, a później, coś chyba nad nim czuwało, coś mu podpowiedziało, aby uskoczyć. I uskoczył, ale było już za późno.
- Tak to się właśnie ta rzecz przedstawiała - powiedziała na koniec. - Smakuje panu?
Smakowało mu, lecz jadł jakoś tak powoli, nieskładnie, bez smaku.
- Myśli pani, że na śmierć swoją był gotowy? - zapytał.
- Bóg mu wybaczy….
- I kiedy pani ręce do niego wyciągała, kiedy chwytała go w pół….
- Tak, panie. Zawahał się i uskoczył, ale zdążyć już nie mógł.
- Najważniejsze, że przeżył.
- Przeżył, panie, ale przez rok to trup był z niego, a jak już się dał wybudzić, kiedy zdrowiał, to nic a nic o sobie nie powiadał. Dzisiaj to już cokolwiek mówi, bo panie, ja go odwiedziłam w szpitalu… z tej ludzkiej ciekawości. Tak, tak, panie, chciałam się wywiedzieć, dlaczego stracił szacunek dla własnego życia. Panie, ja w tych rękach głowę jemu trzymałam, jak rodzonemu synowi…
A ten, kiedym do niego przyszła, to tylko tak patrzył na mnie, tak patrzył, jakby pamiętał, że to ja obejmowałam wtedy jego głowę, że to ja ocierałam jego twarz z krwi… ale nic nie mówił i… chciałabym wierzyć, że żalu do mnie nie miał… i nie ma.

[14-15.02.2016, Dobrzelin]

3 komentarze:

  1. "...stracił szacunek dla własnego życia" - to zdanie daje mi tyle do myślenia....

    OdpowiedzUsuń
  2. I do końca nie wiemy czy było to działanie celowe czy przypadek jednak, może długo zbierał się na odwagę, a może jednak w ostatniej chwili się rozmyślił...

    OdpowiedzUsuń
  3. Obrazek uchwycony realistycznie, dialogi dramatyzują i tak tragiczne wydarzenie. Któż zbada, co człowiekowi przychodzi do głowy zrobić ze swoim życiem. Czasem rozsądek jest tak skutecznie zagłuszany, że nie ma szans usłyszeć w realu gwizdu, krzyku, czy klaksonu.
    Przypomniałam sobie, jaki dobry był kiedyś ten salceson z chlebem.

    OdpowiedzUsuń