CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

12 października 2020

SPÓŁDZIELNIA

 

Czy to było wtedy, gdy udałem się do Spółdzielni po prośbie dziadka, czy też podążyłem za śledziami z beczki, które niespodziewanie pojawiły się w końcu lata, nie pamiętam. Dość powiedzieć, że miałem z sobą materiałową torbę, którą obciążał portfel wypełniony banknotem i kilkoma monetami. Wybrałem drogę pomiędzy stawami, nieco dłuższą, ale ciekawszą, bo to idzie się najpierw wzdłuż górnego stawu pod ceglanym, nieco rozwalonym parkanem, przechodzi się potem przez żelazną bramę, idzie mostkiem, pod którym sześciocalowa rura prowadzi wodę od stacji pomp do stawu „pod kominem” i wtedy ma się po obu stronach udeptanej ścieżki szpaler olch, wierzb i osik, a za nimi stojące stawowe wody. Przyjemny chłód panował w czasie letnich upałów na tej ścieżce, delikatnie skręcającej po stu metrach w prawo; mijało się po prawej staw kolejny – ten był bezrybny i połączony z labiryntem rowów odprowadzających fabryczne, cukrownicze wody gdzieś hen ku rozlewiskom. Jeszcze jeden przeskoczyło się mostek, jeszcze należało przejść wyłomem w betonowym murze i człowiek wkraczał na ulicę, będącą równocześnie drogą wiodąca do miasta z jednej strony, a z drugiej do głównej międzynarodowej trasy.

Przemierzyłem tych niespełna dwieście metrów i znalazłem się przy przystanku autobusowym, w tamtych czasach będących rzeczywistym oknem na świat. Kilka metrów dalej znajdowały się trzy punkty informacyjne czyli oszklone gabloty, wewnątrz których zawieszano porządne, sporego formatu zdjęcia z podpisami. Tematyka tych nieruchomych czarno-białych obrazów przypominała slajdy motywów wyjętych z kroniki filmowej puszczanej przed firmami w kinach; można było: ujrzeć sekretarza przemawiającego z mównicy ustawionej w zakładowej stołówce, przypomnieć sobie okoliczności w jakich nasza reprezentacja w piłce nożnej zdobyła bramkę na chorzowskim gigancie, dowiedzieć się o kolejnej inwestycji w drogownictwie, nacieszyć oczy dwiema przyczepami zebranej pszenicy, a z zagranicy - zapoznać się z projektami na najbliższą zimę Christiana Diora czy Yvesa Saint Laurent. W linii tuż obok stała wielka zielona tablica z przyszpilowanymi ogłoszeniami: coś ktoś sprzedawał, ktoś chciał nabyć, wymienić, pożyczyć coś innego; okazyjnie na tej tablicy pojawiał się afisz zachęcający do odwiedzenia cyrku lub operowego przedstawienia w wielkim mieście, a raz na tydzień zamieszczano składy na najbliższe mecze piłkarskie naszej miejscowej drużyny – trampkarzy, juniorów i seniorów.

Gdy pobieżnie zapoznałem się z merytoryczną zawartością gablot i tablicy, rzuciłem jeszcze wzrokiem na kioskową wystawę, podbiegłem prosto do Spółdzielni. Piszę o Spółdzielni z uwagi na dziadka, który nigdy inaczej nie nazywał tego do pewnego czasu jedynego wielobranżowego sklepu w naszej osadzie. Jeżeli tego dnia do Spółdzielni wysłał mnie dziadek, to w portfelu prócz pieniędzy miałem napisaną przez niego i podpisaną imieniem i nazwiskiem kartkę. Treść informacji mogła być taka: „Uprzejmie proszę o sprzedanie mojemu wnusiowi butelki wina gronowego”, po czym następował podpis. Dziadek od pewnego czasu miał problemy z chodzeniem, więc aby się napić porządnego wina (porządnym winem było najczęściej prawdziwe wino gronowe gruzińskie, bułgarskie, rzadziej rumuńskie lub węgierskie – dziadek nie przepadał za wytwornymi rodzimymi jabłkowitami) wysyłał mnie do Spółdzielni, na co godziłem się z chęcią, gdyż pieniędzy przekazywane mi przez dziadka starczało także na cukierki, lody i oranżadę.

Jeżeli tego dnia do Spółdzielni wysłał mnie tatuś (musiało to być dobrze po południu, a tatuś jakimś sposobem dowiedział się, że po piątej po południu spodziewana jest niespodziewana dostawa śledzi w beczkach – hurra! -) moje zadanie było trudniejsze. Musiałem przypomnieć pani ekspedientce o tym, że potrzebuję śledzi z mleczem, czyli panów, gdyż mój tatuś przygotowując sałatkę śledziową w śmietanie, zawsze w śmietankowej zalewie oprócz cebulki, pieprzu, liścia laurowego i innych ziołowych dodatków musiał się znaleźć zmiksowany mlecz. Zwykle w takiej beczce mężczyzn śledzi było mniej niż kobiet, więc trzeba było dokonać właściwego wyboru.

- Pamiętaj, że te z mleczem są nieco większe – instruował mnie tatuś – ale najważniejsze, że są one miększe od tych z ikrą. Jeśli pani sprzedawczyni pozwoli ci wybierać śledzie z beczki, uważaj na te miękkie.

I wybierałem. Nie pamiętam, czy akurat tego dnia, ale wybierałem i byłem w tym dobry, bo słyszałem za sobą:

- Ty, szczeniak, może już dosyć tego przebierania? Każdy chciałby mleczaków.

Ale te z ikrą też się brało – tatuś przygotowywał je w oleju, choć do obiadu, często do ziemniaków gotowanych w łupinkach, najlepsze były śledzie w zalewie śmietankowo-mleczowej.

[12.10.2020, Toruń]    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz