Autobus. San. Stary. Taki ze smutnym wyrazem pyska przedniej maski. Nieprzepełniony ale człapie wolniusieńko. Już tam kierowca nadrobił parę minut na lepszej jakościowo trasie, więc spieszyć się nigdzie nie musi, natomiast z rozkładem powinien być za pan brat. Dlatego zwolnił, aby dyspozytor nie tłumaczył się, że znów autobus relacji K. - Ż. przyjechał zawczasu i ktoś tam się nie zabrał.
Gdzieś pośrodku przestronnego wnętrza - tam najmniej trzęsie - malec z matką, a naprzeciwko staruteńki, pomarszczony wiekiem, pracą i troskami rolnik w jasnym, podniszczonym garniturku w jodełkę i, na głowie, z szarą czapką z daszkiem. Musi być chłop z którejś niedalekiej od miasteczka wioski.
Nie przejechali trzysta metrów, ledwo matka z malcem przykleili plecy do twardego oparcia, a tu po prawej stronie przydrożna kapliczka umajona kwieciem, kwietniowymi bukietami, rozedrganym płomykiem wetkniętych w ziemną skorupę świec. Malec, który, jak zawsze, przy oknie, spogląda przez matczyne ramię na staruszka. Co też ten wyprawia ze swoją czapką na głowie? Poprawia ją? Unosi. Czy się z kimś wita?
Jadą dalej. Dwa niebezpieczne zakręty, pierwszy z nich w prawo. Tory kolejowe. Stop. I znów kapliczka, mniejsza, jakby wstydliwie za rowem schowana. Starzec znów unosi czapkę, zakłada ponownie. Malec zauważył to, na co wcześniej nie zwrócił uwagi: niepiękne, wysuszone wargi starca tak jakby się poruszyły przez chwilę.
Przejeżdżają teraz dobry kilometr, a malec, choć z głową przy oknie autobusu, nie liczy uciekających domów, nie rozpoznaje tych z nich, do których parę razy z matka już zawitali. Obserwuje staruszka.
Stop. Oj, poczekają sobie, bo z prawej i z lewej sznur samochodów. Naprzeciwko kapliczka z trzema wysokimi krzyżami. Już nawet nie sama kapliczka, ale te krzyże jak dumne dęby na skraju podleśnej ścieżki wyrastają. Malec przypomina sobie babcine opowieści, że postawiono je w tym miejscu jako votum za przyniesienie ulgi miasteczku. Poza ten obszar siejąca grozę cholera się nie dostała. Zatrzymała się cudownym zbiegiem okoliczności właśnie tutaj.
Starzec po raz kolejny zdejmuje czapkę z głowy, kładzie ją na kolanach i korzystając z dłuższego postoju, kreśli prawą dłonią znak krzyża, a jego wargi wartko drgają.
W końcu dojeżdżają do miasteczka. Stary san ze smutnym wyrazem pyska przedniej maski przystaje na krańcowym przystanku na placu przy kościele. Starzec, któremu w jego wieku nigdzie się nie spieszy, jeszcze raz odprawia rytuał z czapką na głowie i w dłoni.
Malec z matką wysiadają przed nim, ale nie kierują się od razu w stronę targowiska. Przepuszczają przed siebie staruszka, który nagle przysiada na najbliższej przystanku ławce, sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjmuje papierosa, wsuwa jeden jego koniec do szklanej cygarniczki, podpala i zaciąga się delikatnie pierwszym dymem.
Matka z malcem tak jakby się porozumieli w sprawie tej ławeczki, że chcą na niej przysiąść obok starca. Siadają.
- Pan nie na targ? Dzisiaj przecież czwartek - odzywa się do staruszka matka.
- Ja już się po targach najeździłem. Dzisiaj to raz na miesiąc, góra dwa razy w miesiącu i tylko z kartoflami kiedy młode, czerwcowe, a później w sierpniu i we wrześniu, też z kartoflami, marchwią i cebulą, a także z węgierkami. Och, tych to mam prawdziwe zatrzęsienie, a że tej wiosny, pochwalić Boga, nie przemarzły, więc na początku września posprzedaję - starzec wypowiada te słowa prawie jednym tchem.
- To może jak pana spotkam, kupię od pana tych kartofli, a dla synka śliwek.
Starzec zerka na małego, a jego wargi zastygają na moment w życzliwym uśmiechu.
- To nie pożałuje, bo smaczne… a jakie słodkie! Pani, powidła z nich smażyć, cukru dawać dużo nie potrzeba, albo kruche ciasto upiec.
Malec przez chwilę pomyślał, że musi namówić mamę na kupno jakiegoś ciastka, gdy będą na targowisku.
- To dzisiaj wybrał się pan do miasteczka na wycieczkę? - matka staje się dociekliwa.
- Oj, nie, pani. Przyjechałem obstalować u szewca buty, czarne buty - mówiąc to spogląda na malca i ciągnie dalej: - pani, takie na śmierć, żeby mnie moja miała w czym pochować… bo wie pani, czarny garnitur już mam, ale butów nie mam…
- Ale co też pan… w pana wieku myśleć o śmierci?
Malec wie, że matka z tym wiekiem to przesadziła w drugą stronę, bo w istocie mężczyzna, jego zdaniem, przekroczył osiemdziesiątkę.
Starzec uśmiechnął się, tym razem szerzej.
- Moja z kolei to mówi, że pierwsza odejdzie z tego świata, więc na co mnie te buty. Ale… pani, ona do trumny ma już wszystko, a ja butów jeszcze nie mam - powtarza.
- Kto wie, co komu pisane - stwierdza matka.
- Sam Pan Bóg wie… ale, pani, czasami można go wyprosić…
- Wyprosić?
- O wspólną śmierć. Nie wierzy pani?
- Co mam nie wierzyć. Jeżeli kto szczerze prosi?
Posiedzieli na ławeczce akurat tyle czasu, ile zajęło starcowi wypalenie „sporta”. Potem się pożegnali. Starzec ponownie uchylił czapeczkę i za chwilę zniknął za drzwiami kościoła.
- Poszedł po prośbie - pomyślał malec i wraz z matką okrążyli kościół, kierując się uliczką prosto w stronę targowiska.
Matka przez całą drogę myślała o tym, dlaczego synek nie zapytał jej, czemu to staruszek, ilekroć zbliżali się autobusem do kapliczki lub krzyży, zdejmował z głowy czapkę, lecz w końcu domyśliła się, że najwidoczniej niepotrzebne były mu pytania, aby wszystko zrozumieć.
[15.09.2017 Sarrebourg, Moselle we Francji]
Gdy widuje takie kapliczki w czasie naszych wycieczek zawsze zastanawiam sie kto i dlaczego je postawił, bo przecież nie bez przyczyny...
OdpowiedzUsuńJako dziecko często jeździłam takimi Sanami.
hm... tekst jest wprawdzie fikcyjny, ale informacja o trzech krzyżach postawionych w podzięce Opatrzności za uratowanie od epidemii miasteczka - prawdziwa...
UsuńPamiętam taką kapliczkę, którą wybudował ojciec koleżanki szkolnej z pobudek egoistycznych. Kiedy zapytałam, czy ktoś jest chory, odpowiedział: niech ludzie widzą, że mnie stać. Tak też bywa.
OdpowiedzUsuńSerdeczności
... bywają i takie obrazki i, za przeproszeniem... jeszcze za życia zaroiło się u nas od papieży Janów Pawłów II... natomiast wartość artystyczna wielu tych dokonań... szkoda gadać...
Usuń