Po krótszej tego dnia marszrucie stan jej kostki się nie poprawił. Postanowił zatem, że miedzą podleśnych pól skierują się w stronę najbliższego gospodarstwa i tam, gdzieś na podwórzu albo w ogrodzie rozbiją namiot. Noc zapowiadała się chłodna, księżycowa, ale zimna się nie bali, przywykli do niewygody rosistych poranków, mgieł gęstych i kleistych, dreszczy szczękających zębami i oczekiwań na podpłomyk witającego nowy dzień słońca.
Idąc miedzą pomiędzy wyprężonymi ramionami kukurydzy i płożącymi się kłączami ziemniaków, ona, uzbrojona w kijek podróżny, poruszała się wolniutkim stępem, on zaś, targając na grzbiecie dwa plecaki (jedynie namiot jej zostawił), przygarbiony, ale szczęśliwy dostrzegając coraz bliższe budynki gospodarcze też stawiał nogę za nogą, a oddychał nie lżej niż ona. Przystawali czasem, nawet wtedy, gdy posłyszeli niedaleką, gdaczącą rozmowę kur i poszczekiwanie podwórkowego burka. Nareszcie dotarli na miejsce, stanęli za drewnianym, zużytym starością płotem.
Rozejrzał się dokoła. Za tym historycznym ogrodzeniem skleconym ze zmurszałych desek obejście wyglądało całkiem przyjaźnie i nowocześnie: ceglana komórka, długa na trzydzieści kroków, nad nią gołębnik, a na wprost podmurowane gmaszysko stodoły pokrytej szarym, blaszanym gontem. Z prawej strony piętrowy, obszerny dom, lecz z zamieszkałym jedynie parterem. Obecność ponad powałą dolnej kondygnacji rusztowania tłumaczyła, że właśnie trwają na piętrze ostatnie prace wykończeniowe, bo nowe okna już były wstawione, choć jeszcze w folii. Pomiędzy stodołą a domem mieszkalnym rosły trzy lub cztery jabłonie, pośród nich ujrzał szeroką, szutrową aleję prowadzącą do ogrodu.
Pomyślał sobie, że jest akurat tak, jak to sobie wymarzył: ogród, sad, bliskość toalety, jeśli pozwolą z niej skorzystać, wreszcie teren ogrodzony, tyle że psa trzeba będzie jakoś oswoić, bo, o czym się przekonali, nie był to burek łańcuchowy.
Z tego pierwszego, odnawianego piętra ich dojrzano.
Mężczyzna przed trzydziestką w ciemnoniebieskim, roboczym kombinezonie zszedł po rusztowaniu na dół, gdzie przywitał go pies ujadający może nie zawzięcie ale głośno.
- Państwo do nas? - zapytał po zdawkowymi przywitaniu się z obu stron.
- Noclegu szukamy, na jedną przynajmniej noc - wyjaśnił podróżny.
Z wyrazu twarzy mężczyzny w kombinezonie widać było, że zafrasowało go zdanie jakie usłyszał.
- Ciężko będzie - stwierdził podchodząc do zamkniętej bramy, za którą podróżnicy stali. - Rozumiecie państwo, całą górę odnawiamy, a u nas - wyciągnął przed siebie dłoń i wyliczał na palcach - matka z ojcem, żona, dwie dziewuszki i ja.
Zabrakło palców jednej dłoni.
- Mamy z sobą namiot - tłumaczył podróżny. - Chcieliśmy go tylko rozbić gdzieś w obejściu albo w sadzie.
- A, to inna sprawa - zabrał się do otwarcia furtki. - Azor, spokój, to swoi. Niech się państwo nie boją, nie gryzie, obwącha tylko i pójdzie precz.
Weszli. Istotnie, Azor obwąchał ich należycie i nawet pozwolił sobie na polizanie dłoni podróżników. Kury i kaczki wałęsające się po szerokim podwórzu, skierowały mętny wzrok w ich stronę.
- W takim razie miejsce się znajdzie, tylko wybierać.
Mężczyzna bacznie się im przyglądał, zauważając zapewne ich zmęczenie.
- A pani co jest? - zapytał podróżniczki. - W pierwszej chwili myślałem, że pani tak dla wygody z tym kijem.
- Skręciłam nogę w kostce. Już nastawiona, ale spuchła. Muszę przeczekać dzień albo dwa, zanim będę mogła swobodnie chodzić.
- A, to tak się sprawa przedstawia - wywnioskował. - Matka, państwo w gości przyszli, zmęczeni! - zawołał w stronę domu. - Z obiadu jeszcze co zostało?
W drzwiach wejściowych prowadzących na niewielki ganek ukazała się starsza kobieta, do której to mężczyzna skierował zapytanie.
Dopiero teraz zauważył ten ganek przed domem, niezbyt obszerny, ale ze stolikiem i ławką po prawej stronie.
- Proszę, państwo wejdą na ganeczek - wyrzekła kobieta. - Zaraz coś wam przyszykuję. Zjedzą sobie państwo na ganku?
Nie śmiał, ani nie chciał odmówić. W towarzystwie Azora zmierzali ku rzeczonemu gankowi. Kobieta jeszcze stała w drzwiach i obserwowała jak podróżniczka kulejąc, wspina się po trzech schodkach na platformę podłogi ganku.
- Skręciłam nogę w kostce - podróżniczka ponownie wyjaśniła.
- Słyszałam, słyszałam. A nie obędzie się bez doktora?
- Nastawiona, zabandażowana - podróżniczka podciągnęła nogawkę dżinsowych spodni.
- A jakąś maścią pani smarowała?
- Nie, ale ten dżentelmen - wskazała z uśmiechem na twarzy w stronę kompana - nastawił ją znakomicie i boli tylko przy chodzeniu.
- Maści żadnej nie mam, ale jeśli pani pozwoli, przemyjemy nogę octem. Przynajmniej na opuchliznę pomoże. A trzeba będzie to syn do apteki podjedzie, tyle że dzisiaj już zamknięta.
Syn powoli się oddalił i wrócił na piętro po rusztowaniu, na którego szczycie pojawiła się teraz postać drugiego, starszego mężczyzny.
Przyniosła im takie resztki z obiadu, które zadowoliłyby podniebienia największych głodomorów: pieczony kurczak, kapusta, surówka z porów, ziemniaki; te ostatnie przysmażone na patelni z cebulką. A kiedy jedli, na ganeczku pojawiły się dwie pięcioletnie może ślicznotki z kręconymi włosami, a tak podobne do siebie, że gdyby nie różnego koloru bluzeczki w jakie były ubrane, to nie do odróżnienia.
- Wnuczki - bliźniaczki - poinformowała kobieta stając w progu.- Prawda, że podobne. Imionami się tylko różnią, bo jednojajowe. Synowej się trafiło.
- To prawda, śliczne - potwierdziła podróżniczka.
- To Krysia - wyjaśniła kobieta. - Krysiu przywitaj się z państwem.
Ale kiedy Krysia z ochotą podchodziła do jedzących, jej śladem podążyła Zosia. I każdą z nich trzeba było choć na chwilę posadzić na kolanach i ucałować w pucołowate policzki.
- Teraz tak sobie pomyślałam, że może by państwu przygotować miejsce do spania w stodole. Pokazałabym, gdzie najczyściej, a dwa materace by się znalazły… i koce.
- Tyle fatygi… w namiocie się prześpimy - powiedział podróżnik, ale propozycja złożona przez kobietę przypadła mu do gustu.
- Co tam fatyga. Ja bym państwu pościeliła i na dole, ale część mebli znieśliśmy na dół, a piętro akurat bielone, więc zapach na dzisiejszą noc nie do zniesienia.
Porozumieli się wzrokiem co do tej stodoły, a kiedy skończyli posiłek, Azor nie omieszkał upomnieć się o swoje kości, targając w pysku własną miskę.
- Mądre i zmyślne psisko - zareagował takim stwierdzeniem podróżnik, zgarniając resztki z obiadu do psiej miski, z którą potem w towarzystwie radosnego psa przeniósł pod Azorową budę.
- To teraz się państwo wykapią, a jak synowa przyjedzie z miasta, rozlokujemy państwa w tej stodole - wytłumaczyła kobieta. - A dla pani jeszcze okład z octu, najlepiej przed samym snem.
[16.09.2017 Sarrebourg, Moselle we Francji]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz