Siedzieliśmy blisko
okna przy stoliku na cztery osoby. Było nas dwoje: ja i ona w tym ciemnomorskim
żakiecie zaciągniętym na ramiona, pod którym zawiesiła dosyć niedbale bluzkę w
kolorze granatowym, lecz z bielusieńkim, wyprasowanym kołnierzykiem, jaki
zdobił przed laty szyje ugrzecznionych uczennic szkół – pensjonatów dla
dziewcząt w wieku młodocianym. Specjalnego uroku dodawał jej kaszkiet osadzony
na głowie nieco na ukos, obejmujący znaczną część jej kręconych, lnianych w
barwie i miękkich jak bawełna włosów wydzielających intensywny, słodki zapach
lewkonii.
Rozmawialiśmy o tym i
o owym, spragnieni swych słów po długim niewidzeniu się nierozmawianiu z sobą,
nawet telefonicznym, a że tradycyjna i mailowa korespondencja także ustała,
trzeba więc było odrobić z nawiązką tę stratę, należało zamówić dobry obiad,
tak wystawny, aby jego przygotowanie zajęło sporo czasu, aby można było ten
darowany sobie czas poświęcić na rozmowę, nawet nie na tę wspomnieniową, ale
jak najbardziej uwspółcześnioną, na czasie; oboje żyliśmy akurat intensywnie i
było o czym opowiadać, dopytywać się o szczegóły, słowem dowiadywać się od
siebie, co też zaoferował nam w ostatnim czasie wszędobylski los.
Fryderyk zasiadł do
pianina - ona powiedziała mi, jak ma na imię; w końcu zachodziła do tej
luksusowej restauracji częściej – grał klasykę, ale nie stronił też od
dżezujących improwizacji, w których słyszało się wiele motywów z Schuberta,
Chopina czy Mozarta; grał oczywiście, jak to się mówi, do kotleta, ale
absolutnie doskonale; w jego melodiach nie było zakłamania i kiczu. Czasami ktoś
podchodził do niego i prosił o zagranie jakiegoś kawałka, a Fryderyk z
przyjemnością spełniał te życzenia, grając rzecz jasna bez nut, improwizując
odtwarzał z pamięci melodie, uderzając we właściwe klawisze instrumentu.
A my w antraktach
rozmowy – w końcu trzeba się było poważyć na odpoczynek, na umoczenie ust w
krwistym, acz niezbyt mocnym wytrawnym winie pobudzającym kubki smakowe do
szykowanej dla nas degustacyjnej uczty, my spoglądaliśmy osobno (ukradkiem) i
wspólnie (wesoło) na uliczny pejzaż starówki, na którego tle przemykali lekko
ubrani przechodnie, na trącące myszką dorożki ciągnione przez upstrzone w
złocisto-srebrzyste gadżety konie, na dorożkarzy w bajecznie kolorowych
liberiach, zgodzonych jakby do podróży pomiędzy kościołem a domem weselnym
nowożeńców.
A po nasyceniu się
wciąż zmieniającymi się widoczkami żyjącego z turystyki i historii miasta
wracaliśmy do rozmowy, która w pewnym momencie została brutalnie przerwana
przez kelnera przepraszającego nas za to, że pieczeń z dzika w sosie własnym,
zaprawionym śmietaną, wzbogaconym wywarem z rosołu z domieszką jałowca ściętego
poziomkową nalewką; do tego pęczak okraszony koralikami żurawiny, że ta pieczeń
jeszcze niegotowa, ale wkrótce zostanie podana, że półwytrawne różowe d’anjou o
posmaku malin lekko się chłodzi, no i oczywiście pan kelner nie zapomniał o
kawie i lodach waniliowych obsypanych wiórkami gorzkiej czekolady… póki co
postawił przed nami butelkę kryniczanki.
I nawet nie
zauważyliśmy tej kobiety, która przysiadła się do dwuosobowego stolika, skąd
rozpościerał się widok przez nasze okno na ulicę. Perspektywa ułamka miasta
była stamtąd inna, bardziej ukośna; stolik znajdował się w pewnym od okna
oddaleniu, wciśnięty był w niszę, gdzie dominował półmrok podcieni; wydaje się,
że to miejsce w restauracyjnej sali nadawało się najbardziej dla narzeczonych
lub dyskretnych kochanków, starających się ukryć przed spojrzeniami nazbyt
ciekawych oczu.
Tam właśnie usiadła
stara, ozdobiona zmarszczkami na krągłej, dobrodusznej twarzy kobieta, ubrana w
niedzisiejszą granatową sukienkę w drobne, wyszczuplające sylwetkę, białe
groszki. Podano jej herbatę, kremówkę i obleczoną w metalową folię pastylkę
miętowej czekoladki.
Zerkałem na nią ponad
głową mojej przyjaciółki. Przy całym owalu jej twarzy, policzki miała lekko
zapadnięte, podłużne bruzdy zmarszczek usadowiły się na jej czole, krótsze,
bardziej pękate – pod oczami; i o ile cała jej twarz nie sprawiała wrażenia
nazbyt wysuszonej (może za sprawą zastosowania nawilżającego kremu), o tyle drugi
podbródek i szyja pogłębiały starość kobiety, czyniąc w tych newralgicznych
miejscach skóry bezkształtną masę zwiotczałych mięśni, których sprężystości już
nigdy nie uda się odzyskać.
Moja przyjaciółka była
malarką. Akurat opowiadała o wystawie, na której również jej prace zdobiły
kremową biel ścian nowocześnie urządzonego i nienagannie podświetlonego
pomieszczenia jednej z galerii na starym mieście. Wernisaż szykowany był na
siedemnastą (trochę jeszcze czasu zostało); miała się tam spotkać z pewnym
Anglikiem, który przymierzał się do zakupu dwóch jej płócien, nie tych z
wystawy, innych, na które natknął się w jej pracowni; na nich ostre
powierzchnie nadrealnych kolorów przypominały obrazy fowistów. W pierwszym z
tych płócien moja przyjaciółka przedstawiła wyimaginowany las zimą, oświetlony
kąśliwym blaskiem światła pełni księżyca. Tajemniczość tego leśnego pejzażu
uwypukliła groza zrodzona z głębokich cieni rzucanych przez strzeliste sosny na
wąską, śródleśną drożynę. Drugi obraz, jakże odmienny w charakterze, przedstawiał
łubinowe pole zbiegające z łagodnego wzgórza ku wiosce, nad dachami której
załamywały się purpurowiejące promienie zachodzącego słońca, co wymuszało
zastosowanie setek odcieni kolorów plamiących końcówką pędzla całą powierzchnię
obrazu.
Oktawia spostrzegła,
że słuchając jej słów, spoglądam na staruszkę, która dzieliła ciasteczko na
drobne kawałeczki, bez pośpiechu podając je sobie do ust; drugą łyżeczką
mieszała herbatę, po czym nabierała ją na łyżeczkę i siorbała bezgłośnie wsysając
ciepły napój umazanymi karminową szminką wargami; następnie na jej twarzy
pojawiał się uśmiech wzniecający kolejną bruzdę zmarszczek, tym razem występującą
jako przedłużenie kącików ust.
- Ona przychodzi tutaj
codziennie z wyjątkiem poniedziałków. W poniedziałek zmarł jej mąż, z którym
wcześniej zjawiała się w tej restauracji w każdą niedzielę – poinformowała mnie
moja przyjaciółka.
Odwróciłem na chwilę
wzrok od kobiety, spojrzałem intensywniej na Oktawię.
- Mogłabyś ją
sportretować dla mnie? – zapytałem.
Malarka dyskretnie
przesunęła się z krzesłem w taki sposób, aby widzieć twarz staruszki, ukłoniła
się jej, a kiedy wymieniły z sobą spojrzenia, miałem wrażenie, że Oktawia
zaczyna patrzeć na stara kobietę oczami artystki, która instynktownie ocenia,
czy będzie możliwe przedstawić plastycznie twarz kobiety w taki sposób, aby
wydobyć z niej to, co najważniejsze.
- Mówisz serio?
- Jak najbardziej.
Zamawiam jej portret – powiedziałem stanowczym głosem.
Oktawia była zdziwiona.
- Spodobała ci się?
Dlaczego?
- To bardzo piękna
kobieta. Potrafisz namalować ją realistycznie?
- Oczywiście. Muszę ci
powiedzieć, że jej twarz nie jest tak trudna do sportretowania. Zresztą
widziałam ją tutaj tyle razy, że mogłabym ją namalować z pamięci.
Byłem
usatysfakcjonowany jej odpowiedzią.
- Mimo wszystko
zaskoczyłeś mnie… mówisz, że jest piękna…
Wniesiono naszą
pieczeń, na podłużnych talerzach. W powietrzu unosił się słodkawo-leśny aromat
dziczyzny, mgiełka pary-dymu unosiła się nad naszym posiłkiem jak smużka
porannej mgły.
Stara kobieta wstała i
przechodząc obok nas wchłonęła do płuc tę mgiełkę. Wymieniliśmy spojrzenia i
dyskretne ukłony.
- Przepraszam panią,
czy jutro o tej porze mogę liczyć na to, że zastanę tutaj panią? – zwróciła się
do staruszki Oktawia.
- Tak, moja droga,
przecież wiesz, że przychodzę tu punktualnie o pierwszej po południu.
Staruszka odeszła.
Spoglądałem za nią. Kulała na jedną nogę i aby nie stracić równowagi podpierała
się drewnianą laseczką.
[12.01.2019,
Lamortaye, Oise we Francji]
Historia jak z baśni i tysiąca jednej nocy, piękna pani ma swój niezwykły życiorys zapewne...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam