- Gdzie ja się teraz
podzieję? Wrócić muszę, to prawda, ale jak tu sobie dać radę bez niego? Panie,
to niesprawiedliwe – dzieci nie powinny odchodzić przed rodzicami.
Wypiła pół szklanki
lekko gazowanej wody. Zamówił jeszcze jakąś zupę.
- Ja, panie, napisałam
mu w liście, że może jeszcze w czerwcu do niego przyjadę. Telefonu nie mam, bo
i po co. Jak zlikwidowali ten na drucie, to nawet nie myślałam o zakupie
innego. Jak będzie coś ważnego, myślałam, to pójdę do sąsiada, on mi da
zadzwonić. Ale jakie to ja mam ważne teraz sprawy? Stara jestem, nieślepa, więc
listy do niego pisałam. Nie powiem, odpowiadał na każdy, ale tak jakoś krótko.
Teraz ludzie nie mają czasu na pisanie długich listów, więc nie dziwiłam się
synowi. Ale na mój ostatni list odpowiedział, że czeka na mnie, o każdej porze
dnia i nocy mogę do niego przyjechać, a że mieszka bliziutko dworca, to nawet
nie musi po mnie wychodzić, sama trafię, to, panie, ze dwieście metrów będzie,
nie więcej.
Umyśliłam sobie, że
zanim do niego pojadę (pan się zapewne dziwi, że o synowej nic nie wspominam, a
przecież ona złego słowa na mnie nie powiedziała, co to, to nie, ale tak jakoś
źle się przy niej czuję, tak jakoś obco, bo ona wielka pani… nie powinnam tak o
niej mówić, zresztą synowej się przecież nie wybiera), zanim do niego pojadę ,
wstąpię do Gabrysiakowej – to trzydzieści kilometrów ode mnie. Na wsi mieszka,
pan sobie wyobrazi, że kiedyś spotkałyśmy się na jarmarku, ona z mężem i córką
handlują owocami, bo sad mają przepiękny; ile jabłoni, wiśni, czereśni, śliw! Z
tego sadu żyją, a do tego mają prosiaki, krowę mleczną, kury, więc jeśli
wczesną wiosną drzewka nie pomarzną, jeśli ominie ich jakiś pomór, to mają z
czego żyć, żadne luksusy, ale jednak.
Byłam już kilka razy u
niej, gościnna bardzo, aż przyjemnie. To sobie pomyślałam, że zanim pojadę do
syna, wpadnę do niej na czereśnie. Nie, panie, nie żeby mi tam dali za darmo,
to synowi zawiozę, ale pomogę im w czasie zbioru. Pan się uśmiecha, że niby z
jakiej przyczyny ja, stara baba, mogę im być pomocna? A mogę, bo do roboty
zawsze byłam pierwsza. Prawda, na drzewo nie wejdę, ale czy to innej pracy przy
czereśniach nie ma? Zapodam na auto, przebiorę, poważę albo przynajmniej w
chałupie im pomogę, ot co.
Tak i ja przez całe
dziesięć dni byłam u Gabrysiakowej. No kto by, panie, mógł przypuszczać, że
takie zło się stanie?
I rzeczywiście
zapakowałam do drugiej torby czereśnie, Gabrysiakowa dała mi też sera,
swojskiego masła i śmietany. Odprawili mnie na pociąg i pojechałam do syna, a
cieszyłam się z tego spotkania, bo wiedziałam, że syn przyjmie matkę jak
królową, a i żonę ustawi, gdyby miała względem mnie jakieś „ale”.
Już mnie coś tknęło,
że domofon w jego mieszkaniu nie zadziałał, ale, mówię sobie, pewnie zepsuty,
tak przecież być może, więc nacisnęłam guzik obok. Jakaś kobieta się odezwała.
Podałam nazwisko, powiedziałam w czym rzecz, ona zamilkła na chwilę, potem:”-Och
to pani!” – usłyszałam. „-Niech pani wejdzie.”
Czekała na mnie w
otwartych drzwiach swojego mieszkania, zaprosiła do środka, kazała usiąść,
certowała się ze mną, a to wody, a to herbaty proponowała się napić i z takim
jakimś smutkiem patrzyła na te moje dwie pękate torby.
No i dowiedziałam się:
pogrzeb syna był przedwczoraj, piękny, tyle ludzi…
- Ta jego żona
wydzwaniała do pani, telegram puściła… żadnego odzewu.
Wtedy wypiłam całą
szklankę wody, aż mnie przytkało. Przecież że tłumaczyłam się tej pani, nic nie
wiedziałam, Matko Boska, sąsiadom nie powiedziałam, gdzie wyjeżdżam. A ja u tej
Gabrysiakowej, pani patrzy, mówię, przez całych dziesięć dni byłam, pani
patrzy, co dla syna przywiozłam. Otworzyłam tę jedną torbę, panie, i w płacz.
Ona mnie uspokaja, przynosi jakieś krople, też zlichocona, połykam i tabletki,
a w głowie tak mi szumi, tak mi ciężko.
Kobieta tłumaczy, że
mojej synowej nie będzie jeszcze przez jakieś dwa tygodnie. Tak… synowa powiedziała
to tej kobiecie, na wypadek, gdybym jednak przyjechała odwiedzić syna… ale go
już nie odwiedzę, chyba że na cmentarzu.
Powiedziała, że mnie
przenocuje, bo to bardzo późne popołudnie było, prawie wieczór, a jutro
zabierze mnie na grób mojego syna.
- Niech pani zje tę
zupę. Zamówiłem ją dla pani.
Zobaczył ją w
dworcowej poczekalni. Cała w łzach. Początkowo sądził, że powód tych łez jest
banalnie prosty, ot, spóźniła się na pociąg. W pierwszych słowach, jakie
skierowała do niego po tym, jak się do niej przysiadł, był właśnie ten żal z
powodu spóźnienia, a następny pociąg odchodził dopiero za cztery godziny.
Mężczyzna im dłużej
siedział przy niej na ławce, tym bardziej nabierał przekonania, że płacz
kobiety, jej nerwowe, niemalże konwulsyjne drżenia ciała, szeptanie do siebie
słów, z których poza „gdzie ja się teraz podzieję” niewiele rozumiał, to
wszystko sprawiało na nim tak przykre wrażenia, że w pewnej chwili zaproponował
jej przejście do dworcowego baru, w którym o tej porze nocy jest i ciszej, i
cieplej. W międzyczasie mężczyzna rozmawiał przez telefon, kończąc:
- Nie czekaj na mnie,
przyjadę późniejszym.
Tutaj w schludnym jak
na dworcowe bary i restauracje pomieszczeniu, niemal bezludnym, z paroma
osobami drzemiącymi przy stolikach, poznawał prawdę o kobiecie i jej synu. Też
był synem i scena, czy sceny jakie rozegrały się w opowiadaniu kobiety, mogły
się przydarzyć także jemu.
Chlipała zupę w taki
sposób, jak to czynią obdarowani miską posiłku bezdomni. Jadła może nawet nie z
zapałem, ale z regularną częstotliwością i satysfakcją nabierała zupę łyżką, po
czym machinalnie zbliżała ją do ust.
Skończyła.
- Wie pan, nie mogę
się z tym pogodzić, że nie dojechałam do syna na czas. Urządziłam sobie
niepotrzebnie ten wyjazd do Gabrysiakowej, niepotrzebnie… Boże mój, a czy ona
temu winna, że mnie tak długo trzymała u siebie? Nie wiedzieliśmy przecież, że
stanie się taka rzecz. Gdybym przyjechała wcześniej, nie dałabym synowi umrzeć.
Mężczyzna zdawał sobie
sprawę z irracjonalności tłumaczenia się kobiety, lecz nie oponował, pozwalając
się jej wypowiedzieć do końca.
A ona opowiadała o
tym, jak z sąsiadką syna odwiedziły jego grób, zobaczyła mnóstwo świeżych jeszcze kwiatów, ledwie mogła
odszukać białą tabliczkę z wypisanymi na niej nazwiskiem i datami urodzin i śmierci.
Pożegnała go matczynymi łzami. Dobrze, że były dwie; tamta pomogła jej wsiąść
do autobusu, a potem, potem czekało na nią coś niedobrego, nie tak niedobrego
jak śmierć syna, ale w opowiadaniu sąsiadki pojawił się kolejny żal i smutek, a
nawet wściekłość. Powiedziała jej, że ten zawał mógł być spowodowany tym, że
pan Roman dowiedział się, że żona go zdradza. Bodajże ich nakrył na gorącym
uczynku, tak mówią ludzie… i z tego wszystkiego się załamał, ale najpierw długo
kłócił się z żoną, ona wybiegła, dokąd? Pewnie do tego swojego gacha, a kiedy
wróciła nad ranem, pan Roman już nie żył.
- Ja nic o tym nie
wiedziałam, panie, chociaż można się było tego spodziewać. Nie bierze się za
żonę kobiety dziesięć lat młodszej.
Mężczyzna aż otworzył
usta. Ostatnie zdanie wypowiedziane przez kobietę dało mu wiele do myślenia –
on również miał żonę dziesięć lat młodszą od siebie. Pewnie, że to przypadek,
ale w kontekście tej opowieści, tej śmierci, z którą zetknął się w opowiadaniu
kobiety, ten niepozorny fakt miał dodatkowe, nieuświadamiane wcześniej
znaczenie. Często szukamy w swoim życiu analogii z życiem tych, których
historie i doświadczenia są bliskie naszym.
- Droga pani – zaczął –
rozumiem pani ból, ale samooskarżanie się o cokolwiek, ani też próba cofnięcia
historii życia pani syna nie odwróci tego, co już się stało. Życie jest
nieprzewidywalne, a w swojej nieprzewidywalności bywa także okrutne.
I w tym miejscu
opowiedział kobiecie kilka wątków z własnej biografii, odmiennej, ale w kwestii
różnicy wieku dzielącej go małżonki bardzo podobnej.
- Ja z kolei nie mam
obojga rodziców – kończył – żona ma swoich, ale to nie to samo. A gdyby kiedyś –
ściszając głos przerwał nagle – gdyby kiedyś przyjechała pani do mnie jak do
swojego syna… byłbym szczęśliwy.
Kobieta otarła
chusteczką łzy, które wypełzły nagle z kącików jej oczu. Bez wykonania tej
kobiecej czynności, słone krople zgromadzone pod powiekami utrudniłyby jej
rozpoznanie rysów twarzy mężczyzny siedzącego naprzeciwko niej przy stoliku w dworcowym
barze. Patrząc poprzez łzy widziała zamgloną, rozkołysaną twarz swojego syna;
kiedy je wytarła miała przed sobą mężczyznę zupełnie niepodobnego do Romana,
niewiele starszego od jej zmarłego syna; skoncentrowała swoje spojrzenie na
mężczyźnie, który zaoferował jej rzecz niesłychaną.
- A lubi pan jabłka, wiejski ser domowej roboty, śmietanę?- zapytała.[17.01.2019, Penne-sur-Huveaune we Francji]
Wzruszyłam się. Choć temat smutny, to napawa optymizmem postawa tego człowieka przygarniającego staruszkę po śmierci syna.
OdpowiedzUsuńMam jednak świadomość, że takich ludzi ze świecą by szukać.
Serdeczności
Ja także się wzruszyłam, a co ważniejsze , tekst sprawił,że postanowiłam ponowić próby kontaktu z osobą,która zlikwidowała blog, komórka jej nie odpowiada, a ja zamartwiam się, że stało się coś złego. I pomyśleć, że tak piękny tekst napisałeś w dniu moich 64 urodzin, robiąc mi tym samym mimo woli wspaniały prezent. Uściski.
OdpowiedzUsuńNiesamowite bywają zbiegi okoliczności, nawet nie próbuję sobie wyobrażać sobie uczuć i emocji w takiej sytuacji...
OdpowiedzUsuń