1.
- Bo pan tak zawsze z
rana po ciemku, a przespacerować się do okna można… z każdym dniem jest panu
przecież lepiej.
Podeszła do okna i
odsłoniła firanki. Blask porannego słońca spotęgowany skrzącą się bielą
zmrożonego śniegu zalegającego grubą warstwą na pobliskich świerkach rozweselił
cały pokój. Piotr siedział przy biurku nad papierami i ani myślał wyswobodzić
się ze szlafroka, który założył na siebie zaraz po wstaniu z łóżka, a było to
przed szóstą rano.
- I nawet połknął pan
wieczorne tabletki – stwierdziła z podziwem Mela, spoglądając na opróżniony
plastykowy pojemnik na lekarstwa zagubiony pośród rupieci na biurku. – Z tego
widać, że jeśli przemówić panu do rozumu, słucha się pan, ale nie we wszystkim,
bo tyle razy mówiłam: obudzi się pan, proszę odsłonić okno, otworzyć je i
zakosztować świeżego powietrza.
Stała przy oknie i
zrobiła to, czego nie zrobił profesor – otworzyła je na całą szerokość.
- Pan patrzy, sikorki
dziobią słoninkę, wcale się nie boją, a synogarlice i wróble siedzą sobie na
czubkach najbliższego świerku i czekają na karmę.
To ostatnie
stwierdzenie poruszyło go.
- Och, zapomniałem,
Melu, wsypać im ziaren słonecznika.
- Pan siedzi, wysypię.
Mela sięgnęła już po stojącą
na parapecie szklaneczkę, w której Piotr przechowywał odmierzoną na dzisiaj
porcję nasion.
- Nie, nie, ja to
zrobię – wzmocnił tembr swego głosu, powstał z fotela i przeszedł pod okno, po
czym wysypał zawartość szklanki do niskiego drewnianego pudełeczka
spoczywającego na zaokiennym parapecie.
- No tak, pan profesor
sam musi nakarmić swoje ptaki, aby wiedziały, że to pan je dokarmia. Egoista z
pana – dodała z uśmiechem, a później: - Czekam na pana ze śniadaniem w kuchni.
Udało mi się dostać bezkofeinową kawę – oznajmiła. – Proszę się przebrać Nie
znoszę, kiedy mężczyźni jedzą śniadanie w szlafroku.
- Dobrze, Melu, zrobię
jak każesz, ale zapomniałaś o jednym.
- A mianowicie o czym?
- Abym zrobił porządek
na biurku i wziął z sobą pudełeczko na lekarstwa.
- Ma się rozumieć.
2.
Poprosiłem syna, aby
przystanął przy tym zakładzie. Ponarzekał trochę, bo, prawdę mówiąc, nie było
gdzie stanąć, a na poboczu śnieg, więc można ugrzęznąć, ale w końcu zatrzymał
auto na mostku, którym dawniej przejeżdżały ciężarówki chcące się dostać do
zakładu.
Kiedy śnieg oblepił białą pierzyną ziemię i ten zrujnowany zakład, ten
rachityczny dziś kompleks budowli składający się z kilku hal, biurowca i
portierni nie wyglądał tak źle. Śnieg przykrył wyszczerbione mury, opadłe lub
wręcz zawalone dachy, nagromadzone pomiędzy halami żelastwo, jakieś ryszpy
potłuczonych płyt chodnikowych, cegieł i kamieni, umarły już sprzęt –
beczkowóz, resztki transportera, dwie traktorowe przyczepy stojące na kołach
bez ogumienia i porozrzucane po całym terenie śmieci. Być może ten lutowy dzień
kiedy powiało chłodem, a intensywny opad śniegu przesłonił rzeczywistość, był
jedynym, powtarzalnym zimą przez ostatnie kilka lat ułamkiem czasu, kiedy dało
się jeszcze patrzeć na to pobojowisko. Podszedłem pod sam szlaban zagradzający
drogę do upadłości (ogradzająca ziemię niczyją siatka była postrzępiona i
dziurawa), spróbowałem unieść poprzeczkę zapory, o dziwo, udało i się ją
odhaczyć od pożartego przez rdzę trzpienia pochyłej kolumny – uniosła się,
skowycząc metalicznie. Przeszedłem po śnieżnym puchu do stróżówki i nagle omal
nie umarłem wtedy po raz pierwszy; z pozbawionego szyb okna portierni wyskoczył
rudokity lis.(...)
[13.01.2019, Lamortaye, Oise we Francji]
Masz pamięć fotograficzną, nic nie umyka z pamięci...
OdpowiedzUsuńPozdrowienia zasyłam