ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

06 czerwca 2015

PROWINCJA [2]

2.
Dziadów kalwaryjskich, żebraków, kloszardów nasze miasteczko pamięta niewielu. Jeżeli już zdarzało się ich zobaczyć, byli to najczęściej wędrowni włóczędzy. Wielu żebraków gromadzi się zazwyczaj na schodach i u bram znanych sanktuariów, lecz u nas, przed kościołem, jak sięgam pamięcią, nie spotkałem podobnych ludzi. Jedynie w dni targowe przybywali włóczędzy z okolicznych (i nie tylko) stron w towarzystwie kalek wojennych i ludzi o ograniczonej poczytalności, ociemniałych oraz byle jakich starców, których rozłożyste brody przykuwały uwagę dzieciaków chowających się w falbanach matczynych sukien. Piętno wojny, niedożywienie, zapóźnienia w medycynie, nostalgiczny urok prowincji - to wszystko wchodziło w skład naszego krajobrazu i rozlewało się po placu targowym a później po wszystkich uliczkach miasteczka, sklepikach i karczmach, zakładach fryzjerskich i fotograficznych, pracowniach szewskich i krawieckich. Będąc dzieckiem, przyznam to otwarcie, bałem się obcych ludzi, szczególnie tych brzydkich, ułomnych, starych o błędnych spojrzeniach, mówiących niewyraźnie lub z akcentem nieobecnym w miasteczkowej mowie, ubranych nędznie w stare wyblakłe koszule, palta, garnitury, kwieciste szerokie suknie, buty zakurzone lub wypastowane łojem, nieporządnie uczesanych, często brudnych i cuchnących czosnkiem lub zatęchłym sianem. Obawy te były irracjonalne, gdyż nie groziło mi z ich strony żadne niebezpieczeństwo. Przechodząc obok nich zdawali się być nieobecnymi, ustępowali z drogi, nie wykazując żadnych objawów agresji, choć czasami sami byli narażeni na niewybredne docinki i wyzwiska smarkaczy. Moi rodzice odnosili się do nich z życzliwością, co niejako wymuszało podobną postawę z mojej strony. Współczuli ich losowi i zabraniali mi kategorycznie okazywać próżnego, wyzywającego zainteresowania ich postaciami, sposobem w jaki chodzą, mówią i, w ostateczności, żyją. Niejednokrotnie ludzie ci niezwykle barwnie wiedli opowieści o swoim życiu i znajdowali wiernych słuchaczy na targu, w knajpach czy u fryzjera. Opowiadali o swoim dzieciństwie, wojnie, tajemniczych zagadkach ludzkiej egzystencji, czego byłem naocznym świadkiem siedząc u fryzjera lub popijając lemoniadą puszystego ptysia w gospodzie, w centrum miasta. Ich klechdy okraszane językiem nie stylizowanej gwary urzekał prostotą i dosadnością opisów i odczuć rozbudzał wyobraźnię słuchacza. Jako kilkuletni brzdąc pochłaniałem te historie, których wprawdzie nie rozumiałem do końca, lecz może właśnie dlatego tak zapamiętale oddziaływały one ma mój dziecięcy umysł, że, bywało, chodziłem z tymi opowiastkami spać, zadając przed zaśnięciem setki pytań rodzicom i dziadkom dotyczących wydarzeń, które miały miejsce w opowieściach tych ludzi znikąd. Moi opiekunowie częstokroć musieli prostować relacje opowiadaczy niestworzonych historii. Tłumaczyli mi pewne fakty, przemawiali do rozsądku, wykazywali, że to i owe wydarzenie nie mogło mieć miejsca z logicznych przyczyn, nie mniej w pamięci chłopca, który nie zdążył jeszcze zakopać skarbu z baśniami, opowieści nieznajomych zagościły na długo w jego podświadomości i czasem, w dogodnym momencie powracały z krainy metafizycznej do rzeczywistości.
Bez wątpienia w czasach mojego dzieciństwa wielu było ludzi ubogich, jeżeli za ubóstwo przyjmiemy fakt, iż niektórym obywatelom naszego kraju nie starczało na godne życie, konkretnie: byli nieodpowiednio odżywieni, nie stać ich było na dostatni ubiór a dobra jakie posiadali ograniczały się do przedmiotów i narzędzi zaspokajających z trudem minimum egzystencji. Ubóstwo to wszakże nie oznaczało braku jakichkolwiek środków do życia, przysłowiowych pustych garnków czy też brak możliwości wypełnienia podstawowych opłat za prąd, mieszkanie i wodę. Byli oczywiście i tacy, którym brakowało na wszystko, lecz gro z nich to nieudacznicy życiowi lub pospolite lumpy, którym nie uśmiechała się praca, a nawet gdy ją podejmowali to tylko po to, aby za chwilę przetrwonić złotówki jakie zdążyli naprędce zarobić. Należałoby przyjąć założenie, że większość rodzin w naszym miasteczku  i okolicznych wioskach żyła ubogo, z dnia na dzień, nie przesadzając w zakupach, ale też nie epatując brakiem możliwości dokonywania niezbędnych dla życia transakcji. Wprawdzie już wtedy można było dostrzec, że miejscowi notable, kierownicy fabryk i wydziałów, wyżsi urzędnicy, lekarze i prawnicy zaczynali tworzyć elitę towarzyską i ekonomiczną, wciąż jeszcze różnice w standardach życia pomiędzy nimi a pozostałością obywatelstwa nie były na tyle wyraźne, aby kruszyć o to kopie. Niewątpliwie ważniejszym w tym okresie była sama przynależność do elity towarzyskiej, bądź też nawet aspirowanie w tym kierunku. Jako że wykształcenie poparte inteligencją i spolegliwością z jednej strony oraz spryt, przebojowość  i ambicja z drugiej, to wszystko było w cenie, elita powiększała zasięg rażenia hołubiąc nowych kandydatów, aby ci beniaminkowie mogli już w niedalekiej przyszłości wywindować w górę tych, dzięki którym dostali się do towarzystwa. Wtedy, w czasach mojego dzieciństwa, nie byłem jeszcze świadom tych społecznych, pokoleniowych i obyczajowych zmian jakie dokonywały się wokół mnie i mojej rodziny. Jednakże z mglistej pamięci wyłania się taki obraz: najbardziej majętnymi i najbardziej znaczącymi osobami w mieście nie zawsze bywali ci najlepiej ubrani i mający arystokratyczny wygląd i maniery. Inteligencja nie wychodziła zresztą na ulice, co najwyżej chadzała na niedzielne msze, do kina, biblioteki lub też odbywała wieczorne spacery po parku. Do ścisłej czołówki towarzystwa należeli za to ludzie o silnej i zdecydowanej osobowości, urodzeni mówcy, energiczni działacze i społecznicy. Niektórzy z nich dali się ponieść fantazji robienia kariery i pieniędzy i wnet opuszczali Żytowo, wspinając się na kolejny szczebel sławy. Inni woleli zostać w mieście i narażać się na sprawiedliwe i niesprawiedliwe sądy o ich działalności; zdobywali jednak w większości sławę ludzi, którzy jeśli chcą, zawsze potrafią komuś pomóc, doradzić coś, i to nie zawsze interesownie.
Jako podrostek miałem do czynienia z ludźmi, którzy na pozór wydawali się być ubogimi (na to wskazywało ich ubranie i niewyszukane zachowanie w kontaktach z ludźmi), lecz po dokładniejszym przyjrzeniu się okazywało się, że wielu z nich osiągnęło w życiu znacznie więcej niż materialny dostatek. Widywałem ich na targowisku, choć, zdarzało się, przejeżdżali też z niejaką regularnością do miasta i okolicznych wiosek, gdzie zwykle zajmowali się handlem wymiennym. Skupowali szmaty, makulaturę i butelki oferując w zamian garnki emaliowane i cynkowane, fajansowe talerzyki i kubki, szklanki, sztućce, karafki, bańki na mleko, mydło, proszek do prania, papier toaletowy i pejzaże górskie w pozłacanych tombakiem ramkach. Mieli też wazony, wiadra, konewki i słoje weka, i setki innych drobiazgów na igłach i pinezkach skończywszy. Krążyli po mieście wozem zaprzężonym w dwa kare konie lub ciężarówkę i przystawali koło co drugiej kamieniczki. 
- Szmaty!!! Butelki!!!- krzyczeli na cały głos i echo tych nawoływań przenosiło się od domu do domu, od przecznicy po przecznicę. Należało szybko zejść na dół, jeszcze bez przygotowanych towarów na zamianę, gdyż trzeba było sprawdzić jaki towar oferują domokrążcy. Bywało, że najlepsze towary nie występowały w nadmiarze, toteż należało je zamówić u handlarzy. Następnie odbywała się ceremonia wymiany towarów. Ludzie ustawiali się w kolejce z butelkami, które liczono, sprawdzano dokładnie czy przypadkiem nie mają wyszczerbionych szyjek i nie są brudne, sporządzano też rachunek, za który dostawało się te wszystkie cacka, tak gorąco zachwalane przez obwoźnych sprzedawców. Stare ubrania ważono za pomocą sprężynowej wagi; jedynie na cenniejsze części garderoby ustalano oddzielne ceny. Handlarze pojawiali się w miasteczku mniej więcej raz na miesiąc, z tym że ich obecność trwała niejednokrotnie dwa dni. Pracowali sumiennie i długo, do późnych godzin wieczornych. Czasami przyjeżdżali dwoma wozami, z których jeden po brzegi wypełniony był towarem do wymiany. Załatwiwszy interes w miasteczku objeżdżali okoliczne wsie, gdzie również mieli wiernych klientów. Początkowo sądziłem, że zajmujący się tego rodzaju handlem to ludzie ubodzy. Czy można bowiem nazwać bogatym tego, kto skupuje bezwartościowe przedmioty, które u innych są do wyrzucenia i tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności zalegają piwnice i komórki. Jakież bogactwo mogło wyniknąć z posiadania nikomu nie potrzebnych szmat, zaczytanych lub zapisanych papierzysk i butelek, które można było sprzedać w pierwszym lepszym sklepie? A jednak ludzie przywykli do odwiedzin domokrążców. Zjawiał się taki i z pocałowaniem ręki zabierał cały ten chłam i jeszcze zadowalał oczy klientów nowiutkimi, dopiero co wyjętymi z trocinowego posłania filiżaneczkami, garnuszkami i imbrykami. Jakże nie uczestniczyć w tych transakcjach, jakże nie wbiegać na górę, na korytarz wołając przeciągle: - Szmat, szmat przyjechał!!!
Później okazywało się, że ci ludzie, których uważałem za biednych wcale takimi nie byli. Widywałem ich jak podjeżdżali pod kościół świeżo kupionymi wartburgami  i moskwiczami, a po mszy wchodzili do najlepszej knajpy w mieście, zamawiali suty obiad, skropiony flaszeczką żubrówki lub soplicy, a w ogóle to błyszczeli kolorowymi, jedwabnymi koszulami z koniecznie złotymi spinkami przy mankietach. Z knajpy wywoziły ich kobiety, żony, gdyż nie byli w stanie prowadzić pojazdu. Rzucali się na tylne siedzenie auta i zapadali w drzemkę. Kierowali się do swych domów, dokąd nie sięgał już wzrok mieszkańców naszego miasteczka, lecz przeczuwano, że urządzeni są znacznie lepiej niż burmistrz i przewodniczący rady miejskiej razem wzięci.
Parę kilometrów od centrum, poza najdalszymi peryferiami miasteczka, na leśnej polanie rozbijali obóz Cyganie. Robili to każdego roku z nastaniem lipca i pozostawali w tych okolicach przez dwa - trzy tygodnie. Jakkolwiek ich wozy, zabudowane, podobne domom, z półokrągłymi lub trójkątnymi, spadzistymi dachami oraz konie, które wiodły tę cygańską brać po świecie, zapowiadały nieskromny przepych ich właścicieli, to w gruncie rzeczy nasi wędrowcy o śniadych twarzach, rozgadani i rozśpiewani, kolorowi i połyskujący złotą barwą świecidełek nie byli ludźmi zamożnymi z naszego, miasteczkowego punktu widzenia. Zazdroszczono im koni, kolorowych sukien, nieskazitelnie czarnych garniturów oraz tej cygańskiej, beztroskiej wolności, którą aż ciskali w oczy naszym ojcom i matkom zaprzęgniętym w kierat codziennych obowiązków. Z drugiej strony, "cóż to za życie tułacze" mówiono. Życie bez perspektyw, bez owego siedliska, ojczyzny, życie w ciągłej podróży, bez wygód, bez możliwości chęci kształcenia dzieci, życie ze śpiewem, którym nie nakarmi się dzieciaków, zatem trzeba kombinować, oszukiwać i tak dalej. Nie należało się bawić z cyganiątkami; straszono nas, że kradną, broniono przed pokusą wróżenia z dłoni lub kart, a przecież nie pamiętam, aby ci ludzie dopuszczali się w okolicach kradzieży, by ginęły kury lub konie. Owszem opowieści o nieuczciwości Cyganów rozchodziły się po mieście, lecz nie byli to "nasi" Cyganie. Każdorazowy przyjazd Cyganów był dla miasteczka wydarzeniem i wielu z nas przechadzało się, niby przypadkiem, w pobliżu ich siedzib, słuchając wieczornych koncertów przy ognisku, tudzież zaglądano tu z mosiężnymi naczyniami do naprawy, co było specjalnością ludzi o smagłym kolorze skóry. Po ich wyjeździe jeszcze przez tydzień rozprawiano na ich temat i wyczuwało się ich brak, którego nic nie mogło zrekompensować.
Z Żydami było nieco inaczej. Jak sięgam pamięcią, nie uświadczyłem na własne oczy "prawdziwego" Izraelity w naszym mieście. Rozmowy o nich, wspomnienia pozostały nawet pomimo braku ich fizycznej obecności w mieście. Cóż, przed wojną około czterdzieści procent populacji miasteczka stanowili właśnie Mojżeszowi wyznawcy. Pozostały po nich domy, sklepy, warsztaty, synagoga i cmentarz na wzgórzu za miastem. Wojna światowa zostawiając w miarę nienaruszonym kształcie materialne dowody bytności Żydów, im samym zgotowała tragiczny los. W Żytowie utworzono getto i systematycznie pozbywano się mieszkającej w nim ludności. Uratowanych z pożogi doliczono się ponoć mniej niż dziesięciu. Znałem tę prawdę, choć dla kilkulatka rewelacje tego typu jakże często umieszcza się pomiędzy kartkami baśni. Nigdy nie mogłem pojąć, co takiego złego zrobili Żydzi, że musiano ich wszystkich wywieźć i zagazować. Przecież nie uczyniono tego z powodu ich dziwnych, dużych kapeluszy i pejsów oraz sposobu w jaki się modlili. To nie były wystarczające powody. Zresztą czy są jakiekolwiek powody, dla których wolno jest odrzucić   i zlikwidować pewną część społeczeństwa? W dużym mieście widziałem kiedyś Żyda, prawdziwego Żyda. Wzbudził moje zainteresowanie wyglądem, lecz nie czułem do niego jakichkolwiek negatywnych uczuć. Od babki słyszałem, że przed wojną jak była bieda, jeden Żyd prowadzący sklep mięsny, pozwalał brać towar na kredyt i nie bardzo się upominał  o spłatę; najbiedniejszym zaś dawał za darmo. W sklepach izraelickich można się było targować do woli, ich właściciele wychodzili na ulicę, witali każdego przechodnia jak księcia uginając się w przepastnych ukłonach i zapraszali do siebie. Ktoś inny powiedział mi, że Żydzi obrazili Boga, co zdziwiło mnie niepomiernie, gdyż wcześniej babka przekonywała mnie, że Żydzi to religijny naród. Kiedy indziej słyszałem, że Żydzi mieli w naszym miasteczku kamienice a my ulice. Nie bardzo rozumiałem o co w tym wszystkim chodzi, pewnie chodziło o to, że Żydzi to bogacze, lecz akurat w naszym miasteczku nie było wielu bogatych Żydów. Nie mogłem zrozumieć jak komuś może zależeć na unicestwieniu biednych ludzi. Najbardziej zastanawiające dla mnie było to, co usłyszałem od babki. Mówiła, że omal jej nie zabito, gdy przerzucała przez płot getta kawałek chleba. Początkowo myślałem, że chodziło tu o to, że nie wolno rzucać chleba, bo to grzech, ale żeby zaraz być za to rozstrzelanym - to niepojęte.
Oj namnożyło nam się biedy ostatnimi czasy. Wychodzisz na ulicę, zdążasz na plac przed magistratem, gdzie usytuowano parking, na każdym kroku czyha na ciebie umorusana dziewczynka lub chłopak w obdartych dżinsach, prosząc o bułkę, napój lub pieniądze. Występujesz wtedy w rozmaitych rolach, w zależności od pogody, sytuacji, usposobienia, charakteru czy filozofii życia. Wymawiasz się brakiem gotówki, zbywasz kręceniem głowy, ostrym słowem lub gestem, przeganiasz szczeniaka, dostrzegając podświadomie, że za rogiem ulicy kryje się podchmielony tatuś, który sam nie ma odwagi poprosić o jakiś grosz na wino. Przy okazji wyliczasz sobie, ile to złotówek zarobiłyby te dzieciaki, gdyby upolowały samych naiwniaków, gotowych litościwym okiem spojrzeć w proszące oczy malców. Naiwniaków, do których ty wszakże się nie zaliczasz. Chciałbym tyle zarobić, myślisz sobie uchodząc przed proszącymi do najbliższego sklepu lub ze złością zatrzaskujesz auto. Innym razem sierocy wygląd dzieciaków rzuca na ciebie potężną falę współczucia i poczucia winy. Wysupłujesz    z kieszeni jakiś grosz i raduje się twoje serduszko, gdy dzieciak dziękuje ci niskim pokłonem i umyka w podskokach. Dokąd? Tego nie wiesz i nawet się nie zastanawiasz. Czujesz się lepiej spełniwszy swój chrześcijański obowiązek. Niewiele wiesz o tych dzieciach ale też nie chcesz się narzucać, pragniesz być delikatnym i nie pytasz o nic. Może nie chcesz słuchać ewentualnego kłamstewka o chorej mamusi, tacie pijaku, czy też pustych brzuszkach młodszego rodzeństwa. Tłumaczysz sobie, że skoro wyszli już na ulicę, z pewnością mieli ku temu określone i zasadne powody. W każdym bądź razie przez pewien okres czasu jesteś pod silnym wrażeniem kontaktu z tymi dziećmi, szukającymi w twoim portfelu pomocy.
Od niedawna w naszym mieście funkcjonuje darmowa stołówka, w której najbiedniejsi spożywają zupę z wkładem mięsnym, fasolkę po bretońsku lub bigos. Wynajęto w tym celu pomieszczenia po sklepie należącym do wnuka kupca galanteryjnego. Wnuk odziedziczywszy sklepik, skorzystał jednak z propozycji wyjazdu za granicę, gdzie pracuje w firmie budowlanej. Mężczyzna ów podczas którejś tam bytności w mieście przed ośmioma miesiącami, przystał na prośbę rady miejskiej i użyczył pomieszczenia sklepowego miastu, aby wykorzystało je w celach charytatywnych. Rajcy miejscy zarządzili niezbędny remont, zakupili stoliki i krzesła, tudzież wszelkie wyposażenie niezbędne do funkcjonowania jadłodajni. Najbardziej ochoczo zajął się tym przedsięwzięciem niejaki radny O., właściciel srebrnego mercedesa. On to spowodował, że w dniu otwarcia jadłodajni przecięto uroczyście wstęgę, poświęcono lokal, tudzież zaśpiewała ludowa kapela, zjechała się telewizja kablowa a w eter radiowy puszczono oprócz kilkuminutowej relacji z otwarcia półgodzinną dyskusję panelową na temat ubóstwa i sposobów walki z nędzą. Przechodziłem akurat nie opodal, gdy miało miejsce to wydarzenie. Zaraz po części oficjalnej radny O. zaprosił do stołówki zgromadzony tłumik przechodniów rozmaitej maści, wśród których byli, jak mniemam, najbardziej potrzebujący i zasiadł z nimi do wspólnego obiadu. Podano niewyszukane, choć smaczne dania - rosół i kotlet mielony z ziemniakami i surówką - wszystko przyrządzone w gospodzie "Pod kogutkiem" niejakiego Kurowskiego, który wziął na siebie przyrządzanie posiłków, natomiast pozostali sponsorzy, jak również rada miejska, zajęli się partycypowaniem w zakupie surowców. Obiad wydawano o stałej porze (piętnasta) i z tego powodu miałem sposobność dyskretnego przyjrzenia się bywalcom stołówki, wracając z zakładu do domu. Kogóż tam nie było. Staruszkowie pozbawieni rodzin i mieszkający z dala od swych rozproszonych po całym kraju krewnych, drobni i więksi pijaczkowie, emeryci i emerytki, wiecznie wolne ptaki i ludzie zwolnieni ostatnio z pracy oraz ci wszyscy którym okresowo wiodło się nie najlepiej. Wśród korzystających z dobrodziejstwa bezpłatnych posiłków byli też ludzie pochodzący z okolicznych wiosek, przyjeżdżający tu autobusem lub, częściej, na rowerach albo pieszo. Ci pożywiwszy się do syta, załatwiali swoje handlowe sprawy, odwiedzali znajomych lub knajpy i wracali do swych wiosek by nazajutrz wrócić tu ponownie.
Któregoś dnia sponsorzy i patroni przedsięwzięcia spostrzegli nagły wzrost liczby korzystających z darmowych posiłków. Przeprowadzono dyskretne śledztwo, które wykazało, że część mieszkańców naszego miasteczka i satelitarnych wiosek nadużywa dobroci sponsorów i stołuje się cokolwiek nielegalnie, albowiem nie jest na tyle uboga, aby nie móc pozwolić sobie na bezpłatne obiady. Niektórzy mówili jednak, że powodem tej zwiększającej się "frekwencji" klientów jadłodajni jest nie tyle spryt w połączeniu z cyniczną zapobiegliwością pewnej grupy ludzi, lecz poszerzająca się grupa osób, których nie stać na samodzielne i godne życie. W każdym bądź razie próbowano coś zrobić z tym nagłym, czterdziestoprocentowym wzrostem posiłkobiorców. Zastanawiano się nad tym czy nie zawęzić kręgu korzystających z posiłków tylko do mieszkańców miasteczka; w ostateczności stanęło na tym, aby wprowadzić karnety dla najbardziej potrzebujących, pozwalające na regularne stołowanie się oraz otrzymywanie niedzielnych i świątecznych paczek z suchym prowiantem. Pozostali, po dokonaniu odpowiedniej selekcji, mieli możliwość spożywania posiłków w różne dni tygodnia. Wprowadzono dla nich w miejsce obiadów śniadania i kolacje. W ten sposób zwiększywszy nieco budżet spowodowano, że stołówka otwarta była od dziewiątej do dziewiętnastej, co niejako przysporzyło dodatkowego splendoru organizatorom, którymi teraz zaczęły się interesować władze wojewódzkie a i ogólnokrajowe media dawały przykład Żytowa jako miejscowości, w której prawidłowo prowadzona jest działalność filantropijna.
Od niedawna gospodarze miasta maja nie lada problem. Otóż ów dobroczyńca, właściciel pomieszczenia, w którym założono bezpłatną stołówkę oznajmił, że jesienią pragnie powrócić do miasta i przekształcić dawny sklep swojego dziadka w kramik z tanimi ciuchami, które zamierza sprowadzać z zachodu. Cóż, przed zimą, jak znalazł. A zimy bywają u nas mroźne, choć klimat podobno ulega ociepleniu.
©smoothoperator©

6 komentarzy:

  1. Przypomniałeś mi wiele obrazków z dzieciństwa. Szmaciarze, panowie lutujący garnki, ostrzący noże i nożyczki, tabory cygańskie na uboczach miast... Żebraczki pod kościołami... Jako dzieciak circa 12-letni byłam pierwszy raz w Częstochowie. Jeszcze wtedy o podjechaniu autem pod samo sanktuarium mowy nie było. Szło się spory kawał pod górę, w towarzystwie licznych pielgrzymów, z których część posuwała się na kolanach. A wzdłuż zbocza, po obu stronach drogi, niemal jeden przy drugim proszący o datki, sami kalecy... Ślepcy, ludzie bez rąk lub nóg, pokrzywieni, garbaci itp. W jakiejś części mogły to być ofiary wojny? Niesamowity widok. Zapadł mi w pamięci niezwykle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak by to powiedzieć... podzielam Twoje wspomnienia, Grażyno. Pamiętam te sceny... jak przez mgłę, ale chyba na zawsze pozostaną w mojej pamięci, a w dodatku jest to świat, którego już nie ma.

      Usuń
  2. Wiesz co? To Twoje pisanie jest mi tak bliskie, że wydaje mi się że piszesz specjalnie dla mnie...
    Serdeczności:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Stokrotko. To mój dawny tekst, co jakiś czas uzupełniany o nowe wątki, ale... pomimo tego, że jest mi osobiście bliski (nie tylko dlatego, że go napisałem) literacko jest słaby, pozdrawiam

      Usuń
  3. Dobrze, że można pokazać atmosferę tamtych lat. Takie opisanie świata, którego przecież nie ma w realu, ale jest jeszcze w pamięci, należy zachować dla potomnych. Nie tylko dla nauki, ale i dla różnorodności naszego ciekawego życia. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Niestety mam mało pamiątek w postaci zdjęć, gazet, przedmiotów, więc chociażby w ten sposób... również pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń