ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

21 czerwca 2015

SCHYŁEK

Jeśli chcesz wiedzieć, to jestem zmęczony, skołowany, a mimo tego nie leżę bezsennie, niby prawie zasypiam i ledwie szykuję się do spotkania z jakąś senna marą, coś - byle co stawia mnie na równe nogi. A jeśli już…,  jeśli już udaje mi się naprawdę zasnąć, to wciąż koszmarami moczę poduszkę i otwierają mi oczy, a potem rozmyślam jak najęty i gadam do siebie na głos, taki monolog prowadzę, wiesz, i całkiem serio obawiam się, czy moi sąsiedzi za ścianą przypadkiem nie słyszą tego bełkotu. Ale nie, to staruszkowie, słuch mają przytępiony i popatrz, rozmawiają cicho, tak jakby dla nich najważniejszy był gest, mimika twarzy; porozumiewają się bez słów, kochają się, tyle lat są z sobą, przyzwyczaili się, czy co? Zawsze kiedy się spotykamy, wymieniamy kilka słów, choć wiesz, że rozmowa z ludźmi sprawia mi ból i unikam takich sytuacji, w których byłbym zmuszony do konwersacji.
Ona ma siedemdziesiąt jeden lat i jest od niego starsza o rok, siwiuteńka, szczuplutka, prosto się trzyma, choć wydaje mi się, że w ostatnim czasie zmalała. Od pewnego czasu po obowiązkowym powitaniu i wymianie uprzejmości chwyta przegub mojej prawej ręki i mówi:
- Panie Adamie, nie wygląda pan dobrze. Coś wciąż pana gnębi. Nie, nie, ten serdeczny uśmiech, jaki zwykle towarzyszy panu, kiedy trafiamy na siebie, nie jest w stanie zmylić mojego przeczucia.
- Doprawdy, jest pani świetnym psychologiem - odpowiadam, ale nie podtrzymuję wątku.
Do pewnego stopnia występuję wobec niej i jej męża, przemiłego staruszka kroczącego obok niej w pilśniowym kapeluszu i jesionce - gdy spacerują w chłodne popołudnia i wieczory lub w stalowym garniturze - gdy jest ciepło, słowem, postępuję wobec nich nieuczciwie, wdziewając na twarz maskę człowieka zadowolonego z życia, maskę, która skrywa cały ból świata. Dlaczego jednak miałbym się dzielić bólem z ludźmi, którzy zasłużyli sobie na to, aby dobiec do kresów swoich dni w poczuciu przykładnie spędzonego życia, mającego wprawdzie swoje upadki oprócz wzlotów, lecz kto ich nie ma. To nieuczciwe zarażać innych swoją chorobą.
Jak już ci powiedziałem, jestem zmęczony, od pewnego czasu bardziej niż przedtem i wynikają z tego powodu różne, niemiłe konsekwencje, ale też i błahe epizody jakich doświadczam.
Nie dalej jak wczoraj kupuję w kiosku papierosy, w kiosku u tej nowej pani, co zaczęła prowadzić swój interes w zeszłym miesiącu. To sympatyczna i miła osoba, jeszcze nie skażona koteria i kumoterią mieściny, do której zawitała ze swoim mężem, nauczycielem historii w miejscowym gimnazjum. Kupuję więc u niej paczkę papierosów, kładę na ladzie cztery złote i zagłębiam palce w portfelu, poszukując dziesięciozłotowego banknotu. Palce mi drżą, gałki oczne przewracają się z roztargnienia i w końcu wydobywam z innej przegródki banknot pięćdziesięciozłotowy. Podaję go sprzedawczyni, a kiedy ona wydaje mi resztę, spostrzegam, że w mojej lewej dłoni cały czas tkwiła zmięta dziesiątka. Ona też to dostrzega i dzielimy się uśmiechem.
- Przepraszam - mówię - to pewnie ze zmęczenia. Czuję się taki zmęczony.
- Nie ma za co - odpowiada, nie tracąc uśmiechu.
Wychodzę.
Nie tylko zmęczony, ale i pozbawiony troski o swój wygląd. O tym pomyślałem, wychodząc z kiosku. Przesunąłem dłonią po kilkudniowym zaroście na policzkach i podbródku a potem zobaczyłem w lustrze swoje ciało obnażone od pasa w górę. Sprawiało wrażenie niedomytego, a ponadto mięśnie ramion zatraciły dawną sprężystość. Poniżej klatki piersiowej widziałem wydatny brzuch z brzydko zwisającymi fałdami skóry. Jest jeszcze czas, aby naprawić to, co przeraża w lustrzanym odbiciu; wystarczyłby miesiąc ćwiczeń, codziennej, porannej gimnastyki. Ale czy mi się chce? Skończyło się na gorącej kąpieli i zgoleniu zarostu. Moja twarz przypominała wreszcie siebie samego sprzed kilku lat.
Nad ościeżnicą pomiędzy pokojem a przedpokojem zawiesiłem pasek. Zawiesiłem go solidnie, przymocowując trzycalowym gwoździem do ściany. Zwisał nisko do tego stopnia, że przechodząc pomiędzy pokojem a przedpokojem, musiałem schylać głowę, ale w końcu po to go zawiesiłem, aby był cały czas w pogotowiu, abym miał świadomość jego bliskiej obecności. Niedawno zwróciła na niego uwagę listonoszka.
- A cóż to za ozdoba? - zapytała z ciepłą ironia w głosie.
- Droga pani, to sławny pasek od spodni, pamiątka po odbytej służbie wojskowej, bardzo solidny, ostrzę nim brzytwę. Powiedziałem „brzytwę” i od razu przemknęła mi myśl, że warto by mieć także brzytwę w pogotowiu, choć obecnie, jeśli produkuje się brzytwy, to ich odbiorcami są pewnie męscy fryzjerzy. Kto dzisiaj goli się brzytwą?
- I w tym miejscu pan ją wiesza? - zastanowiła się kobieta - mój dziadek golił się brzytwą i pasek do jej ostrzenia wieszał u wezgłowia łóżka. 
Przypomniałem sobie, że mój dziadek również wieszał szeroki, skórzany, ciemnobrązowy pas do ostrzenia brzytew u wezgłowia mocnego metalowego łóżka.
Kupiłem sobie butelkę żytniej zero siedem. Ty dobrze wiesz, że ja nie piję i pewnie jesteś zdziwiona. Ja też. Pamiętasz, jak wyliczyłem, że któregoś roku wypiłem w sumie niewiele ponad pół litra mocnego alkoholu, jedna butelkę wina i nie więcej niż tuzin półlitrowych piw. To było na rok, przypominam. Zadałem sobie wtedy trud odtworzenia z pamięci tych ilości. Teraz siedzę przy otwartej już butelce alkoholu zero siedem i polewam sobie żytka do malutkiego kieliszka. Kiedy już zdarza mi się pić, lubię pić z małych kieliszków. Jedynie wtedy czuję podniebieniem przyjemność smaku i tę niezwykle potrzebną w takich sytuacjach sympatyczną nieuchronność upijania się. Postawiłem przed sobą tę buteleczkę i na początek zaczynam się do niej uśmiechać, po czym stopniowo uśmiech przechodzi w pragnienie rozmowy z przedmiotem, którego wnętrze napełnia mój organizm ciepłem przemycającym jedynie pozytywne doznania. Z trudem przychodzi mi jednak uchwycenie głównego tematu mojej z butelka rozmowy. Wydaje mi się, że w jej trakcie moje wargi poruszają się niezdarnie, moja głowa raz po raz automatycznie opada i unosi się a podbródek coraz częściej styka się z ciałem.
Wrzucam płytkę z Chopinem, aby sącząca się z niej muzyka postawiła mnie na nogi, w cudzysłowie, rzecz jasna, bo nie zamierzam robić użytku ze swoich nóg. Wolę, kiedy tak swobodnie zwisają z fotela, rozciągnięte pod stolikiem, dotykają krawędzi fotela z tamtej strony. Po lewej ręce mam odtwarzacz i dwa słupki płyt, do których mogę dotrzeć ręką, nieznacznie unosząc ciało i pochylić się w ich stronę. Podobne ruchy wykonuję, kiedy sięgam po kieliszek.
Ty musisz kiedyś przyjść do mnie i usiąść na tym drugim fotelu. Nie musisz pić. Posłuchamy tylko muzyki. Włączę ci właśnie Chopina, jego nokturny, walce, preludia. Mogę ci nastawić z klasyki cokolwiek chcesz, ale dzisiaj miałbym ochotę na Chopina. Słucham teraz walca i kiedy przymykam oczy, unoszę się z całym fotelem; albo inaczej: nade mną wiruje w tanecznym uścisku, delikatnym, motylim, jakaś para. Widzę każdy ruch, skręt ciała, szyi, objęcie dłonią ramienia partnera i jej posuwisty krok, jego dwa, w półobrocie, potem widzę ich oczy, spojrzenia dwóch par oczu, równoczesne, następnie uśmiech i znów ruch ciał, krąg jeden, drugi, po obwodzie sali, po obwodzie niewidzialnego koła i wyobrażam sobie, że to ty jesteś partnerką tancerza; nie je nie tańczę, nie potrafię, ja tak nie potrafię, umiem słuchać. Zaczekaj. Jeszcze jedna kolejka. - Najlepszego! - mówię do butelki o nazwie Rachmaninow. Proszę, jak muzycznie zabrzmiało.
Teraz preludium, nie, to nokturn. Czuje ten rytmiczny, monotonny motyw grany lewą ręką; prawa prowadzi dialog, romantyczna rozmowę, skacze po klawiaturze; pojawia się magiczny motyw, chwila uspokojenia i jeszcze raz powtórzenie motywu, a lewa ręka akompaniuje molowo, ponuro i chłodno i wreszcie po krótkim, tercjowym interwale nagle palce prawej dłoni upuszczają perlista feerię dźwięków; jak dzwoneczki, jak deszcz rzęsisty grubymi kroplami muskającymi taflę szyby półotwartego okna. Podświadomie, jeszcze nie powalony przez kolejny kieliszek alkoholu, zadaje sobie pytania: skąd przyszedł mu ten pomysł, aby w momencie współistnienia harmonijnie splecionych z sobą motywów rozrzucić te perły? Czy pomyślałeś o pianiście, który musi dokonywać cudów, aby nadążyć palcami za tym strumieniem dźwięków-meteorytów?
Mówię ci, Chopin to geniusz… ta jego muzyka… wszystko w niej uporządkowane…. nie ma przypadku, nie ma.
(...)

3 komentarze:

  1. Pięknie widzisz muzykę Chopina.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. A teraz słucham Wysockiego u Ciebie.
    Zastanawiam się co w jego głosie było takiego, że tak wszyscy go uwielbiali.
    Już chyba wiem - SZALEŃSTWO!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Trudno porównywać muzykę, to kwestia gustu i upodobań, ale wsłuchując się bardzo uważnie w muzykę Chopina, dostrzega się tę niezwykłą wirtuozerię oraz zadziwiającą spójność poszczególnych motywów, stąd może mój dynamiczny opis. A u Wysockiego oprócz tego niepowtarzalnego głosu i interpretacji liczy się także tekst, treść opowieści muzycznej, która mnie bardzo przekonuje.

    OdpowiedzUsuń