Wdawała się wtedy w rozmowę. Mieszkanko
sprzątnięte na swój sposób, podłoga wyfroterowana do białości, a poza tym
wszechobecny bałagan: porozwalane papierzyska, części garderoby, jakieś kłębki
nici, książki, ścierki i buty, i pudełka, pudełeczka. Pora poobiednia, można
zacząć czytać wierszyki i modlitwy zapisane na karteczkach, można poczytać
Sienkiewicza, Kossak-Szczucką, albo też jakiś fragment o świętej Faustynie.
Mnie nikt nie słuchał, a miałam taki sen, że
wszystko płonie. Widziałam czerwone płonienie i rozpalone niebo. Potem ujrzałam
Ją. Płakała i przez te łzy powiedziała mi, że szykuje się wielkie nieszczęście.
I wybuchła wojna, a nikt mi nie uwierzył, że
wiedziałam o tym wcześniej. Chciałam być zakonnicą, bo Ona przychodziła do mnie
w nocy, ale musiałam pracować, bo Henryka posłano do szkół i było mu ciężko.
Dopiero po roku, jak zaczął dorabiać korepetycjami, nie przesyłaliśmy mu tyle
pieniędzy, co przedtem.
Bałam się coraz bardziej o brata, bo był tak
daleko, a ten sen mnie wciąż prześladował. I w końcu jak wybuchła wojna, to
Henryk nie tylko na nią poszedł, ale wywędrował aż do Francji, Szkocji a potem
do Holandii. Wrócił do kraju w pięćdziesiątym trzecim dopiero.
A mnie na roboty wzięli. Właściwie to sama
chciałam, bo cały czas miałam te wizje, a rodzice krzyczeli na mnie za te sny.
Ciężko pracowałam, ale nie narzekam. U „bauera” miałam dobrze, nie poniewierali
mną, to nic dziwnego, że kiedy ruskie wkroczyli, to wstawiłam się za
gospodynią. Potem przez parę ładnych lat otrzymywałam listy z Niemiec i paczki
na święta.
Na wieś już nie wróciłam. Wybrałam miasto. Jak tam
stałam, tak ubrałam się, kupiłam sobie bilet i znalazłam się w Łodzi. Poszłam
na szwaczkę. Robota ciężka, ale przecież ja przywykłam do pracy. Wtedy to
mieszkania dawali prawie za darmo. Ciasne, bo ciasne, na trzecim piętrze,
poddasze, ale własne.
Wizji już nie miałam, ale wiara została ze mną do
końca, a czasy były ciężkie. Do kościoła to mogłam sobie chodzić, ile chciałam,
ale na pielgrzymkę. Ile to razy prosiłam brygadzistę, aby mi dawał urlop na
czas pielgrzymki do Częstochowy. Wykłócałam się każdego roku do czasu, kiedy
poszłam raz do kierownika. On, żonaty był, a jakże, ale na boku miał taką
lafiryndę jedną i nie miał się gdzie z nią spotykać. I wtedy, gadu, gadu, dałam
mu klucz do mieszkania, a on załatwiał mi urlop, abym mogła iść na pielgrzymkę.
Gził się z nią pewnie na moim łóżku, Panie Boże wybacz mi i wszyscy święci, a
ja mogłam w intencji rodziny, Henryka, co to jeszcze z Francji nie wrócił
modlić się na pielgrzymce. Tyle kilometrów przechodziłam i nie byłam nigdy
zmęczona. Nie uwierzysz, ale ja mam taki letki
chód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz