No patrz
pan, jaka ta starość jest. Ona nie zna podziałów. A ta Podhorecka to przecie z
ziemiańskiego rodu, z kresów pochodziła, pan wie. Zresztą, wystarczyło
popatrzeć, jak się inteligentnie nosiła, jak mówiła. Na mnie tam może i uwagi
nie zwracała, bo niby na kogo miała zwracać. Woźnym byłem od wojny i na
odchodne, kiedym przechodził na emeryturę, dzwonek dostałem. A ona nigdy na
mnie złego słowa nie powiedziała, że nie sprzątnięte, że coś nie zrobione. Ona
odpowiadała na każde powitanie takim nieznacznym dygnięciem głową. Nie powiem,
zawsze miała rozbiegany wzrok i taka zamyślona była. Na ramieniu torebka, w
rękach książki, zeszyty, chodziła zdecydowanym krokiem, lecz jakby unosiła się
ponad tłumem uczniaków, do których przecie sam pan należał, więc wie jak to
było.
Tak,
panie, było w niej coś arystokratycznego, coś, co kazało nam zamykać gęby przed
nią, gdyśmy paplali z sobą, żartowali, śmieli się do rozpuku. Ona szła, a my
buzie w ciup i „dzień dobry pani profesor”. Oprócz tego, proszę pana, to ona
polonistką była i nie wypadało pleść byle czego, a już nie ma mowy o tym, aby
jakieś wulgarne słowo mogło się przez usta przecisnąć. Co to, to nie, nie przy
Podhoreckiej. Mnie to się wydaje, że ona nie bardzo lubiła nauczycieli –
luzaków, którzy, chcąc zaimponować młodzieży, wyrażali się ich słownictwem. Przebywała w wąskim gronie pedagogów,
ceniąc szczególnie tych starszych, którym winien był szacunek. Wielkie uznanie
mieli u niej: emerytowany polonista, dorabiający na emeryturze nauczaniem
łaciny, historyk i matematyk. Nie bardzo rozumiała tych młodych, roztrzepańców,
gadatliwych i lekko traktujących swój zawód. Nie krytykowała ich wprost, lecz
ich unikała, natomiast nigdy przy młodzieży nie pozwalała sobie na komentowanie
ich zachowania.
Co ja tu
będę gadał. Pan przecież znał ją dobrze, ba, był pan jej pupilkiem. No, niech
pan się nie obraża, może źle się wyraziłem, ale Podhorecka miała swoich
ulubieńców. Nie żeby traktowała ich jakoś specjalnie, łagodniej niż innych,
lecz szanowała tych, z którymi mogła poważnie porozmawiać. Obiło mi się o uszy,
że pan należał do tego grona. Ona była przekonana, że z pana wyrośnie nie lada
gość, że zrobi pan karierę. Może dlatego tak myślała, może dlatego skupiała
przy sobie tych, z którymi można poważnie porozmawiać, że sama dzieci nie
miała. Jeden psycholog, co to przyjeżdża do mojej sąsiadki mówił, że bezdzietne
pary potrafią tak bardzo zaangażować się w życie młodych ludzi, że gdyby dano
im taką szansę, przelaliby cała swoją miłość na całkowicie obce osoby, będące w
wieku ich dzieci, gdyby je mieli.
A kiedy
przeszła na emeryturę, to można ją było spotkać na osiedlu i w parku podczas
niedzielnych spacerów w mieście. Ale tak naprawdę, to rzadko wychodzili z domu.
Ona, pan wie, zaczytywała się w książkach i miała ich cały pokój. Wydaje mi
się, że nie utrzymywała kontaktów z ludźmi. Czasami wpadali do niej dawni
uczniowie, choć nie udzielała korepetycji. Z biegiem czasu postarzała się i jej
dystyngowana, wyprostowana figura, nabierała kształtu przygiętej gałązki
wierzby. Po śmierci męża niemal zupełnie przestała wychodzić z domu z wyjątkiem
robienia zakupów. Ale na co taka mizerna istota mogła sobie pozwolić. Właściwie
to żywiła się najprościej i byle czym. Z wiekiem przestała robić obiady. Pan
też, gdyby pozostał sam na tym świecie, nie robiłby obiadów. Z biegiem czasu,
który, jak wiadomo, w przypadku starych ludzi biegnie nadzwyczajnie szybko,
Podhorecka coraz częściej zamykała się w swojej świątyni, a wychodziła jedynie
do kościoła i raz na tydzień na zakupy. Sąsiedzi bezskutecznie kołatali do jej
drzwi, w których tkwił klucz; zaglądali przez okno, szczelnie zasłonięte
bordową kotarą. W końcu przestała wychodzić i pewnego razu przed jej
mieszkaniem pojawiła się jakaś miejska komisja. Pod groźbą wyważenia drzwi,
kobieta zdecydowała się je uchylić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz