- A co ty
syneczku tutaj szukasz? – zapytała, kiedy nie bez trudu uchylił drewnianą,
lekko podupadającą na zdrowiu furtkę.
-
Wytchnienia szukam – odpowiedział – żar taki, w gardle sucho. Pochwalony
babuniu!
- Na
wieki wieków, syneczku. Siadajże wedle mnie z lewej. Widzisz to wiadro i garnek
na zydelku. Woda ze studni, zimna i krzepiąca.
Podszedł,
pochylił się i zmarszczone dłonie kobiety do ust uniósł, pocałował, potem
chwycił czerwony, emaliowany garnuszek, zanurzył go w wiadrze, zaczerpnął wody
i pił, pił… a jak pił, jednym haustem, i wąsy otarł, kiedy się nasycił.
- Juści, że spragniony byłeś. Ja też w
taki gorąc piję, choć mleko wolę,
takie zimne, z komory.
Spojrzała
przez sztachetowy płotek, za którym stało auto Adama.
- Wnuczek
podobnym przyjeżdża, tela że z prawej
siada, bo anglijskie ma autko.
- W
Anglii mieszka?
- A
jużci, w Angliji. A syn z córką w
stolicy się pobudowali. On pan dochtor
jest, ona na urzędniczkę wyuczona. Czasu wiela
dla starych nie mają, ale przyjeżdżają. Bóg by mnie skarał, gdybym rzekła, że
nie doglądają.
- A wy
nie chcieliście? – zapytał – samiuteńka jesteście?
- Tak nie
całkiem sama – zaprzeczyła – mój ślubny z krową na łące teraz. Wody jej
przyniósł. Stworzeniu pić się chce. A w ogrodzeniu za sadem dwie kozy,
pierwszorzędne dwie świnki w chlewiku, kury na grzędzie. Widzisz synku, żem nie
sama.
- Ale
ludzi mało w okolicy. Wiem, bo przejeżdżałem. Ile to chatek pustych.
- Pomarło
się ludziom. To stara wieś. Dawniej to, syneczku, wystarczało nam parę mórg
ziemi, choć to piaski i tyle, że żytko się obrodzi albo kartofle. Teraz nie
starcza, a młodzi ku miastu ciągnęli i już tam zostali. Taka kolej losu.
- A wy,
babuniu w późnojesiennym wieku jesteście – wzruszył się – a jak choroba weźmie
was w karby?
- Toć
przecież wiadomo, że starym na tamten świat trzeba się sposobić i jak jako
straszna choroba da się we znaki, to żaden dochtor
nie pomoże. Ale jak taka łagodna przyjdzie ze słotami, to przecie zioła na nie
zbieram, nalewkę mój Kaźmirz rychtuje, a jeszcze z dwu rodzin miodu mamy tyle, co
dla nas starczy.
- A
dzieci nie chciały wziąć z sobą?
- Pewnie,
że chciały. Ale my się uparli i jedno przez drugie się wykłócali, aby my na
swoim zostali, bo my tu jak te stare drzewa… – wskazała na nieodległą trójcę
wysokich i masywnych w pniach dębów, nie wiedzieć czemu w pustej okolicy po
drugiej strony drogi stojących – trwamy i nie trza nas przesadzać z korzeniami. Co by Kaźmirz powiedział, gdybym
zwątpiła. A to ci jeszcze powiem, syneczku, że o zdrowie nasze dba dochtor z ośrodka, jakiego ze świecą na
świecie nie znajdziesz. Autem przyjeżdża, osłuchuje nas i medykamenta jakoweś przepisuje, choć rzadko, bo wie, że my ziołami
leczymy każdą chorobę prawie. A o naszą duszę dba ksiądz dobrodziej, który
rowerem przyjeżdża na naszą nalewkę, ale wcześniej to się modli z nami i za
nas, i za całe nasze potomstwo, co się do miast porozjeżdżało.
- Czyli
niewiele wam potrzeba?
- A
pewnie, niewiele. A ty, syneczku, czy ty w tym swoim aucie masz co na
sprzedaż?- lekki wyrzut pojawił się w głosie babinki – bo my, żadne klienty, niczego nie kupujem.
- A Boże
broń! Na wycieczkę przyjechałem, bo moja pani wreszcie zdecydowała się mnie
posłać na przeszpiegi, czy nie ma tu jakiegoś gospodarstwa do kupienia.
-
Chciałbyś ty w naszej okolicy zamieszkać syneczku? – w głosie kobiety pojawiło
się teraz zdziwienie.
-
Chciałbym – spojrzał na nią tak przyjaźnie i ciepło, że staruszce serce drgnęło
mocniej, a w oczach zabłyszczało, jakby zagubiony refleks słonecznego promienia
ukłuł w ułamku sekundy źrenicę.
- Toż tu
od nas wyjeżdżają jedynie, do miast albo do Boga w drewnianej szafie. Po cóż ci
u nas taka poniewierka? Młodzi za zarobkiem w świat wielgachny wyjeżdżają. U
nas się nie wzbogacisz.
-
Babuniu, ja już nie młody. Dzieci powyrastały. Pieniążków sobie odłożyłem niewiele,
ale jak sprzedam mieszkanie w mieście, starczy mi na taką starą chałupkę, jak
wasza.
- Taką
chałupę to za byle grosz dostaniesz. Ziemia licha, więc kosztować cię nie
będzie. Ale po co, syneczku? Życie ci dokuczyło, czy jak?
-
Dokuczyło, nie dokuczyło – zawahał się – a pamiętacie, babciu, co
odpowiedziałem, kiedyście pytali, czego szukam?
- A juści, ze pamiętam. Odetchnąć chciałeś.
- Ano
właśnie. I odetchnąć i po rozum do głowy pójść …
I właśnie
w tej chwili, kiedy zanosiło się, że Adam do końca wyłuszczy powody, dla
których przybył w to miejsce, od strony łąki pojawił się dziarsko kroczący szczuplutki
staruszek. W rękach trzymał wiklinowy kapelusz rondem do góry. Widać było, że
jego wnętrze zawiera niespodziankę.
- Niech
będzie pochwalony – zakrzyknął Adam w stronę staruszka, kiedy ten stanął w
furcie.
-
Pochwalony. A kogóż to Anielciu przyjdzie nam dziś ugościć zsiadłym mlekiem i
kartoflami z okrasą?
- Bywaj
tutaj. To mój Kaźmirz – szepnęła do Adama – Pan z miasta przyjechał w gości, bo
mu się u nas podobuje i rychtuje
sobie jakieś miejsce w naszej wiosce, co by się w niej osiedlić.
- Rzecz
niesłychana, a miła.
Podszedł
do Adama. Dłonie sobie podali, po czym staruszek usiadł obok starowinki, przemyśliwał
dłuższą chwilę i raptem rzekł.
- To będzie
tak. Anielcia zrobi obiadek. Do tych kartoflów
i okrasy nasadzi po dwa jaja, a po obiedzie zaproszę pana do zwiedzania naszej
wioski i z każdą żyjącą w niej duszą zapoznam. Musi wiedzieć, kogo będzie miał
za sąsiady, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz