Ukrywam
się pomiędzy wybujałym grubolistowiem słonecznika, a zewnętrznym murem obronnym
kukurydzy, posianej tego roku wcześniej, co przy deszczowej pogodzie czerwca
sprawiło, że ruszyła mocno ku górze, tak jakby wspinała się na palcach, aby dostrzec
to, co znajduje się ponad żywopłotem okalającym posiadłość Stachurskich.
Właśnie pomiędzy kukurydzą a słonecznikiem rozglądającym się za słońcem, to
znów opuszczającym niewyrośnięte kielichy głów na poletko ogórków umieszczono dla
mnie ławeczkę bez oparcia, abym mógł sobie przysiąść i nacieszyć oczy ogrodem
do czasu, kiedy pracownicy leśni nie skończą z werandą.
Czy
nie protestowałem przeciwko tworzeniu tego miejsca dla mnie? Sprzeciwiałem się,
ale moje wątpliwości nie zrobiły większego wrażenia na stryju Niny. Tak
postanowił, a przy okazji dodał, że nie po to nawiózł ogrodowej ziemi z
torfowiska, nie po to użyźniał ją jeszcze naturalnym nawozem, nie po to wytyczył
w zeszłym roku grządki i posadził owocowe drzewa, dorodne porzeczki i maliny,
aby zaprojektowanie ogrodu umotywować jedynie moją obecnością w leśniczówce.
Nie dowierzałem leśniczemu, zwłaszcza po tym, jak niechcąco podsłuchałem jego
rozmowę z żoną. Wyraził się wtedy, że skoro już jestem u nich, broń Boże, nie
naprzykrzam się, jestem lubiany, a w przypadku nieobecności gospodarza potrafię
zabawić rozmową każdego zapowiedzianego i niezapowiedzianego gościa, to należy
mi się coś własnego, co lubię i czym mógłbym zarządzać. Wcześniej wspomniałem
przy jednej z kolacji o ogrodzie warzywnym, o ziołach i owocach, którymi
niegdyś opiekowałem się podczas mojego słodkiego dzieciństwa. Przypominam sobie
to znaczące spojrzenie, jakie w stronę żony rzucił Stachurski. Miałoż ono
oznaczać ostateczne potwierdzenie
wcześniej powziętych planów odnośnie ogrodu przy leśniczówce? Jeszcze inne
zdanie na ten temat miała Nina. Obeznana z moimi tekstami podsunęła stryjence
moją wczesną powieść, zaznaczam – powieść dla młodzieży, w której wymyśliłem
wyidealizowany świat pełen młodzieńczej harmonii, a w nim oczywiście ludzi wyjętych
jakby z dzieł socjalistów utopijnych wierzących w to, że jedynie równość
społeczna, kooperatywa i humanizm doprowadzić mogą ludzkość na szczyty sukcesu.
Pamiętam, że przy całej stylistycznej i formalnej niedoskonałości tej książki
cieszyła się ona więcej niż umiarkowanym powodzeniem wśród kreatorów
socjalistycznej rzeczywistości, aż byłem tym zaskoczony, bo traktowałem tę
powieść jako li tylko przygodową, czytadłem do poduchy po ciężkim dniu pracy.
Dlaczego Nina przywiozła z biblioteki akurat tę moją pozycję, której
atrakcyjność stała się zagojonym wspomnieniem? Trudno powiedzieć. Może
podsunęła ją stryjence, aby optymistycznym akcentem uczcić moją obecność w
leśniczówce, optymistycznym, bo wymowa mojej powieści pokładała nadzieję w tym,
że szczęście człowieka waży więcej w grupie, w której każdy z jej uczestników
dokłada swój drobny pomysł na to, jak być szczęśliwym. W każdym bądź razie
leśniczyna przeczytała moją książkę (później dowiedziałem się, że jej mąż
również) i zaraz po tym, a była to połowa marca, Stachurski zamówił ciągnik,
który, omijając oczywiście stare jabłonie i jesienne nasadzenia, zorał i zagrabił teren pod ogród, po czym odbył ze
mną rozmowę, podczas której postawił sprawę jasno: mam ten ogród zagospodarować
po swojemu.
Tak
więc siedząc na ławeczce pośród słoneczników, oczekując na pomalowanie
przezroczystym, chroniącym przed robactwem lakierem ogrodowej werandy (właśnie
pojawiło się dwóch panów w jasnozielonym stroju moro) stawałem się rezydentem,
któremu poruczono ważne zadanie doposażenia piwnic i komórek leśniczówki w
zdrową żywność. Jednocześnie przestawałem być pisarzem, w co nie wierzyła Nina;
nie dawała wiary, że można tak po prostu pozbawić się możliwości robienia
czegoś, do czego zdawałem się być stworzony i uzbrojony w talent.
-
Kiedy przyjadę na wakacje na cały sierpień, chciałabym cię widzieć na werandzie
kończącym tekst, nad którego przepisywaniem spędziłam dwa tygodnie –
oświadczyła Nina, bezustannie wierząc we mnie jak w Boga.
A
ja przez te wyjątkowo korzystne dla natury wiosenne dnie czerpałem w pełni ze
swojej uśpionej na całe lata wiedzy skupiającej się na hodowli koniecznych
człowiekowi roślin: osobiście dokonywałem zakupu nasion w mieście, zasiałem je
w starannie zaplanowanych miejscach i poddawałem je niezbędnym zabiegom
agrotechnicznym na poziomie ogrodu. Rzecz jasna czynności jakich się
podejmowałem nie sprzyjały szczególnie moim plecom; budziły też nieukrywane
zdziwienie ze strony leśniczyny i matki Niny, których nie dopuszczałem do
żadnej z prac, chociaż ta druga utrzymywała, że praca w ogrodzie nie jest
czynnością męską, co oczywiście niejednokrotnie oprotestowywałem powołując się
na wymyślone przez siebie przypadki angielskich ogrodów warzywnych i sadów
nadzorowanych przez ogrodników płci męskiej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że
moja działalność skupiająca się na terenie posiadłości Stachurskich znacząco
odbiegała od tego, co dotąd robiłem, czym się zajmowałem. Po pierwsze pisałem w
domu, a prowadząc wykłady czy uczestnicząc w spotkaniach autorskich również
unikałem otwartych przestrzeni; zresztą który z pisarzy postępuje inaczej.
Kontakt z naturą, i owszem, typowy jest dla malarzy – pejzażystów, którym
bliżej byłoby w tym miejscu do mojego ogrodu.
Oglądałam kiedyś film o pisarzu, który wyjechał na wieś, by napisać powieść. Robił tam wiele rzeczy, ale na pewno nie pisał...
OdpowiedzUsuńMój bohater, choć lata pisarskiej świetności ma już za sobą, spróbuje jednak coś napisać, choć pewnie będzie to jego ostatnia powieść...
Usuń