ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 lipca 2020

REZYDENT 2. (fragment 5.)

Podczas mojego pobytu w majątku Stachurskich, a przyjechałem na święta Bożego Narodzenia, Nina często odwiedzała Teresę i pewnie rozmawiały na mój temat. Stąd wnoszę, że dzisiejsza ocena mojej kondycji jako pisarza ma swoje źródła w tamtych rozmowach. Z drugiej strony byłem przyjemnie zaskoczony tym, że Teresa, która przecież nie znała mnie od „literackiej” strony, coraz częściej formułowała pod adresem tego, co pisałem opinie całkiem udatne. No cóż, prawdopodobnie rozbudziłem jej czytelnicze pasje, do których wcześniej się nie przyznawała, ale to rozbudzenie wynikało raczej z powodu naszej znajomości. Jeśli kogoś, kto zajmuje się literaturą, muzyką, w ogóle sztuką znamy osobiście, zwykle nasze zainteresowanie skupiają się nie tylko na samym dziele, ale i na jego twórcy, a bywa też odwrotnie: zaciekawienie autorem rozbudza dociekliwość w poznawaniu jego dzieła. Nie będę fałszywie skromny mówiąc, że nie ma dla mnie znaczenia to, co się o mnie mówi lub mówiło, co sądzi się o tym, co piszę i pisałem; zwłaszcza teraz, u schyłku mojej działalności literackiej jest to dla mnie ważne, bo każdy chciałby skończyć swoje życiowe ściganie przynajmniej w czubie peletonu, nie na jego końcu, a wystartowałem całkiem nieźle.

Byłem na trzecim roku polonistycznych studiów, kiedy zacząłem pisać na poważnie, a nie do szuflady, bo do niej pisałem dużo wcześniej, by nie powiedzieć od dziecka, ale nie było to nic szczególnego: egzaltowane wiersze naśladujące romantyków, pamiętniki, a właściwie zbiór dzienników z pierwszych lat szkolnych, grafomańskie opowiadania, z których bardzo powoli wychodziłem, aby od drugiej klasy liceum konstruować nieco ambitniejsze teksty, na które zwróciła uwagę moja profesorka od polskiego, chociaż utrzymywała, że powinienem się  przykładać w pierwszym rzędzie do wypracowań, bo to one w końcu wyrabiają i styl, czytelność przekazu i umiejętność argumentacji. W każdym razie miałem świadomość tego, że piszę lepiej, że moja proza zaczyna się podobać mojej opiekunce – jedynej osobie, której pozwalałem czytać swoje teksty – a licealne miłostki pobudzały do pisania romantycznych wierszy. A jednak wszystko, co pisałem nie było na tyle wartościowe, aby myśleć o publikowaniu czegokolwiek, więc gdyby nie pojemność szuflady i…

… i pewne wakacje, a właściwie wakacyjne praktyki w osobliwym miejscu na Mazurach, gdzie zjeżdżali się literaci z całego kraju, także z zagranicy, ale tego lata, na początku sierpnia my, studenci trzeciego roku, będący pod opieką doktora Bąka niezwykle aktywnego entuzjasty, cóż z tego, że partyjnego, my przywracaliśmy posiadłość, pensjonat do używalności, a mówiąc konkretnie remontowaliśmy pokój po pokoju, aby jeszcze na jeden, dwa turnusy (pensjonat funkcjonował zwykle do połowy października) umożliwić przyjazd, wypoczynek i pracę garstce mistrzów pisanego słowa, którzy wybrali malowniczą nadjeziorną wieś mazurską, rezygnując z samego Zakopanego, Bieszczad czy też Kotliny Kłodzkiej. Robota paliła nam się w rękach przede wszystkim z tego powodu, że chcieliśmy doczekać się pierwszych gości tego domu twórców, nie dość, że doczekać się, ale też odbyć naukowe warsztaty z kilkoma z nich, ale najpierw należało poprawić stan ścian i sufitów, odmalować pokoje, dokonać niezbędnych napraw także w obejściu, w parku przy pensjonacie, ba, do naprawy były też dwie łodzie, z których co niektórzy mistrzowie pióra korzystali, aby rozbudzić w sobie nastrój, melancholię i apetyt na pisanie.

Tam właśnie, nad jeziorem, w obszernych namiotach, już po trzytygodniowym remoncie, po przyjeździe pierwszych pisarzy, po pierwszych warsztatach literackich obudziła się we mnie pisarska pasja. Wtedy to wspierany przez doktora Bąka (jakże ważna była dla mnie jego obecność) przestałem myśleć o szufladzie; moja maszyna wystukiwała szalone melanże słowne, świt zastawał mnie na czytelni z pustą, po wielokroć opróżnianą szklanką kawy. Koledzy i koleżanki zazdrościli mi nawet tego zapału, choć część z nich zaraziłem. Doktor Bąk był moim dobrym duchem – co rano odczytywał moją nocną pisaninę.


- Dobrze się czyta – mówił. – Widzę, że masz werwę, świetnie komponujesz poszczególne wątki tej romantycznej powieści dla nastolatków – komentował.

Tak, moja pierwsza powieść napisana w niecały miesiąc była tekstem przeznaczonym dla młodzieży. Nie miało to ani dla mnie, ani dla doktora Bąka większego znaczenia. Prawdopodobnie nie dorosłem jeszcze do podejmowania poważnych tematów – tak wtedy myślałem, i słusznie, ale w końcu nie od razu Kraków zbudowano. Cieszyło mnie to, że pomimo banalności tematyki mój mocodawca zauważył „pewne cechy mojego języka, które dobrze wróżą”, to znaczy, że dobrze się zapowiadam i w jakiś tam sposób wyróżniam się spośród innych młodych autorów, no, w każdym razie nie mam się czego wstydzić, a doktor Bąk co i rusz mnie motywował i obiecywał pomoc w wydaniu książki, a że był dobrze ustosunkowany, że po drodze partyjnej było mu łatwiej niż komu innemu, to już w lutym następnego roku dziesięć tysięcy egzemplarzy „Radości na życzenie” (wtedy to były nakłady!) pojawiło się na księgarskim rynku. Nie powiem, zazdroszczono mi trochę, ten i ów doklejał mi nalepkę partyjnego beniaminka, ale byli też życzliwi, mniej zazdrośni o niejaką sławę, jaką słusznie czy niesłusznie zdobyłem sobie na uczelni. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że ten swój sukces zawdzięczam głównie temu, że moja powieść była optymistyczna i współgrała z polityką oświatową kraju rządzonego przez słuszną partię, aczkolwiek o tej drugiej cesze absolutnie nie myślałem podczas pisania. No cóż, stało się, zyskałem uznanie, przeprowadzano ze mną wywiady, dopytywano o zamierzenia twórcze, a przecież ja nie skończyłem jeszcze studiów i nie miałem pojęcia jaka czeka mnie przyszłość, planów żadnych nie miałem; uważałem się za dziecko szczęścia i przed Wielkanocą odwiedziłem moją panią profesor od polskiego, wręczyłem jej egzemplarz „Radości na życzenie”, nie ukrywając dumy ale i niecierpliwie oczekując na osąd życzliwej mi od zawsze nauczycielki. Pani Zofia nie podzieliła jednak mego entuzjazmu, o czym dowiedziałem się tuż po świętach. Zostałem, i słusznie, sprowadzony do parteru.


[31.08.2020, Toruń]


6 komentarzy:

  1. Teksty dla młodzieży nie muszą być mniej wartościowe, wręcz przeciwnie.
    Ciekawi mnie, co powiedziała jednak pani profesor...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dalsza część o tym nie opowiada.
      Zgadzam się. Chyba nawet trudniej pisać dla młodzieży. W przypadku pisania dla ludzi dorosłych/dojrzałych rozpiętość wiekowa nie jest praktycznie ograniczona...

      Usuń
  2. Przyznam że mam zaległości jeśli chodzi o Twoje teksty.
    Ale to dlatego, że jestem głównie na działce. A tam mam tylko komórkę w ktorej niestety nie otwiera mi się Twój blog - widać za słaby internet.
    Gdy wpadam do domu na dzień lub dwa staram się wszystko nadrobić bo czytanie Twoich tekstów to wielka przyjemnośc.
    A jeśli chodzi o ten tekst a właściwie jego zakończenie to zbyt ostra ocena nauczyciela czasami może zniechęcić a czasami zmotywować. Ale to jako nauczyciel dobrze wiesz.
    Pozdrawiam najserdeczniej.
    P.S. Ciekawa jestem czy lubisz twórczość K.K.Baczyńskiego. Jeśli tak - to zapraszam do siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie sądziłem, że zwrócisz uwagę (Jotka zresztą też)na ten akurat fragment. W moim osobiście przypadku sam dla siebie jestem taką nauczycielką.

      Usuń
  3. Moja ukochana polonistka zachęcała mnie do studiów polonistycznych, ja jednak czułam się za mało oczytana, zbyt niedouczona, by je wybrać. Pisać lubiłam od końca podstawówki, ale nigdy nie chciałam tekstów wydawać, chociaż chętnie poznawałam zdanie na ich temat, ludzi z literaturą związanych. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja całe życie pisałem do szuflady. Kawiarenka jest również taką szufladą.. na wpół otwartą

      Usuń