To
już trzecia wizyta mojej sąsiadki z miasta, tej, która wyratowała mnie z
przedświątecznego osłabienia, która w ogóle opiekowała się mną, kiedy
mieszkałem z nią pod jednym blokowym dachem. Trochę krępowała mnie jej obecność
w leśniczówce, inaczej… wiedziałem, że jej tygodniowy pobyt u Stachurskich może
być poczytany jako nadużywanie gościnności gospodarzy; w ogóle ostatnimi czasy
bardzo się tym przejmuję, czy przypadkiem się nie narzucam, sobą, a teraz
również jej osobą; zatraciłem pewność siebie tak jak chyba wszyscy rezydenci
świata, którzy dbają choćby o strzępki swojej reputacji. Czy w ogóle dbam o nią
- tak się zastanawiam - korzystając ze wszelkich dobrodziejstw, jakie wobec
mnie się stosuje, to mnie gnębi, bo jeśli nawet nie narzucam się, nie proszę o
pomoc, nie narzekam, to i tak czuję się winny za całą tę sytuację, w której
tańczy się wokół mnie, traktuje (chyba słusznie) jak kogoś, kto nie radzi sobie
w życiu. Teraz jeszcze ta kobieta, która tam w mieście pomagała mi, bo tu nie
chodzi tylko o to, że zaopiekowała się mną z powodu mojej sercowej
niedyspozycji, ale w ogóle zajmowała się mną, wspomagała dobrym słowem,
humorem, rozmową i tak dalej. Zastanawiam się nad tym w jakim momencie swojego
życia zszedłem na psy, stałem się niesamodzielny, straciłem kontakt z czołówką.
Już
w rozmowie telefonicznej poruszyłem temat wynajmu mojego mieszkania w mieście.
Nie było to łatwe, bo najpierw musiałem się zorientować, co na ten temat sądzi
sam Stachurski, u którego mieszkam. Przypomniałem sobie, że najpierw rozmawialiśmy
o miesiącach zimowych, później o wiośnie, którą miałem spędzić w leśniczówce, a
niedawno wspomniał coś o całym roku.
-
Panie Adamie, widzi pan, że u mnie miejsca jest pod dostatkiem. Cały ten dom,
który, i słusznie, ludzie nazywają leśniczówką, jest moją własnością i tym
właśnie różni się od setek mu podobnych, że posiada sprecyzowany akt własności,
a zatem, panie Adamie, władze rozpostarte nade mną nie będą się wtrącać do
tego, co robię w swojej, powtarzam panu, w swojej posiadłości – mówił jeszcze w
marcu Stachurski.
-
Ale rzecz w tym – wtrąciłem wtedy – że nie jestem pewien, czy zasłużyłem sobie
na pana zaufanie względem swojej osoby i czy nie zakłócę harmonii tutejszego
życia.
-
Drogi panie Adamie, ten dom postawili we wczesnych latach sześćdziesiątych moi rodzice.
Jak pan zdążył się już zorientować to duży dom, bardzo duży. Początkowo nawet
moja świętej pamięci matka miała za złe mężowi, że stawianie w tych latach tak
obszernych budowli mija się z celem, jest nieekonomiczne i niepotrzebne.
Ojciec, też leśniczy, bo ja tu gospodaruję po nim, postawił jednak na swoim.
Potrafił przekonać matkę, że jeżeli już zdecydowała się na życie na tym
odludziu, to w zamian musi mieć miejsce, do którego przybywać będą znajomi i
rodzina, bo tylko w ten sposób nie stracą kontaktu ze światem. Od samego
początku dom, który pobudował mój ojciec Wojciech, a rychło przyłączył się do
tej pracy stryj Franciszek, miał służyć mnie i Helenie oraz córce Franciszka Bogusławie i jej mężowi
Zdzisławowi. Moi i Bogusi rodzice pomarli stosunkowo wcześnie, więc zostaliśmy
się: ja z żoną i Bogusia, której też odumarł mąż oraz mój Piotrek i Bogusi Nina. A dom, jak był wielki, takim
pozostał. W piątkę w nim żyjemy, choć Nina częściej w świecie przebywa niż u
nas; tak więc najczęściej nasza czwórka je z sobą obiady, kolacje i śniadania.
Dobrze, że Piotrowi nie uśmiecha się stąd wyjeżdżać, a i Nina, jak sądzę,
powróci kiedyś na rodzinne śmieci na stałe, ale dzisiaj… dzisiaj bywa u nas
nudno… Piotr w szkole, ja w lesie, obie kobiety w tym domu w leśnej głuszy, a
zatem gdy tylko pan się pojawił nie jako turysta, amator wypoczynku pośród
sosen i buków, przeto powinniśmy być panu wdzięczni za to, że pan nas nie
opuszcza, a co do wiktu, to pan raczy żartować, że sprawia pan nam trudność,
zwłaszcza że i pan się dokłada.
Takie
to było zdanie pana Stanisława i obiektywnie rzecz ujmując, miał on swoje
racje, a ja nie powinienem się im przeciwstawiać i przystać na złożoną mi
propozycję, abym przynajmniej do wiosny przyszłego roku zamieszkał ze
Stachurskimi, panią Bogusławą i Niną, a do tego czasu z pewnością <pewne
moje sprawy> się wyjaśnią. Liczył zapewne, że odzyskam wenę twórczą, a może
też los moich wykładów będzie przy pomocy Niny pomyślniejszy. Trzeba mi było
jednak zastanowić się na poważnie sprawą mieszkania, które na cały rok miałem
zostawić. I kiedy w kwietniu spotkałem się w swoim mieszkaniu w mieście z moją
sąsiadką, po poinformowaniu jej o swoich planach, najpierw Teresa zdawała się
być przybitą tą decyzją, jednakowoż gdy wspomniałem o wynajęciu mieszkania,
abym miał z tego tytułu jakiś grosz, oświadczyła, że zna ludzi, przyzwoitych i
godnych zaufania, którzy mieszkanka niewielkiego szukają, na dłużej wprawdzie niż
na rok, ale może by się zgodzili, zwłaszcza że położone w tym samym bloku co ona.
No i nie minął tydzień, kiedyśmy dobili targu. Wypuściłem mieszkanie niedrogo,
nie chcąc sprawić przykrości Teresie, ale poprosiłem ją, aby część moich
osobistych rzeczy, to jest rękopisów, notatek, zapisywanych latami szpargałów i
książek wzięła do swego mieszkania; jakkolwiek te dokumenty nie przedstawiały
sobą znacznej wartości, to sentyment do nich miałem.
-
A czy mogłabym cokolwiek przeczytać, jeśli to nie pamiętniki pan mi powierza? –
zapytała wtedy.
-
Jeżeli tylko zdoła mnie pani rozczytać, proszę bardzo – odparłem wcale nie
zdumiony, bo wcześniej Teresa przebąkiwała coś o zamiarze zapoznania się z tekstami
jakie napisałem, a nie udało mi się ich jeszcze wydać.
No i proszę sobie wyobrazić, że przyjechała w połowie czerwca, trzeci raz, tak jak wcześniej mówiłem. Stachurscy przygotowali dla niej pokój, Stanisław na znak tego, abym się nie przejmował przyjazdem (dwie poprzednie wizyty obejmowały zaledwie jedną noc) klepał mnie po ramieniu, Helena z Bogusią wyglądały na bezgranicznie ucieszone – nareszcie z kimś z miasta pogadają, bo Niny wciąż nie ma i nie ma, a ja w przeddzień przyjazdu Teresy myślałem o tym, czy aby nie zapomni przywieźć z sobą brulionu z tekstem, który zamierzałem dokończyć. Nie zapomniała.
[03.07.2020, Toruń]
Już kiedyś pisałam, że mieszkaliśmy przez płot z wujkiem, który był leśniczym. To był poniemiecki budynek, który stoi do tej pory, choć już dawno nie jest leśniczówką.
OdpowiedzUsuńLubiłam odwiedzać gabinet leśniczego, do którego zapraszała mnie córka leśniczego. Na ścianach wisiały wypchane głuszce i cietrzewie oraz gablotki z motylami.
Ciekawa jestem, czy to wszystko jeszcze jest, bo ktoś kupił ten budynek.
Pozdrawiam.
Do lasu ciągnęło mnie zawsze... jak wilka i chociaż to, o czym piszę, to absolutna fikcja, to postanowiłem właśnie w tym klimacie umieścić moich bohaterów... aczkolwiek fabuła dotykać będzie sfer nie tylko związanych z lasem i leśniczówką. Pozdrawiam
Usuń