Czy to było wtedy, gdy udałem się do Spółdzielni
po prośbie dziadka, czy też podążyłem za śledziami z beczki, które
niespodziewanie pojawiły się w końcu lata, nie pamiętam. Dość powiedzieć, że
miałem z sobą materiałową torbę, którą obciążał portfel wypełniony banknotem i
kilkoma monetami. Wybrałem drogę pomiędzy stawami, nieco dłuższą, ale
ciekawszą, bo to idzie się najpierw wzdłuż górnego stawu pod ceglanym, nieco
rozwalonym parkanem, przechodzi się potem przez żelazną bramę, idzie mostkiem,
pod którym sześciocalowa rura prowadzi wodę od stacji pomp do stawu „pod
kominem” i wtedy ma się po obu stronach udeptanej ścieżki szpaler olch, wierzb
i osik, a za nimi stojące stawowe wody. Przyjemny chłód panował w czasie
letnich upałów na tej ścieżce, delikatnie skręcającej po stu metrach w prawo;
mijało się po prawej staw kolejny – ten był bezrybny i połączony z labiryntem rowów
odprowadzających fabryczne, cukrownicze wody gdzieś hen ku rozlewiskom. Jeszcze
jeden przeskoczyło się mostek, jeszcze należało przejść wyłomem w betonowym
murze i człowiek wkraczał na ulicę, będącą równocześnie drogą wiodąca do miasta
z jednej strony, a z drugiej do głównej międzynarodowej trasy.
Przemierzyłem tych niespełna dwieście
metrów i znalazłem się przy przystanku autobusowym, w tamtych czasach będących
rzeczywistym oknem na świat. Kilka metrów dalej znajdowały się trzy punkty
informacyjne czyli oszklone gabloty, wewnątrz których zawieszano porządne,
sporego formatu zdjęcia z podpisami. Tematyka tych nieruchomych czarno-białych obrazów
przypominała slajdy motywów wyjętych z kroniki filmowej puszczanej przed
firmami w kinach; można było: ujrzeć sekretarza przemawiającego z mównicy
ustawionej w zakładowej stołówce, przypomnieć sobie okoliczności w jakich nasza
reprezentacja w piłce nożnej zdobyła bramkę na chorzowskim gigancie, dowiedzieć
się o kolejnej inwestycji w drogownictwie, nacieszyć oczy dwiema przyczepami
zebranej pszenicy, a z zagranicy - zapoznać się z projektami na najbliższą zimę
Christiana Diora czy Yvesa Saint Laurent. W linii tuż obok stała wielka zielona
tablica z przyszpilowanymi ogłoszeniami: coś ktoś sprzedawał, ktoś chciał
nabyć, wymienić, pożyczyć coś innego; okazyjnie na tej tablicy pojawiał się
afisz zachęcający do odwiedzenia cyrku lub operowego przedstawienia w wielkim
mieście, a raz na tydzień zamieszczano składy na najbliższe mecze piłkarskie
naszej miejscowej drużyny – trampkarzy, juniorów i seniorów.
Gdy pobieżnie zapoznałem się z
merytoryczną zawartością gablot i tablicy, rzuciłem jeszcze wzrokiem na
kioskową wystawę, podbiegłem prosto do Spółdzielni. Piszę o Spółdzielni z uwagi
na dziadka, który nigdy inaczej nie nazywał tego do pewnego czasu jedynego
wielobranżowego sklepu w naszej osadzie. Jeżeli tego dnia do Spółdzielni wysłał
mnie dziadek, to w portfelu prócz pieniędzy miałem napisaną przez niego i
podpisaną imieniem i nazwiskiem kartkę. Treść informacji mogła być taka: „Uprzejmie
proszę o sprzedanie mojemu wnusiowi butelki wina gronowego”, po czym następował
podpis. Dziadek od pewnego czasu miał problemy z chodzeniem, więc aby się napić
porządnego wina (porządnym winem było najczęściej prawdziwe wino gronowe
gruzińskie, bułgarskie, rzadziej rumuńskie lub węgierskie – dziadek nie
przepadał za wytwornymi rodzimymi jabłkowitami) wysyłał mnie do Spółdzielni, na
co godziłem się z chęcią, gdyż pieniędzy przekazywane mi przez dziadka starczało
także na cukierki, lody i oranżadę.
Jeżeli tego dnia do Spółdzielni wysłał
mnie tatuś (musiało to być dobrze po południu, a tatuś jakimś sposobem
dowiedział się, że po piątej po południu spodziewana jest niespodziewana
dostawa śledzi w beczkach – hurra! -) moje zadanie było trudniejsze. Musiałem
przypomnieć pani ekspedientce o tym, że potrzebuję śledzi z mleczem, czyli
panów, gdyż mój tatuś przygotowując sałatkę śledziową w śmietanie, zawsze w
śmietankowej zalewie oprócz cebulki, pieprzu, liścia laurowego i innych ziołowych
dodatków musiał się znaleźć zmiksowany mlecz. Zwykle w takiej beczce mężczyzn
śledzi było mniej niż kobiet, więc trzeba było dokonać właściwego wyboru.
- Pamiętaj, że te z mleczem są nieco
większe – instruował mnie tatuś – ale najważniejsze, że są one miększe od tych
z ikrą. Jeśli pani sprzedawczyni pozwoli ci wybierać śledzie z beczki, uważaj
na te miękkie.
I wybierałem. Nie pamiętam, czy akurat
tego dnia, ale wybierałem i byłem w tym dobry, bo słyszałem za sobą:
- Ty, szczeniak, może już dosyć tego
przebierania? Każdy chciałby mleczaków.
Ale te z ikrą też się brało – tatuś przygotowywał
je w oleju, choć do obiadu, często do ziemniaków gotowanych w łupinkach,
najlepsze były śledzie w zalewie śmietankowo-mleczowej.
[12.10.2020, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz