ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

16 sierpnia 2015

CISZA MUZYCZNA

W kawiarence zabrzmi cisza, no może nie taka zupełna cisza, bo gdzieś z zakątka sali pobrzmiewa ballada F-moll z opusu 52 Chopina przez doktora Koteńkę grana tego późnego wieczoru. Nie, nie, doktor Koteńko z Julianną Awdiejewą czy Irene Veneziano równać się w doskonałości oddania muzycznych dźwięków tej ślicznej ballady  nie może, lecz serce do muzyki to on ma, oj ma. Dość powiedzieć, że jest słuchany.

A oto wyjazd kolejny zbliżył się na wyciągnięcie dłoni... a ile potrwa, cóż, pewnie krócej niż ostatni, ale kawiarenka, boże broń, zamknięta nie będzie i stary pisarz znajdzie czas na to, aby opisać, co też w tym wdzięcznym miejscu, do którego każdy z góry jest zaproszony, święci sięi wydarza.
Póki co, niech nastąpi muzyczna cisza...

[ a tutaj cztery ballady w wykonaniu Krystiana Zimermana]

TINGATINGA

Edward Saidi Tingatinga to nieżyjący już malarz pochodzący z Tanzanii, którego nazwisko posłużyło jego następcom do sformowania swego rodzaju malarskiej szkoły, bardzo dziś popularnej, nie tylko w Tanzanii  i Afryce; szkoły malarskiej, jak sądzę, wizualnie atrakcyjnej, której początki sięgają wczesnej twórczości Tingatingi, kiedy to malował swoje obrazy na ścianach wiejskich chałup.
Zapewne obrazy nurtu "tingatinga" mieszczą się w szerszym kontekście malarstwa naiwnego "naive art", z którego promieniuje dziecięca niemal radość tworzenia, precyzyjne linie oddające naturalistyczne (czasami surrealistyczne) kształty ożywionej natury, bliskiej miejscom, gdzie malunki powstają oraz przepyszne, urzekające barwy, będące same w sobie wartością dodaną do szczerej wizji rzeczywistości, jaką prezentują nam autorzy. 
Bardzo często nieświadomi wartości malarstwa naiwnego domorośli "krytycy sztuki" niesłusznie obarczają "naive art" mianem kiczu, który rzeczywiście istnieje, lecz nie tam, gdzie szczerość i oryginalność wypowiedzi ma miejsce.
Zresztą, lepiej popatrzeć, aniżeli nadmiernie słowem wspierać to, co winno być odbierane wrażliwością wzroku na kompozycję barw.

 autor: Daudi Tingatinga, syn Saidiego


trudno odnaleźć nazwisko autora, choć sam obraz jest klasycznym przykładem szkoły "tingatinga"


autor:  Martin Bulinya - "Maasai Market"

15 sierpnia 2015

OPOWIEŚĆ

- I co, moja droga, ty pewnie zażyczysz sobie jakieś lody - głos mężczyzny w wieku nader podniosłym był silny i stanowczy. Jego oczy sprawnie wczytywały się w kartę dań i kiedy już przerwał czytanie, z miejsca zabrał głos ponownie, zwracając się do wnuczki: - A ja, kochanie spróbuję goloneczki i zamówię pięćdziesiątkę żołądkowej. Po herbatce sobie weźmiemy… co ty na to?
- Wątpliwości mam co do twego posiłku, dziadku, jak i też co do wódeczki.
- Raz na tydzień mogę chyba zjeść coś niezdrowego, prawda? - uspokajał sumienie wnuczki dziadek.
Dwudziestopięcioletnia kobieta wzruszyła ramionami. Nie była zadowolona z decyzji dziadka, lecz niewiele mogła na to poradzić. Upór starego człowieka był jej nie od dzisiaj znany.
- Ale tu pisze, że golonka jest na zamówienie i trzeba czekać - zauważyła wnuczka.
- Ależ czasu mamy wiele. Obiecałaś przecież, że będziesz przez cały dzień towarzyszyć dziadkowi. Zjemy sobie spokojnie i zaczekamy aż żar nieba przestanie dokuczać, bo to jest chyba większe dla mnie zmartwienie aniżeli tłuściutka goloneczka.
Dała za wygraną akurat w tym momencie, kiedy do stolika, przy którym zasiedli, podeszła Maria.
- Pani dobrodziejko, podasz nam po herbatce, dla mojej wnusi największą porcję najlepszych lodów, a dla mnie goloneczkę w tatarskim sosie z kwaszonym ogórkiem i ziemniaczkami oraz pięćdziesiątkę żołądkowej wódeczki.
Maria skrzętnie zamówienie zapisała i przeszła do lady. Tam przekazała karteczkę kucharzowi i odwróciwszy się twarzą do tych dwojga kawiarenkowych gości, zwróciła uwagę, że wzięła zamówienie od najstarszego z klientów jakiego dotąd obsługiwała. Nie ukrywała też zdziwienia, że ten bez wątpienia najstarszy klient trzymał się, jak na swój wiek, nadzwyczaj okazale i zachodziła w głowę, kim jest ów pan, który laskę swą oparł o rant stołu, a teraz prowadził ze swoją wnuczką nader żywą rozmowę.
Po chwili, która na szczęście nie przeciągnęła się w czasie, Maria wniosła na tacy zamówioną herbatę i przed oblicze państwa gości postawiła.
W tym miejscu koniecznie trzeba zauważyć, że gości w kawiarence nie było tak wielu o tej upalnej, wczesnej, przedwieczornej porze. Ci zjawiali się latem później, gdy słońce niżej na ciasnym miejskim horyzoncie stało. Pomiędzy zaś gośćmi prócz Marii niepośpiesznie przemykała też Edyta, owa kelnereczka młoda, którą kawiarennik przed niemal dwoma miesiącami zatrudnić raczył i z której pracy niezmiernie był zadowolony.
Kiedy więc Maria postawiła przed gośćmi tacę z herbatą, tudzież cukiernicę oraz płatki cytryny na talerzyku, starszy pan zwrócił się do Marii takimi oto słowy:
- Pani dobrodziejka, jak się domyślam, pewnie jest właścicielką tej czarującej jadłodajni…
- Poniekąd - odparła Maria nieco speszona i zaraz wytłumaczyła, że jest    j e d y n i e żoną właściciela.
- Żoną? To oznacza wiele. A gdzież gospodarz? - spytał.
- Obecnie z naszym dzieckiem się bawi. Do parku na spacer wyjechał z córeczką.
- Bardzo słusznie, że do parku. Tam chociaż trochę więcej chłodu. A w jakim wieku pociecha wasza?
- Ależ dziadku. Krępujesz panią tą swoją ciekawością - wtrąciła się do zaczętej rozmowy wnuczka.
- Nie szkodzi. Półtora roczku już ma i na drugi jej idzie.
- To świetnie, moja droga pani, to świetnie. A niechże usiądzie pani i chwilkę z nami pozostanie.
- Ależ dziadku, pani jest w pracy i nie może tak do każdego gościa się przysiadać.
Starszy pan oczywiście pomijał uwagi wnuczki milczeniem, a Maria, chcąc nie chcąc, zajęła miejsce przy stoliku.
- Pani dobrodziejko… ja między ludźmi rzadko kiedy teraz bywam, ale kiedy już mi się zdarzy, to porozmawiać lubię. I proszę się nie gniewać na tę małą - zawadiacko spojrzał na wnuczkę - że Alinka mnie co i rusz strofuje. Ona najzacniejszą jest moją opiekunką i dziadka swego pilnuje, aby czego nie palnął.
- Kawiarenka nasza jest miejscem, w którym się rozmawia i każdy, kto ma cokolwiek do powiedzenia, najmilszym jest jej gościem - odrzekła Maria.
- Widzisz wnusiu, jak pięknie się pani dobrodziejka wyraża? I bardzo dobrze. A wie pani, czemu zawdzięcza to miejsce moją wizytę? Wie pani?
Maria wiedzieć nie mogła, lecz też nieznajomością swoją chwalić się nie chciała. Czekała więc cierpliwie, aż starszy pan sam całą rzecz wyjaśni.
I bardzo słusznie uczyniła, albowiem starszy pan przystąpił ochoczo do objaśniania przyczyny, dla której pierwszy raz w życiu w kawiarence się pojawił.
- Droga pani - zaczął oficjalnie starszy pan - przed dwoma tygodniami ta oto niewiasta, będąca moją osobistą wnuczką, po drugim moim synu, najmłodszym z trójki rodzeństwa…
- Ależ dziadku…
- Wszak nie pomyliłem się Alinko… która tak prześlicznie się mną opiekuje, choć trzyletniego ma już chłopca, więc jemu winna czasu poświęcać więcej, aniżeli mnie, staremu dziadu…
- Ależ…
- No niech pani dobrodziejka zgadnie, ile lat na tym świecie się pałętam, no ile? - zapytał z uśmiechem ubranym w tajemnicę.
- No cóż… trudno tak po pierwszym widzeniu wiek pana odgadnąć - widać było zakłopotanie w oczach Marii.
- Popróbuj pani mimo wszystko zgadnąć - nalegał starszy pan.
- Siedemdziesiąt pięć - wyrzekła po błyskawicznym namyśle Maria i przywitana została radosnym uśmiechem dziadka Aliny.
- Dziewięćdziesiąt dwa lata mi pisane, dobrodziejko. Ja wiem, że pani tak z uprzejmości tych lat mi ujęła, choć nie powiem, swoje lata mam, lecz czuję się młodziej, a Alinka nie może nic a nic zrozumieć, że czuję się znośnie, o czym sam doktor Koteńko opowiada, który czasami wpada do mnie z wizytą… zrozumieć nie może, że ja świetnie sobie daję radę i z tą moją przyjaciółką laską na spacery poświęcam codziennie dwie godziny i żadnej opieki nie potrzebuję, lecz tym razem, droga do kawiarenki daleka i oto dlaczego skorzystałem z jej uprzejmego samochodu, którym mnie pod same drzwi podwiozła, a teraz strofuje starego dziadka, aby tłusto nie jadł i alkoholem nie popijał broń boże, choć sam doktor Koteńko powiadał, że jeden kieliszeczek koniaku na dzień jeszcze nikomu na tym świecie zdrowia nie postradał.
- Dziadku, pan doktor o małym kieliszku koniaku wspominał, a ty zamówiłeś żołądkówki pełną pięćdziesiątkę.
- Owszem, bo też smakuje mi wyśmienicie - odparł starszy pan głosem nieskalanie pewnym i popadł w krótkotrwale zamyślenie, z którego prędko się podźwignął - co to ja miałem… ach tak, przed dwoma tygodniami wyczytałem w tej nowej gazecie, która, o ile pamięć mnie nie zawodzi, z tą oto kawiarenką łączyć trzeba, naczytałem się artykułów bez liku, które jak balsam na moje stare serce podziałały, bo mnie, miła pani, takie wieści pełne pozytywnych treści przypominają moje młode lata. I zwłaszcza jeden artykuł zachwycił mnie niezmiernie, o Ciżemkach, bo... pani dobrodziejko, ja spod Ciżemek żonę sobie wziąłem, z ubożuchnej chatki… ale jaka gospodarna, jaka ładna była, gdym się nią zachwycił i kiedy pani dobrodziejka zerknie teraz na Alinę, to pisz, wymaluj, od mojej Reni urodę przejęła…
- Dziadku, nie wypada…
- A jaką zupę z dyni przyrządzała. Tylko dyniowy miąższ przetrzeć porządnie trzeba i koniecznie tłustym mleczkiem przyprawić…
- Ależ dziadku, co też panią obchodzić może dyniowa zupa, na którą jak na hak, babcia cię nadziała.
- No widzi pani, Alinka nawet poczucie humoru po nieboszczce wzięła, ech, bo to powiadają, że wnuki po dziadkach najlepsze cechy przejmują, więc niech mi pani uwierzy, że to najprawdziwsza prawda.
Nastąpiła przerwa w rozmowie. Maria na zapleczu kilka minut spędziła, powracając z goloneczką i dodatkami dla starszego pana oraz wcale pokaźnym pucharkiem świetnie rozglądających się po sali kolorowych lodów dla Alinki. Mili goście spożywali swoje zamówienie w milczeniu, lecz w ich oczach zabłyszczało zadowolenie, jasny dowód na to, że w kawiarence na ich zmysł smaku precyzyjnie natrafiono.
I znów, po konsumpcji należytej, gdy starszy pan krew w swych  żyłach napoił gorącym, żołądkowym napojem, który miał zadanie krwi tej kosmicznej udzielić energii, Maria po raz kolejny do stolika gości podeszła, chcąc usłyszeć, czy państwu czego więcej nie potrzeba i czy z posiłku są zadowoleni. Ci owszem, nie omieszkali pochwalić kulinarnych talentów gospodarzy, lecz w pewnej chwili starszy pan napoczął pewną nieoczekiwaną kwestię.
- A czy pani wie, dobrodziejko, że tam pod Ciżemkami tajemne źródła biją i na odkrycie czekają?
- A nie wiem nic o tym, zwłaszcza że nie bardzo rozumiem o czym pan mówi - odparła Maria.
- Otóż kiedy byłem chłopięciem… w tych właśnie czasach to miało miejsce … i ty posłuchaj Alinko, bo nigdym ci tego nie opowiadał, ówczesny dziedzic Ciżemek i okolicznych wiosek, nie wiem dokładnie czyich rad słuchając, rozpoczął w leśnej kotlinie, na łagodnym zboczu pomiędzy sosnami położonej, odwierty. Opowiadano, że ten oryginał, bogaty w pomysły, aczkolwiek nieco szalony, poszukiwał pod ziemią roponośnych źródeł i najął wiertaczy, aby przekonać swą rodzinę, że stosunkowo płytko, pod łachą piachu i skałami, napotka podwodne jezioro, które na powierzchnię wydobyte, zapłonie i przyczyni się do sławy, jaka odkrywcy przypadnie i materialnie go wzbogaci. Wydrążono kilka otworów i ropa nie trysnęła, ale dziedzic szukać jej nie przestawał, wskazując coraz to inne miejsca. I kiedy prace wiertaczy zdawały się być daremnymi, nagle natrafiono na gorące wody, które z całą mocą wytrysnęły spod ziemi. Dziedzic, który jednak nie wód oczekiwał, lecz roponośnych pokładów, był więcej niż niezadowolony.
- Cóż mnie po wodzie, którą widocznie sam diabeł podgrzewa płonącą smołą, skoro taka gorąca - powiadał i kazał czym prędzej zaklinować otwór, którym słonawa, gorąca woda się wylała. W tym czasie akurat pan dziedzic miał pasję zgoła odmienną. Jakaś nadzwyczaj młoda, zgrabna i namiętna hrabianka z samych Kresów, zapadła w oczy pana dziedzica tak głęboko, że roponośne swoje marzenia precz odrzucił, natomiast związał się z tą szykowną panną, kraj z nią na Włochy zamienił i nigdy już na włości swoje nie powrócił, w uciechach i swawolach prowadząc na obczyźnie życie utracjusza.
- Czy tylko to, co mówisz jest prawdą? - westchnęła Alinka, a i Maria z westchnieniem przywitała opowieść starszego pana.
- Czy to jest prawda? Moje drogie panie, ja choćby dzisiaj wskażę paniom te miejsce, z którego wytrysnęła ciepła woda. Mój tako oprowadzał mnie po nim, a ja sam, już w czasach, gdy majątek dziedzica wraz z lasem, na licytację poszedł, wielokroć te miejsce odwiedzałem, choć nieubłagany czas z każdym rokiem zacierał ślady, a w końcu i pamięć o efektach szalonego pomysłu dziedzica odebrał.
- A można wiedzieć, czemu pan nam o tym opowiada? - zapytała całkowicie poważnie Maria.
- Pani dobrodziejko, gdym poczytał sobie o konikach i innych stworzeniach jakie pasą się i ludziom służą na ciżemkowskich łąkach, a musi pani wiedzieć, że konie to jedna z tych pasji, z których nigdy nie wyrosłem, pomyślałem sobie, że może nowi tych ziem właściciele zechcieliby szalonego dziedzica marzenie przywołać do życia i okolicznym mieszkańcom podarować gorące wody, które, wykluczyć tego niepodobna, zdrowotność same w sobie niosą.
Obie młode panie, którym stary człowiek ofiarował swoją tajemnicę, były szczerze zdziwione tą opowieścią, która ciągnęła się jeszcze przez czas niejaki i uzupełniana była licznymi dygresjami. A ciągnęła się ta opowieść tak długo także z tego powodu, że do kawiarenki nadciągnął radca Krach, któremu starszy pan powiastkę swoją słowo po słowie powtórzył.
A efekt tego był taki, że jeszcze przed nadąsanym szarością wieczorem nowi goście kawiarenki wraz z panem radcą wybrali się wspólnie do lasu, co pod Ciżemkami dzikością swoją wszystkich straszył.
Nieomylny to dla nas wszystkich znak, że pan radca, czego nie ujrzał na własne oczy, w to powątpiewał.

14.08.2015

12 sierpnia 2015

MIREK

Pierwsze spotkanie z Mirkiem było dla niego bolesne. Odczuł je na swojej głowie, która zetknęła się z mocarnymi drzwiami wypchniętymi przez malca w przedszkolnym podówczas wieku tak energicznie, że nie zdołał uskoczyć i na jego czole pojawił się guz wielkości kurzego jaja, z którym przedszkolanka próbowała sobie poradzić przy pomocy solidnego tasaka służącego do dzielenia sporych porcji mięsa. Naciskała nim ten zaczerwieniony, owalny guz, który podczas tego zabiegu bolał go bardziej, lecz nie chcąc „przy ludziach” wywoływać niezdrowej sensacji, chłopiec zaciskał zęby i z całych sił udawał, że z jego głową jest wszystko w porządku, choć, prawdę mówiąc, bolała go jak jasny gwint.
W każdym bądź razie doskonale zapamiętał sobie te przedszkolne drzwi i oświadczył matce, że ani do przedszkola, ani na żadne przedszkolne półkolonie, choćby nie wiem co, nie pójdzie.
To żywe dziecko, jak określiła pani przedszkolanka Mirka, oczywiście nie miało zamiaru go przepraszać za ten incydent.
Wkrótce obaj chłopcy znaleźli się w szkole, w tej samej klasie i on od tej pory bardzo uważał na to, aby nie stawać nigdy bez potrzeby przed drzwiami, bo za nimi mógłby się znaleźć ten ożywiony Mirek.
W szkole podstawowej Mirek uczył się gorzej od niego. Mówiono o nim: zdolny, lecz leniwy, lecz Adaś, ten chłopiec z dawno zaleczonym już guzem na czole, wiedział lepiej, że za tą zdolnością kolegi kryje się długotrwałe wkuwanie materiału, a to lenistwo to taka gra, jaką prowadzi z kolegami i nauczycielami. Kiedy koledzy pytali go, czy jest przygotowany do lekcji, najczęściej robił niezmiernie zdziwioną minę, której towarzyszyły słowa:
- To było coś zadane? Zapomniałem. Nie uczyłem się.
Brał potem do ręki podręcznik i podczas przerwy dokonywał cudu nauczenia się materiału w dziesięć minut, czyli tego, co pozostałym zajmowało godzinę. Zdarzało się też, że po takim ekspresowym przyswojeniu sobie wiedzy, dobrowolnie zgłaszał się do odpowiedzi, uzyskując notę najwyższą z możliwych. 
Adaś i pozostali chłopcy w klasie w głębi duszy podśmiewali się z Mirka i jego wiarygodności.
Z biegiem czasu Adaś zapomniał o przykrych skutkach zetknięcia się jego głowy z drzwiami pchniętymi przez Mirka, lecz nie potrafił i nie chciał zapomnieć tych drobnych szachrajstw ambitnego chłopca, który za wszelką cenę starał się przekonać kolegów i koleżanki, że dla niego nauka to zaledwie dodatek do dziesiątek spraw, jakimi się zajmuje chłopiec w jego wieku.
Mirek nie był również przygotowany do lekcji także w szkole średniej, lecz i tutaj, dzięki nadzwyczajnemu darowi ekspresowego uczenia się otrzymywał dobre stopnie, przy czym dostawał je także po tajemniczych konsultacjach z niektórymi nauczycielami.
Adaś, który w szkole średniej przemieniał się stopniowo w Adama nigdy do końca nie zrozumiał postawy swojego kumpla, którego zachowanie pachniało w klasach i na korytarzach licealnej szkoły hipokryzją.
Dlaczego Mirek po prostu nie powie, że chce być pierwszym uczniem w klasie i pragnąć otrzymywać najlepsze stopnie uczy się systematycznie? Dlaczego nie oświadczy, że zdobywanie wiedzy jest dla niego pasją, a ucząc się pilnie ma zamiar coś osiągnąć w życiu? Takie pytania zadawał sam sobie Adam i odpowiedzi na nie nie znajdował. 
Na nieszczęście Mirek należał do tej grupy ludzi, z którymi nie sposób się zaprzyjaźnić, bo na przeszkodzie tej przyjaźni zawsze stawało jakieś niedomówienie, jakieś zakamuflowane łgarstwo, albo też oszczędne gospodarowanie prawdą i szczerością, a tego skąpstwa żadna przyjaźń nie wytrzyma.
Mirek - Mirosław Ambitny został kimś w dorosłym życiu. Dzięki swej mrówczej pracy ten leniwy człowiek prawdopodobnie osiągnął w życiu więcej niż jego przyjaciele ze szkolnych ław, lecz Adam jakoś nigdy mu tego powodzenia nie zazdrościł.
/epizod "Prowincji"/
/06.08.2015, w Unna, Niemcy/

DESZCZOWY EPIZOD Z PSEM I CZARNYM FUTRZAKIEM

Neurey-Les-la-Demie, urocza wioska we Francji wita mnie deszczem, lecz przedtem przywitał mnie dwubarwny, wielorasowy, nie pierwszej młodości, z posiwiałym pyskiem pies. Zanim jednak obszczekał mnie radośnie i arcyśmiesznym truchtem potowarzyszył mi w objeździe uśpionej wioski, uniósł jedną ze swoich tylnych łap i powitał się z kołem peżocika numer trzy, jak na psi rytuał przystało. Aby dotrzeć do, jak się okazało, bardzo bliskiego celu podróży, zasięgam języka, bo choć podobno satelita potrafi odróżnić tenisową piłkę od pomidora, to kresu mojej podróży nie dostrzega.
Zatem uzbrojony w potrzebną informację, docieram pod rozładunek, a tam panowie rządzący magazynem oniemieli. Przywiozłem bowiem trzy wielkie palety załadowane towarem po sam dach, a ci biedacy nie mają go czym rozładować. Bierzemy to dosłownie w nasze wspólne ręce. Karton po kartonie opuszcza pakę, a deszczy przy tym niezmiernie.
I później też pada, gdy jadę przez Alzację do Colmaru pod kolejny załadunek. A trasa będzie teraz wiodła przez Niemcy do holenderskiego Nijmengen. Oby pomyślnie, bo stworzenie ubrane w nieskazitelnie czarne futro, jako żywo przypominające kota, przelazło mi, krocząc dumnie przez drogę.
/04.08.2015, w Colmar we Francji/


KAMYCZKI - PROBLEM

Ty wiesz… miałam problem. Wsiadłam do pociągu. Syn ulokował mnie w przedziale, nie powiem, umieścił walizkę na półce nad siedzeniem i wyobraź sobie, że w przedziale tylko jeden mężczyzna, taki do trzydziestki, przystojny, a ja wciąż myślałam o tym, jak mi się uda wydostać z wagonu w K. , bo tam pociąg przystaje na krótko, a ja mam tę walizkę, na kółkach wprawdzie, ale ciężką, no i te drzwi, jak ja je otworzę. Myślałam, że te pociągi to mają drzwi otwierane jak w tramwajach, ale nie, trzeba nacisnąć klamkę, a ja o tej lasce, to kiedy się do drzwi dostanę.
Ale wiesz, że ja jestem otwarta, nie krępuje się przy zawieraniu znajomości, więc ośmieliłam się i zagadałam do tego pana.
- Przepraszam pana bardzo, gdzie pan wysiada? Proszę mi wybaczyć to pytanie, ja nie przez wścibskość, ale chciałabym wiedzieć, bo od tego gdzie pan wysiada, zależy moja prośba do pana.
Bo wiesz, że gdyby wysiadał w Warszawie, to mnie to nie urządza i musiałabym szukać kogoś innego.
- Wysiadam w Poznaniu - odparł grzecznie.
Westchnęłam z ulgą.
- W takim razie… przepraszam, że zwracam się do pana po raz kolejny, ale będę miała do pana prośbę - powiedziałam.
- Bardzo proszę, niech pani mówi.
- Widzi pan… będę miała problem z tą walizką. Czy byłby pan tak uprzejmy i pomógł mi pan ją wynieść do drzwi?
- Oczywiście, nie ma problemu.
Ucieszyłam się. Odetchnęłam z ulgą. Ale to nie koniec.
- Bardzo mi miło to słyszeć i z góry panu dziękuję za tak męską postawę, ale będę miała jeszcze jeden problem.
- Słucham panią.
- Widzi pan, ja nie jestem całkowicie sprawna i będę miała problem z otwarciem drzwi. Czy mógłby mi pan i w tym pomóc?
- Nie ma sprawy. Proszę się nie martwić. A przy okazji… czy jest ktoś, kto pomoże pani na peronie, kiedy wysiądzie pani w K. ? bo, wie pani, ja z przyjemnością pomógłbym pani w dostaniu się do taksówki albo autobusu, ale jadę do Poznania i nie wysiadam w K..
- Oczywiście - odparłam - proszę się o to nie martwić. Kuzynka obiecała mnie odebrać z dworca.
Kamień spadł mi z serca. I rzeczywiście, wyobraź sobie, ten miły młody człowiek pomógł mi wydostać się z wagonu. Ale wiesz… będę miała kolejny problem?
- Tak? Jaki?
- Kupiłam już bilet powrotny - poinformowała mnie - ale L. nie jest przystankiem docelowym i pociąg staje tam na chwilę.
- Ciocia myśli, że nie zdąży wysiąść?
- Właśnie. Wciąż o tym myślę., choć zakupiłam bilet na miejsce blisko drzwi.
- To dobrze. Będzie ciocia miała bliżej do wyjścia.
- No tak, ale nie wiem jak sobie z tym poradzę - oświadczyła - ta walizka jest naprawdę ciężka.
- Zawsze ciocia może poprosić o pomoc, tak jak to miało miejsce podczas podróży do nas.
- No tak, ale czy w przedziale będzie ze mną jechał jakiś mężczyzna…
- Zawsze może ciocia poprosić o pomoc jakąś młodszą od cioci kobietę.
- To prawda, ale wiesz… ja wolę załatwiać takie sprawy z mężczyznami.
- Rozumiem. Wobec tego może ciocia poprosić o pomoc konduktora albo kierownika pociągu.
- To prawda, ale kierownik pociągu może wysiąść na mojej stacji z innego wagonu.
- Ale jeśli ciocia go uprzedzi, że oczekuje pomocy, postara się opuścić pociąg najbliższym wyjściem.
- Masz rację. Myślisz, że mi się uda?
- Oczywiście - odparłem - nie ma sensu martwić się na zapas. Myślę jednak, że w cioci przedziale znajdzie się jednak mężczyzna.
- Tak mówisz? Pocieszyłeś mnie.
- Mężczyźni też podróżują. Zobaczy ciocia, że wszystko się ułoży. 
- To świetnie. Mam nadzieję, że tak będzie.
- Będzie… - zapewniam.
Poczułem jak uspokaja się i zmienia temat rozmowy. Tym razem będzie o jej dolegliwościach zdrowotnych. Jako kobieta, która przeszła z powodzeniem dziewięć operacji, ma do tego prawo.

11.08.2015

10 sierpnia 2015

LIST

Tatku Kochany,
To już dwudziesty piąty list do Was piszę, choć ten jest tylko dla Ciebie. Postanowiłam tę moją rocznicową korespondencję podzielić na dwoje. Mamusia też swój dostanie i mam nadzieję, że o tej samej porze oba pisma jak para gołąbków do jednego gniazda zawitają.
Wiesz, Tatku, że pod koniec sierpnia trzy lata upłyną , jakeśmy się ostatni raz widzieli? Pamiętasz? Z Wołodią wpadliśmy jak po ogień. On wtedy po polsku ani słowa, ale pogodny był i uśmiechnięty. Uraczyłeś go przepalanką i od razu rozwiązałeś mu nią język, i dobrze, bo on zwykle do rozmów nie skory. On mówi, że jest człowiekiem lasu i to prawda, lecz serce ma zawsze na ludzi otwarte, a dla mnie…?
Ty Tatku pierwszy wiedziałeś, że oszalałam na jego punkcie od samego początku naszej znajomości. Po obronie pracy wyjechałam w wysokie Tatry do Słowacji na ten obóz geologów. Jakiś dobry duch podpowiedział mi, żeby jechać i nie żałuję. Tam, przy ognisku ujrzałam go po raz pierwszy. Z gitarą był, romanse śpiewał, Wysockiego, Okudżawę, Rozenbauma i takie tęskne piosneczki z Zabajkala. Mówiłam Ci o tym, pisałam wiele razy, lecz muszę raz jeszcze Ci powiedzieć, że Twoja szalona córka kocha tego człowieka lasu spod Irkucka i niczego w swoim życiu nie żałuje, no może jedynie tego, że tak dawno się nie widzieliśmy.
Tatku, uwierz, ja tak bardzo tęsknię za Wami, ale kocham swoją pracę, te moje z Wołodią i jego przyjaciółmi - geologami przepiękne wyprawy; a czujemy się na nich tak jak nasi przodkowie, odkrywcy rud złota, żelaza i ropy, którzy wzdłuż i wszerz przemierzali Syberię, chorując latem od ukąszeń muszek, a od listopada do kwietnia drętwiejąc z zimna.
Wyobraź sobie, Tatku, że my od marca do października ciagle w drodze, z plecakami , namiotami, w terenowych samochodach, które i tak nie dotrą wszędzie, my wspinamy się na omszałe wzgórza, przedzieramy się przez tajgę, płyniemy Angarą, Jenisiejem, Leną i Bajkałem, wciskamy się do grot i jaskiń, które ludzkiego oka nie widziały, wyłuskujemy ze skał minerały, a bywa, że wstążeczka srebra i złota przed naszymi oczami błyśnie i zaczaruje; uczestniczymy w odwiertach głębokich - teraz i na daleką Syberie dociera najnowsza technika, ale aby wskazać wiertaczom właściwe miejsca, ileż to razy należy spenetrować skały, przypatrzeć się każdej z warstw, jej grubości, nachyleniu, no i wreszcie mieć tego nosa odkrywcy, którego ma mój Wołodia.
Wołodia, Tatku, ma instynkt poszukiwacza skarbów. Sama nie wiem,  z czego to wynika, ale każdy chce z nim pracować, każdy chce się dostać do jego ekipy. Ileż to razy natrafił na samorodek złotego metalu, ile ziaren błyszczącego proszku wypłukał; podszedł tylko do strumyka, przypatrzył się wodzie, zachwycił się jej blaskiem, zanurzył dłonie i pochwycił w nie ziarna żwiru, przesiał go przez palce i powiedział: - spróbujmy tutaj.
Ja nie wiem, tatku, skąd to się bierze u niego.
A Ty sobie teraz myślisz, Tatku, że, ja wiem, ja to czuję, Ty myślisz sobie: „moja córeczka przesadza i idealizuje swojego Wołodię, bo oszalała dla niego z miłości”. Och, nie, to nie tak, Wołodia jest nadzwyczajny i jak go lepiej poznasz, przekonasz się, że wiem, co mówię.
A czy Ty pamiętasz te swoje najpiękniejsze lata z mamusią? Ja mam to po Tobie.
Zimą mieszkamy z Wołodią w Irkucku u jego ciotki. Ciotka lekarka ma spory dom, który zajmuje do spółki z mamą Włodka (ojciec jego zapił się na śmierć, ale Tatku, Wołodia nie pójdzie w jego ślady, już ja nad tym czuwam). i mamy tam swój pokój, więc właściwie swój dom mamy, choć pierwszym naszym domem jest tajga, i w tym pokoju uczę go polskiego. - Włodku - mówię - to przecież wstyd, że kiedy przyjedziemy do Polski, nie porozmawiasz w naszym języku. Tatko się zmartwi, bo na pewno chciałby pogadać z zięciem. 
W Irkucku są polskie rodziny  i podczas zimy często się z nimi spotykamy, i wtedy mówimy po polsku, choć ich język jest trochę archaiczny, ale książki polskie czytają i poprzez internet dużo o Polsce wiedzą. jedna z tych rodzin bardzo chciałaby do kraju powrócić i Wołodia dziwi się temu, bo są to ludzie w zaawansowanym wieku i mają córkę niewiele młodszą  od Ciebie, do tego panna. Dziwi się, bo starych drzew się nie przesadza a ja mu wtedy mówię: Włodku , a gdyby tak tobie zabroniono wstępu do tajgi? jak byś się poczuł wtedy? A on do mnie, że przecież kiedyś to nastąpi i chociaż kocha tajgę, kocha swoja pracę , to kiedy urodzi mu się syn, to będzie to znak dla niego, że trzeba się ustatkować, żyć dla niego i swojej żony, bo bardzo chciałby mieć swój własny dom i jest w stanie porzucić pracę, aby wychować syna i być dla niego prawdziwym ojcem, gdyż sam nie zaznał ojcowskiej miłości.
Tatku, widzisz, jak się rozgadałam! A powinnam zacząć od tego, że… a teraz trzymaj się mocno krzesła… jesteśmy z Wołodią po ślubie, po państwowym ślubie. Wzięliśmy go przed dwoma tygodniami. Była mała uroczystość. Rodzina najbliższa Wołodii, koledzy i koleżanki z pracy, kilkoro Polaków było z mojej strony, łzy ciekły im z oczu nie mniej niż matce Wołodii.
To prawda, oszaleliśmy oboje, nie mówiąc o tym nikomu, nie pisząc do Was, Kochani. Jednego dnia pomyśleliśmy sobie i następnego - do państwowego ołtarza, no może przesadzam, tak szybko nie poszło, ale w końcu jesteśmy po ślubie. Ja wiem, że to na wariackich papierach i mamusia się na mnie obruszy za taki nieprawdziwy ślub, ale wiesz, kiedy w końcu przyjedziemy do Was to… dlaczego nie… weźmiemy ten prawdziwy; już rozmawiałam o tym z Wołodią i on się zgodził, bo zrobi dla mnie wszystko.
I widzisz, Tatku, znów się rozgaduję… jak to Ty byś powiedział… jak baby w maglu, a najważniejsze na koniec zostawiam: pod koniec sierpnia albo we wrześniu przyjeżdżamy do Was z Wołodią… bo, Tatku mój kochany, muszę Wołodii tego upragnionego syna urodzić. W ciąży jestem, Tatku. Przełom października i listopada to mój termin. Nie masz pojęcia jak on się cieszy.
A Ty się o nas nie martw, Tatku, bo odłożone pieniądze mamy. Ciułaliśmy przez te lata, bo nam wiele do życia nie potrzeba było, a Wołodia ma też złoto i trochę się boję, jak nam się uda je przewieźć, albo je może przedtem spieniężyć, ale on mówi, że to jego problem i to w mig załatwi.
Tatku, oboje zdecydowaliśmy, że syn geologa, człowieka lasu i Twojej szalonej córki urodzi się w naszym rodzinnym mieście. ten mój pokoik, Tatku, o którym piszesz, że zostawiliście go w takim stanie, w jakim był przed moim wyjazdem, całkowicie nam wystarczy. Przywykliśmy do ciasnoty, a ten pokój który dla mnie trzymacie, to miejsce, gdzie będziemy się czuli u siebie i bezpiecznie.
Tatku, skontaktuję się jeszcze z Wami, abyście dokładnie wiedzieli, kiedy się do Polski wybieramy, ale telefonicznie, tak szybciej będzie, a nie chce Was zaskakiwać niepotrzebnie. Wołodia umyślił sobie, że tu, w Irkucku, sprzedamy nasz samochód, którego zresztą prawie nie używamy i za te pieniądze kupimy jakiś inny w Moskwie, bo z Irkucka do Moskwy samolotem lepiej, szybciej i wygodniej będzie.
Całuję Cię mocno, Tatku. Wiem, że cieszycie się podobnie jak ja z naszego przyjazdu, z przyjazdu Waszej szalonej córki, która, niech Ci jeszcze raz przypomnę, poszła w Ciebie, Tatku.
Do miłego spotkania… Anna.
PS.
Pewnie dziwisz się, tatku, skąd ja taka pewna, że to syn dorasta we mnie. Wiem i tyle! Ale Wołodia utuli też córeczkę, gdyby się okazało, że pierwsza pcha się świat zobaczyć.

Stary pisarz złożył starannie list i panu radcy zwrócił, a ten z namaszczeniem wsunął go do wewnętrznej kieszeni kamizelki.

/03.08.2015, w Saint Nabord nad Mozelą we Francji/

09 sierpnia 2015

RYBOBRANIE

Pod wieczór się miało, kiedy stary pisarz dobrnął wreszcie do zakola rzeczki, nad którą z cierpliwością godną pierwszej strony „Naszego Głosu” radca Krach uczestniczył w rybobraniu.
- A przynajmniej są tu jakie ryby? - zapytał radcy, siadając na zwiniętym na pół kocu, przy którym w błyszczącym niklowym blaskiem wiaderku pluskały niewielkie okonki i kiełbie.
- Przyjacielu - ozwał się pan radca - ten niemrawy potoczek, gdybyś podążył nim nieco w górę, pod lasek, łączy się z naszą lokalną rzeczką, wzburzoną po ostatnim oberwaniu się chmury. Muszę ci powiedzieć, że w okolicznościach nagłego wody przyboru nawet tak szlachetna ryba jak szczupak tumanieje i chcąc uniknąć silnych wirów, rozpływa się w okolicznych kanałach i zagłębieniach, które teraz są wodnym szlakiem, jutro zaś pozostaną strumykiem niewielkim, skąd ryba powrotu do głównego koryta rzeki nie będzie miała. Nie opowiadano ci, jak miejscowi ludzie wyłapują szczuki własnymi rękami, gdy wielka woda już zeszła? Tak, przyjacielu, poluję tutaj na szczupaki, rybę szlachetnie urodzoną i wiem, że moja cierpliwość okaże mi w końcu szacunek.
- Tymczasem spławik ani drgnie - uśmiechnął się stary pisarz.
- Nawet jeśli nie drży, to bawię się doskonale. Obejrzałeś ciżemkowskie gospodarstwo Piotra i Joanny?
Stary pisarz, który jeszcze nie pozbył się zapachu przedniego, tłustego, koziego sera, jakim był poczęstowany, nie oprzytomniał po konnej przejażdżce na lonży pod troskliwym okiem Joanny, który nie otrząsnął się jeszcze z apetycznego smaku jajecznicy spożytej z przaśnym, suto pociągniętym masłem chlebem, w nastroju był znakomitym i jednego, czego żałował, to tego, iż tak późno się zdecydował na złożenie wizyty ciżemkowskim osadnikom. W rzeczy samej dziwił się również temu, że mieszkając tyle długich lat w miasteczku, nigdy w dobrach ciżemkowskich nie bywał, gdzie, jak umyślił sobie wyrazić, jego „prozatorski zapał i natchnienie cudownie wznoszą się na skrzydłach Pegaza”.
- Obejrzałem, mój drogi radco, i jestem pod wyśmienitym wrażeniem i miejsca, i gospodarzy. Nie dziwię się też pana śmiałej decyzji o osiedleniu się tuż obok majątku państwa młodych, choć podejrzewam, że pracy na tej działce czeka pana wiele.
- Mój drogi, jeszcze jak tę okolicę oglądałem na prośbę dzisiejszych młodych gospodarzy, zauroczyło mnie to miejsce i stwierdziłem, że i ja osiedliłbym się w nim na stałe. Obejrzałem więc okolice tej starej, zniszczonej przez szmat czasu, zagubionej pod lasem leśniczówki i dowiedziawszy się, że jest do kupienia za znośną cenę z racji zaniedbania, postanowiłem ją nabyć.
- I chował pan tę rewelację w słodkiej tajemnicy.
- Chowałem, bo nie wiedziałem, co będzie. Żona trochę odradzała, że chałupa zapuszczona i chociaż sąsiedztwo przemiłe, to ileż pracy trzeba by w działkę włożyć, aby na stare lata schronienie dawała. W dodatku ledwie ćwierć hektara nadaje się pod uprawę; reszta - łąki podmokłe, a wyżej świerczki i brzózki oraz piasek; na szczęście las tak blisko. Wcale nie dziwię się małżonce, że „na co ci ten problem na stare lata?”, przestrzegała.
- A wie pan, że i ja chciałbym mieć taki zakątek natury dla siebie? - westchnął stary pisarz.
- Tedy gdy już się urządzę, zajeżdżaj do mnie przyjacielu choćby na miesiąc cały.
Stary pisarz wiedział doskonale, że jeśli pan radca coś poważnego powie, to nie jest rzucanie na wiatr słów byle jakich, a przy tym, jeśli takim, przed chwilą usłyszanym tonem mówi, to brzmi to tak, jakby serce na dłoni podawał. Tym niemniej ogarniała go wątpliwość, czy pan radca podoła posiadłość swoją do zamieszkania przywrócić.
Radca Krach tak jakby oczekiwał posianych przez swego rozmówcę wątpliwości i natychmiast przystąpił do ich rozwikłania.
- Widzisz, przyjacielu, ja do budowlano-murarskiej roboty nie przywykły i mało się znam na niej, lecz znajduję się w tym sympatycznym położeniu, że z finansami nieźle sobie radzę. Prawda, że w nasze pismo zainwestowałem sporo, lecz, dzięki Bogu, nie dokładam teraz, choć przypuszczałem, że dokładać będę. Mam więc jeszcze trochę gotówki i tę leśniczówkę, jak mi Bóg miły, poddam restauracji nie gorszej niż to, co ci młodzi sąsiedzi uczynili z majątkiem swoim. Umyśliłem sobie - ciągnął radca Krach, a spławik już nawet nie tylko nie drgał, lecz na połyskującej karminowym blaskiem wodzie się położył - umyśliłem sobie, że do pracy nad leśniczówką najmę tę nową brygadę, której pomagałem się otworzyć.
- Pięknie to pan umyślił - przyznał stary pisarz, nie spuszczając ze spławika oczu - raz, że dla pana to pożytek, bo też nie mają prawa z pana zdzierać; dwa, że dla nowej firmy taki uczciwy i wypłacalny inwestor to niczym wartka woda na młyńskie koło. Coś mi się zdaje, że to lin.
- Już z nimi rozmawiałem. Dogadaliśmy się. To będzie ich pierwsze poważne zlecenie. Plany remontu już się rysują.
- Na pewno lin - upierał się stary pisarz, lecz radca Krach zapewne miał przed oczami ten baśniowy obrazek murowanej chatki, otoczonej świerczynami, pobliskiej drewutni i komory, w której można trzymać siano, albo kurki popasać.
- Jakiż lin, przyjacielu? - zapytał po trwającej jakiś czas chwili pan radca.
- Mówię panu, że to lin - kontynuował stary pisarz - tylko lin tak bierze. Chwyta przynętę na haku i nie tak jak okoń czy szczupak zapuszcza się w głębinę, lecz tuż pod powierzchnię wody podpływa, przez co spławik wariując, łamie się i na płask po powierzchni wody faluje.
Na te słowa radca Krach oprzytomniał i zaciął gwałtownie wędziskiem, a czując ciężar na żyłce, westchnął dumnie i głęboko, wzniósł wędkę ku górze, po czym kołowrotkiem ściągał żyłkę, a wtedy to pływające zwierzę poczęło wywijać hołubce w wodzie, ciągnęło zwodniczy hak w stronę kępy tataraku, wiedząc doskonale, że pośród korzeni i łodyg zdradziecką linkę zaplątać łatwiej i w końcu się od niej wyswobodzić, lecz dzielny pan radca tym razem był uważniejszy, robiąc z wędką kilka kroków w stronę, gdzie wodne zielsko nie przeszkadzało połowowi; z ochotą ciągnął dzielną rybę, która już, już na wierzch wody się dostawała, ale wciąż harcowała zwinnie, krążąc i trzepiąc o falującą wodę ogonem i wreszcie walką z przeciwnikiem tak znamienitym strudzona, białą flagę pokazała i pozwoliła swój pysk krwiożerczy z haka wyswobodzić, i chętnie odpocząć po tym zmaganiu z człowiekiem, w wiaderku wraz z drobnicą, na łakomą przynętę dla szczupaków przygotowaną. 
- Ale że na rybkę wziął? - zdziwił się stary pisarz.
- Przyjacielu, wziął na robaka - uspokoił pisarza pan radca - przez godzinę łowiłem na kiełbika i kiedy nie skutkowało, założyłem robaczka i… proszę, jaki przystojny lin nam się trafił.
Lin na te słowa merdnął ogonem okazale, wzbudzając trwogę wśród dotychczasowych mieszkańców wiaderka.
- Jeszcze taki jeden - ciągnął radca Krach - a będziemy mieli sutą wieczerzę.
Stary pisarz był już nadzwyczaj posilony, więc perspektywa wieczerzy z tłustym linem w roli głównej nie bardzo do gustu mu przypadła, lecz nie śmiał się rozradowanemu radcy sprzeciwić tej perspektywie.
Ten zaś kolejnego robaczka na hak założył i zarzucił.
Czas niepostrzeżenie postarzał się o minut kilkanaście i właśnie wtedy, gdy pierwsze emocje po złowieniu ryby opadły, radca Krach sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej kamizelki, sięgnął i wydobył z niej kremową kopertę, otwartą; znać z tego, że jej zawartość była panu radcy znana. Trzymając w prawicy tę kopertę radca Krach zdawał się być odmieniony. Nie takiego go znano, gdy w kawiarence biesiadował z innymi, gdzie ciętym słowem i humorem rozpędzał ponure chmurzyska nastrojów. Pan radca Krach sprawiał teraz wrażenie rozmarzonego, w zgoła innym przebywając miejscu, nie w kawiarence się ulokował, nie w tej lichej leśniczówce, której czuł się gospodarzem; przebywał cokolwiek dalej… dalej i jednocześnie blisko uczepił się swoich myśli, tak na wyciągnięcie ramion. 
- Przyjacielu - wyrzekł ze skupieniem w głosie w tym upojenia stanie - czy chcesz poznać, dlaczego tak pilnie do tej budowy się zabieram, do tego podleśnego domku, gdzie cisza i spokój takie, jakby przez samego Boga, bez ingerencji ludzkiej dane? Chcesz poznać? - powtórzył swe pytanie, wiedząc, że bez odpowiedzi je pozostawia.
Wyjął z koperty złożony na czworo plik kartek, zapisanych dużymi literami, wyjął i wręczył staremu pisarzowi.
- Przeczytaj.
Stary pisarz podjął to wyzwanie, siadł wygodnie, kartki rozłożył i w milczeniu, do którego przywykał przez lata, rozpoczął czytać.

 /02.08.2015, na granicy francusko-belgijskiej pod Lille/

UKRAINIEC

Na parkingu spotykam Ukraińca jeżdżącego pod polską banderą. 
- Ech, ten Putin - wzdycha, lecz zamiast polityki obieramy kurs na ekonomię, choć to również element gry politycznej. Jeszcze dwa lata temu, za Janukowicza, żyło mu się nieźle, na wszystko starczało. Dzisiaj żadnych dla niego perspektyw na Ukrainie nie ma. Mając do wyboru pracę dla polskiej firmy jako kierowca i bycie mechanikiem w Białorusi, wybrał tę pierwszą opcję, choć trochę teraz żałuje. Jeździ za dwie trzecie pensji polskiego tirowca  plus dziewięćdziesiąt złotych miesięcznie na wyżywienie, przez trzy miesiące na zachodzie i wraca do kraju na miesiąc.
- A tam, w Białorusi, ludzie dobrze żyją, byłem ostatnio, więc wiem - wzdycha - nie nazbyt bogato, ale pracę przynajmniej mają, z której utrzymać się mogą. U nas straszna drożyzna teraz. Chyba jednak po powrocie do kraju spróbuję w tej Białorusi.
Ustawicznie się mnie pyta, czy teraz, gdy Polska jest w Unii, lepiej jest, czy gorzej.
- Różnie jest - odpowiadam - bo niby co mam mu powiedzieć, że jeśli się gdzieś „załapie” do jakiejś niezłej firmy, to będzie zadowolony, a jeśli nie, to jak to bywa w krajach kolonialnych, będzie pracował za pół darmo, byle z głodu nie zginąć i będą mu ci unijni, także Polacy, oferować pracę z zapłatą poniżej godności, bo kiedy jest kryzys, to ci unijni pracodawcy skorzystają z okazji, aby mieć siłę robocza za półdarmo, bo wtedy sami przetrwają na rynku. Dzisiaj pracuje za grosze u Polaka, haruje jak wół, bo pracodawca polski już teraz wykorzystuje okoliczność kryzysu gospodarczego na Ukrainie, aby się wzbogacić, bo żaden Polak nie przystanie na takie warunki pracy. Ukraiński kierowca stał się ofiarą zarówno idiotycznej polityki obecnego rządu w Kijowie, jak i też systemu, który nie ma litości nad ludźmi pracy.
- Napijesz się herbaty? - pyta - tylko przyniosę trochę wody. I bierze tę półtoralitrową plastykową butelkę, i idzie do sklepu przy stacji paliwowej, aby ją napełnić. Idzie chwiejnym, zmęczonym krokiem i widzę, że wygląda w tym marszu po wodę znacznie gorzej niż ja, choć jest ode mnie młodszy. A jeśli piszę, że wygląda ode mnie gorzej, to musi to coś znaczyć. I kiedy wraca tym samym błędnym, zmęczonym krokiem… nie mogę na to patrzeć bez żalu.
Częstuję go pełną szklaneczką hiszpańskiego wina. Myślę sobie, niech zostawi sobie tę wodę na herbatę na inną okazję. Rozmawiamy jeszcze chwilę. Wypija wino.
- Dobre winko - chwali.
Widzę jak przymykają mu się oczy.
- Po takim winku dobrze się będzie spało - mówię.
Rozstajemy się, kiedy skłócona z dniem noc uzyskuje znaczną przewagę.

/29.07.2015, w Norymberdze, Niemcy/

ZASŁABNIĘCIE

- Pani Joasiu, musi pani zwolnić tempo życia - powiedział doktor Koteńko zawezwany do omdlenia, jakie już po raz trzeci przydarzyło się pierwszej obywatelce Ciżemek.
- Kiedy panie doktorze tyle pracy przed nami. Wstaję przed szóstą, bo pan wie, że dwie krówki i dwie kozy mamy, i trzeba wydoić, a z koziego mleka ser uwarzyć, bo na to krowie nabywców znajdujemy. A potem te konie. Mam trójkę dzieci po porażeniu mózgowym i jedno autystyczne. Już przed ósmą rozpoczynam terapię, bo wie pan, że letnia porą najlepiej wykorzystywać koniki ranem albo wieczorem, kiedy nie ma już upału. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy z tego, jak szybko te dzieciaki przywiązały się do koni. To cudowne, że mogę obserwować z bliska, jak te chore dzieci reagują na kontakt z koniem, z jakim namaszczeniem dotykają końskiego grzbietu, jak przytulają się do ich ciepłych ciał, jak ich niesprawne kończyny: nogi i ręce nabierają siły, jak zwiotczałe mięśnie wykazują nagle nadzwyczajne umiejętności chwytu, jak ich pozbawione sprężystości ciała niespodziewanie odzyskują równowagę. Wszystko to odbywa się stopniowo, malutkimi kroczkami, lecz dla mnie i dla ich opiekunów zauważalnie. A to autystyczne dziecko, które żyło dotąd i żyje w swoim zamkniętym świecie przeżyć i emocji. Jak ono ożywia się w kontakcie ze zwierzęciem, znajdując w tym jakiś cel, a jest nim właśnie bliski kontakt z końskim ciałem, wilgotnymi nozdrzami, grzywą, w która wplata swoje palce. Pan wie doktorze lepiej ode mnie, czy hipoterapia wskazana jest dzieciom przeżywającym świat inaczej, ale ja czuję, że tak jest. Widzę w tym moim podopiecznym taki rzadko spotykany błysk w oczach, choć na początku była to ciekawość powstrzymywana przez lęk przed zwierzęciem, była chęć ucieczki, ale później, stopniowo ten strach ustępował… pan wie, hipoterapia wymaga cierpliwości.
Końmi i hipoterapią zaraziłam się na SGGW. Jest taka pani profesor, co piękną i mądrą książkę napisała… i bardzo chciałam kiedyś się tym zająć.
Doktor Koteńko przymykał już swoją walizeczkę, z którą wędrował po domach pacjentów jak, nie przymierzając, komiwojażer oferujący błyskotki do kupienia.
- Ja to wszystko rozumiem, pani Joasiu - powiedział wyrozumiale - ale zdrowia oszukać się nie da, a jego brak spowoduje, że przyjdzie taka chwila, kiedy już więcej pani nie pomoże swym małym pacjentom. Młoda jest pani, młoda, więc swoja przyszłość jak przez mgłę pani widzi… a tu i o swoim dziecku pomyśleć trzeba.
- Jeszcze na mnie nie czas - odrzekła przyrumieniona na policzkach - musimy ogarnąć nasze gospodarstwo. Mąż też pracuje. Ciężko zdobywa dla siebie miejsce w weterynaryjnym fachu, skupiając się na razie na leczeniu piesków i kotków, a z tego się nie wyżyje, a chciałby sobie porządny gabinet sprawić. To kosztuje i chociaż oboje naprawdę od naszych rodzin silne wsparcie mamy, to trzeba cierpliwości…
- To tak jak przy hipoterapii - westchnął pan doktor - potrzeba wiele cierpliwości - znam też wasze plany odnośnie otwarcia ośrodka jeździeckiego… ale wszystko w swoim czasie - dopowiedział i kilka tabletek na dzień dzisiejszy do zażycia przez Joannę pozostawił. Wypisał też receptę i, co najważniejsze, skierowanie na badania.
- Pani Joasiu, jutro koniecznie chcę panią widzieć o siódmej rano na czczo w naszym ośrodku, i koniecznie uśmiechniętą - nakazał - musimy się pani gruntownie przyjrzeć od środka.
- Przyjdę na pewno, panie doktorze - zapewniła - może jeszcze zdążę po powrocie z ośrodka z radcą Krachem porozmawiać.
- Pan radca Krach u państwa o tak porannej porze? To do niego niepodobne.
- A tak. Zjawi się u nas z małżonką, aby poważną sprawę z nami omówić… to pan doktor nic nie wie, o zakusach radcy Kracha?
A doktor Koteńko nie wiedział, bo i skąd.

29.07.2015  W Norymberdze w Niemczech/

PRZYMIARKA

Tak czasami sobie myślę, bo myślę sobie, myślę często i w nadmiarze, że… ale nic, w tej chwili wydało mi się, że nie myśleć też można i można być szczęśliwym z powodu niemyślenia, ale ja myślę przeważnie od zawsze, a przy tej konkretnej sprawie to moje myślenie wystartowało w czasie, kiedy napisałem „Moskitiery”.
Myślę, że chyba nadszedł już czas rozliczenia się z fascynującym światem kramów, jarmarków, zapchlonych targów, gdzie toczy się prawdziwe życie, a przecież nie ma wśród nas takiego, który by nie posmakował choć raz w życiu zakupów na straganach, w ulicy, na placykach i ryneczkach, we wszystkich przygotowanych w tym celu miejscach, w centrach miast i miasteczek, a ostatnio głównie na obrzeżach miast, bo teraz w tych głównych i lokalnych metropoliach, przy głównych ulicach powyrastały banki i ekskluzywne sklepy, i idziesz sobie taką ulicą, odkurzoną i umyta jak eksponaty w muzeum, i co i rusz potykasz się o ten czy inny bank, o sklep firmowy, o punkt, w którym nawiążesz umowę z operatorem sieci, a jeśli chcesz coś przekąsić, to sięgnij głębiej do kieszeni, bo przy głównej ulicy miasteczka czynsz za wynajem lokalu wyznacza standard usługi, lecz niekoniecznie się najesz do syta i smacznie.
Dlatego też od wielkiego święta, albo też w oznaczonych dniach opuszczasz te wypucowane uliczki, przy których frontowe oblicza kamieniczek wprowadzają w zachwyt turystów i rajców miejskich, udajesz się tam, gdzie możesz cos kupić taniej i zjeść smaczniej, choć niekoniecznie luksusowo. Czasami po okazyjnej cenie nabędziesz jakiś badziew, albo przynajmniej przypatrzysz się, czego tu nie ma, a jest prawie wszystko, od podróbki perfum po wózek dla malca z gratis kołyską. Niejednokrotnie odkryjesz z niekłamaną satysfakcją, że niejaka dama ubierająca się, wedle własnych jej słów, w ekskluzywnym salonie mody, wyszarpuje właśnie z rąk straganiarki tanią chińską czy hinduską kieckę, w której niebawem pojawi się na proszonej kolacji u przyjaciół „z towarzystwa”.
Nie żebym zakupy uwielbiał w nadmiarze, nie w tłumie czuł się jak ryba w wodzie, ale przecież to zbiorowisko żywotnych i nieożywionych rozmaitości jak świat światem istnieje pełnią życia.
Czemu więc nie poświęcić mu zuchwałego pióra?
Sprecyzujmy: moim zamiarem jest pół doby, czyli godzin dwanaście poświęcić targowisku rozmaitości, w tak zmyślny sposób świat ten przedstawić, aby czytający równe godzin dwanaście poświęcił tej opowieści. Zatem niech stanie się przynajmniej jedna z klasycznych jedności - jedność czasu i niech jarmarczno-straganowe życie zostanie utrwalone na tyle, na ile odtworzenie tej egzystencji będzie mi dane spełnić.
Nie będę ukrywał, że zbieram już materiał słowny, już przebieram w faktach i wydarzeniach, już pamięć natężam ciekawie, już wyobraźni pierwszy bieg załączam.
Pomyślałem też sobie, bo przeważnie myślę, że potrzebne mi będzie jakieś wydarzenie, które zepnie klamrą owe godzin dwanaście. Włączam wyobraźnię.
Niech to będzie na ten przykład, że tyle czasu zajmuje całkowita instalacja nowego stoiska czy kramu. Ot, panowie majstrzy czy budowniczy od szóstej rano napoczną budowę, by skończyć ją o osiemnastej.
Albo: dwanaście godzin pracy spędzi pewna niewiasta, której powierzono w zastępstwie handel tego dnia… a czas będzie się jej dłużył i dłużył, i co chwila spoglądać będzie na zegarek.
Albo: równe pół doby to czas, w którym miejscowy kloszard przepędza swój dzień: wyciąga rękę po kasę, najpierw na poranne piwko, które konsumuje z uśmiechem, potem na bułkę z serdelkiem… a czas płynie… następnie uśmiecha się do wiśniowego napoju z alkoholowym wkładem… starczyło, potem godzinka snu pod drzewkiem, bo upał tego dnia srogi, i jakaś doraźna pomoc któremuś ze sklepikarzy, za co otrzymuje podarek w postaci paru monet, za które można sobie pozwolić na dwie butelki schłodzonego piwa i parę małosolnych ogórków do przegryzienia.
Albo: dwanaście godzin top akurat tyle czasu, aby domorosły artysta sporządził z pamięci lub z natury jakiś pejzaż. Artysta sadowi się gdzieś na skraju targowiska, w półcieniu. A i owszem, ma z sobą swoje wcześniejsze prace i chętnie, jeśli ma szczęście, zamienia je na gotówkę, lecz przede wszystkim maluje i budzi swym postępkiem zainteresowanie, bo ludziska przystają, gapią się cudacznie, komentują. Punkt osiemnasta artysta zwija swój warsztat, bo jest to czas, w którym życie na zapchlonym targu zamiera.
Którą z opcji wybrać, myślę sobie, bo przeważnie myślę jeszcze wtedy, gdy niczego nie napisałem?
Się okaże.

/28.07.2015, pod Utrechtem w Holandii/

KAMYCZKI - SZOPA

W tej zamkniętej na cztery spusty szopie stały dwa samochody ciężarowe; jeden Leyland albo Ford a drugi niemiecki, na pewno mercedes, o czym mówili znawcy wciskając młode oczy pomiędzy nadpróchniałe deski drewnianej komory. Stał tam też ciągnik gąsienicowy, ale tak zmyślnie zakryty przez te auta, że ani zgadnąć, ani domyślać się jego marki.
Ach, jak nas korciło dopasować jakiś klucz do zamku, albo popróbować brzeszczotem wytrzymałość starej, przedwojennej kłódki, albo też potraktować łomem smolne, choć już nadwątlone przez czas i korniki deski.
Nikt z nas nie wiedział, skąd w tej szkolnej, na skraju podwórka postawionej szopie wzięła się ta maszyneria, skąd to żelastwo porzucone, te łańcuchy, koła zębate obrabiarki do metalu, jakieś rury, transmisyjne pasy, kowadła, narzędzia ogrodnicze w wielkiej obfitości i taczki, i drewniane skrzynie, i dwa żeliwne piece. Tak, tak, prastara szopa mieściła w swym żołądku niestrawione ilości metalowo-drewniano-gumowego pokarmu, nęciła tajemnicą, którą każdy z nas chciał rozwikłać, lecz nie do końca potrafił.
Pamiętam, że jeden jedyny raz wrota szopy się otwarły, lecz nie dla wszystkich spragnionych odkrycia tajemnicy oczu. Nadszedł dzień społecznego czynu, sobota to była czy niedziela, kiedy szkolną dziatwę zaproszono do niwelacji nieużytków przeznaczonych pod budowę szkolnego boiska, boiska z prawdziwego zdarzenia, z bieżnią, skoczniami wzwyż i w dal, rozbiegiem dla oszczepników, z kołem, z którego pchają kulę kulomioci i ciskają dyski dyskobole.
I wtedy właśnie te starożytne łopaty, grabie i grace, chowane pod dachem szopy poszły w ruch.
Dostępował ich szkolny woźny i trzech chłopców, którym zazdroszczony, że mogli wejść do środka tego sezamu skarbów rozmaitych. Chłopcy wydobyli z wnętrza tajemniczego obiektu zakurzone narzędzi, które podawano sobie z rąk do rąk i dla nikogo z setki chętnych par rąk do pracy narzędzi tych nie zabrakło.
Staliśmy potem w dwuszeregu repetując swą broń i patrzyliśmy ze smutkiem, jak szkolny woźny z sadystyczna satysfakcją zamyka przed nami wielkie drzwi szopy.
Ale potem daliśmy spokój dąsom. Widocznie ta tajemnica nie była gotowa do rozwiązania przez nas. Ta nasza już roześmiana machina składająca się z dwustu rąk, dokonała cudu niwelacji nieużytków. Aż miło było patrzeć na to, co dzięki tajemniczym narzędziom w rękach młodych istot uczyniono.
A szopa, ten świadek przeszłości, ten worek bez dna, sezam skarbów stała dumnie jeszcze przez lat kilka i chichotała z tego powodu, że wtedy jedynie cząstkę swych skarbów nam użyczyła.
[epizod "Prowincji]

/28.07.2015, pod Utrechtem w Holandii/

08 sierpnia 2015

PO RAZ KOLEJNY LA BORNE

Te trzysta kilometrów niedzielnej podróży jest przejażdżką, spacerkiem odbytym po nadzwyczaj chłodnym poranku jak na wschodnia Francję o tej porze. Temperatura ledwie przekracza dziesięć kresek, a przecież jeszcze kilka dni temu dochodziła do dwudziestu. O dziesiątej wyruszam (z ładunkiem oczywiście) pod Paryż, blisko Bourges, choć celowo wybieram nieco krótszą, mniej uczęszczaną, lecz przez to bardziej interesującą trasę, która poprowadzi mnie przez „ceramiczną” wioskę La Borne, w której już dwa razy w swoim życiu bywałem.
Zatrzymuję się tutaj w niedzielę, licząc się z tym, że nie wszystkie galerie-pracownie artystów spod znaku gliny i porcelany będą otwarte. Rzeczywiście nie mam przyjemności zajrzeć w każde miejsce, lecz kilkanaście „przybytków” dla oka (i portfela) jest otwartych. Te galerie, które zwiedzam są pootwierane i wystarczy pociągnąć za rączkę dzwonka, aby przywołać gospodarzy. Podziwiam te gliniane i porcelanowe cuda, zarówno te, które mieszczą się w kręgu sztuki użytkowej, jak i też takie, które praktycznego celu nie mają i służą uciesze zmysłom. Większość tych oryginalnych, jedynych w swoim rodzaju prac jest do kupienia, choć niekoniecznie na polski portfel, choć, jak mi się wydaje, zasługują one na to, aby kosztować wiele.
Chciałoby się rzec: dajcie spokój z tymi coraz to nowszymi, przepysznie nasyconymi nowoczesną technologią komórkami, tabletami, laptopami; nie zmieniajcie w owczym konsumpcyjnym pędzie swoich aut; nie opróżniajcie wszystkich półek marketów; zdobądźcie się na odwagę i zakupcie choćby serwis do kawy, czy zastawę stołową, jakiej nikt przed wami, ani nikt po was nie zakupi, bo jest niepowtarzalna.
Niestety, tak jak sądziłem, sztuka nie przynosi nadzwyczajnych zysków jej twórcom. W La Borne nie brak domów, galerii i pracowni do wynajęcia i sprzedania. Pozostają najwytrwalsi, albo ci, którzy nie utrzymują się jedynie ze sprzedaży ceramiki.
Robię oczywiście zdjęcia i wymieniam parę zdań z jedną z artystek, której prace cieszą się większym niż innych powodzeniem.
Wyjeżdżam z La Borne bogatszy w estetyczne wrażenie i trochę przygnębiony tym, że pierwsze wielkie krople deszczu uderzają w kabinę auta. W środku lata jesienna szaruga odznacza swoje ponure piętno na podróży, która mimo wszystko była przyjemnością.



/26.07.2015, Lieusaint we Francji/