ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

09 sierpnia 2015

PRZYMIARKA

Tak czasami sobie myślę, bo myślę sobie, myślę często i w nadmiarze, że… ale nic, w tej chwili wydało mi się, że nie myśleć też można i można być szczęśliwym z powodu niemyślenia, ale ja myślę przeważnie od zawsze, a przy tej konkretnej sprawie to moje myślenie wystartowało w czasie, kiedy napisałem „Moskitiery”.
Myślę, że chyba nadszedł już czas rozliczenia się z fascynującym światem kramów, jarmarków, zapchlonych targów, gdzie toczy się prawdziwe życie, a przecież nie ma wśród nas takiego, który by nie posmakował choć raz w życiu zakupów na straganach, w ulicy, na placykach i ryneczkach, we wszystkich przygotowanych w tym celu miejscach, w centrach miast i miasteczek, a ostatnio głównie na obrzeżach miast, bo teraz w tych głównych i lokalnych metropoliach, przy głównych ulicach powyrastały banki i ekskluzywne sklepy, i idziesz sobie taką ulicą, odkurzoną i umyta jak eksponaty w muzeum, i co i rusz potykasz się o ten czy inny bank, o sklep firmowy, o punkt, w którym nawiążesz umowę z operatorem sieci, a jeśli chcesz coś przekąsić, to sięgnij głębiej do kieszeni, bo przy głównej ulicy miasteczka czynsz za wynajem lokalu wyznacza standard usługi, lecz niekoniecznie się najesz do syta i smacznie.
Dlatego też od wielkiego święta, albo też w oznaczonych dniach opuszczasz te wypucowane uliczki, przy których frontowe oblicza kamieniczek wprowadzają w zachwyt turystów i rajców miejskich, udajesz się tam, gdzie możesz cos kupić taniej i zjeść smaczniej, choć niekoniecznie luksusowo. Czasami po okazyjnej cenie nabędziesz jakiś badziew, albo przynajmniej przypatrzysz się, czego tu nie ma, a jest prawie wszystko, od podróbki perfum po wózek dla malca z gratis kołyską. Niejednokrotnie odkryjesz z niekłamaną satysfakcją, że niejaka dama ubierająca się, wedle własnych jej słów, w ekskluzywnym salonie mody, wyszarpuje właśnie z rąk straganiarki tanią chińską czy hinduską kieckę, w której niebawem pojawi się na proszonej kolacji u przyjaciół „z towarzystwa”.
Nie żebym zakupy uwielbiał w nadmiarze, nie w tłumie czuł się jak ryba w wodzie, ale przecież to zbiorowisko żywotnych i nieożywionych rozmaitości jak świat światem istnieje pełnią życia.
Czemu więc nie poświęcić mu zuchwałego pióra?
Sprecyzujmy: moim zamiarem jest pół doby, czyli godzin dwanaście poświęcić targowisku rozmaitości, w tak zmyślny sposób świat ten przedstawić, aby czytający równe godzin dwanaście poświęcił tej opowieści. Zatem niech stanie się przynajmniej jedna z klasycznych jedności - jedność czasu i niech jarmarczno-straganowe życie zostanie utrwalone na tyle, na ile odtworzenie tej egzystencji będzie mi dane spełnić.
Nie będę ukrywał, że zbieram już materiał słowny, już przebieram w faktach i wydarzeniach, już pamięć natężam ciekawie, już wyobraźni pierwszy bieg załączam.
Pomyślałem też sobie, bo przeważnie myślę, że potrzebne mi będzie jakieś wydarzenie, które zepnie klamrą owe godzin dwanaście. Włączam wyobraźnię.
Niech to będzie na ten przykład, że tyle czasu zajmuje całkowita instalacja nowego stoiska czy kramu. Ot, panowie majstrzy czy budowniczy od szóstej rano napoczną budowę, by skończyć ją o osiemnastej.
Albo: dwanaście godzin pracy spędzi pewna niewiasta, której powierzono w zastępstwie handel tego dnia… a czas będzie się jej dłużył i dłużył, i co chwila spoglądać będzie na zegarek.
Albo: równe pół doby to czas, w którym miejscowy kloszard przepędza swój dzień: wyciąga rękę po kasę, najpierw na poranne piwko, które konsumuje z uśmiechem, potem na bułkę z serdelkiem… a czas płynie… następnie uśmiecha się do wiśniowego napoju z alkoholowym wkładem… starczyło, potem godzinka snu pod drzewkiem, bo upał tego dnia srogi, i jakaś doraźna pomoc któremuś ze sklepikarzy, za co otrzymuje podarek w postaci paru monet, za które można sobie pozwolić na dwie butelki schłodzonego piwa i parę małosolnych ogórków do przegryzienia.
Albo: dwanaście godzin top akurat tyle czasu, aby domorosły artysta sporządził z pamięci lub z natury jakiś pejzaż. Artysta sadowi się gdzieś na skraju targowiska, w półcieniu. A i owszem, ma z sobą swoje wcześniejsze prace i chętnie, jeśli ma szczęście, zamienia je na gotówkę, lecz przede wszystkim maluje i budzi swym postępkiem zainteresowanie, bo ludziska przystają, gapią się cudacznie, komentują. Punkt osiemnasta artysta zwija swój warsztat, bo jest to czas, w którym życie na zapchlonym targu zamiera.
Którą z opcji wybrać, myślę sobie, bo przeważnie myślę jeszcze wtedy, gdy niczego nie napisałem?
Się okaże.

/28.07.2015, pod Utrechtem w Holandii/

2 komentarze:

  1. Brawo za targowisko różności na obrzeżach w przeciwieństwie do targowiska próżności rajców, banków, eksklusivu markowych salonów w centrum.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak myślę... może jest tam brzydziej, może mniej komfortowo, lecz z pewnością bardziej po ludzku, swojsko i tradycyjnie... no i ludzie pracują "na swoim", nie służą bezczelnie korporacjom...

      Usuń