CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

06 marca 2016

DWA DNI

To prawda, te dwie doby nie wstrząsnęły wprawdzie światem, ale nie należały do najmilszych, aczkolwiek właśnie po takich dniach i nocach najwięcej ciepłych wspomnień pozostaje.
Po wyczerpującej trasie z okolic Calais w rejon Limoges, dostaję kurs do Tourrettes-sur-Loup, niedaleko Nicei. Po rozładunku o ósmej rano zatrzymuję się przy autostradzie na parkingu, gdzie jem śniadanie, czytam i zamierzam trochę dospać. Nie udaje się. Otrzymuję sms-a z trasą pod załadunek. Ruszając z parkingu obserwuję, że przemieszczają się po nim w korowodzie tiry, jeden za drugim. Początkowo myślę, że na wysokości parkingu zdarzył się wypadek i policja kieruje samochody przez parking. A jednak się myliłem. Francuskie „krokodylki” (ci od sprawdzania ładunków) zrobiły sobie obławę dwieście metrów dalej i sprawdzają dokumenty przewozowe - CMR. W tym miejscu trzeba powiedzieć, że na terenie Francji możliwe są jedynie trzy maximum przejazdy z ładunkiem krajowym, tzw. kabotaż. Jeżeli złapią cię z czwartą CMR-ką mówiącą o tym, że przemieszczasz się wewnątrz Francji, możesz zapłacić nawet tysiąc euro kary. Ja mam akurat jeden kabotaż, bo wcześniej podróżowałem z Brukseli do Lille, więc była to trasa międzynarodowa. Z tego też powodu kontrola mojego pojazdu i dokumentów przebiegła sprawnie i bez przykrych konsekwencji. 
Podjeżdżam pod załadunek i biorę na pakę jakąś metalową konstrukcję właśnie do Tourrettes-sur-Loup. Trasa piękna. Najpierw przebiega w stronę Tuluzy, potem wkraczam do Owernii, by w końcu zjechać prowansalskimi Alpami pod samą Niceę. Okazuje się jednak, że za Clermont Ferrand w Owernii dościga mnie policyjny motocykl i skierowuje na parking. A jakże, tu badanie trzeźwości, ważenie auta oraz te CMR-ki (mam już dwa kabotaże, jeden w rezerwie). Badanie trzeźwości wyszło na zero, bo ja dużo nie piję podczas jazdy. Waga, o dziwo, nie przekroczyła limitu, choć tego obawiałem się najbardziej, no i z tymi CMR-kami się udało. Ruszam w dalszą drogę i informuję spedytora o tym, że z CMR-kami to do 3 razy sztuka i wolałbym, aby po rozładunku rzucił mnie teraz na trasę do Włoch albo do Hiszpanii, bo te sympatyczne francuskie krokodyle, jak widać, nabierają ochoty na kontrolowanie ciężarówek.
Jadę dalej. Coraz bardziej wieje. Podjeżdżając pod Niceę, a jest już grubo po północy, wiatr dosłownie szaleje. Omijam zwalone drzewa, a czasami przystaję, aby usunąć jakieś drzewo lub (co zdarzało się częściej) połamane gałęzie albo wyrzucone na środek jezdni kontenery na śmieci. Udało mi się też uniknąć kontaktu z zerwanym przewodem elektrycznym lub telefonicznym. Podjeżdżam pod osławione Tourrettes-sur-Loup, a tam dżipieska gubi się. Początkowo jadę za jej wskazaniem i trafiam na taką wąską, wijącą się pod górę drogę i docierając dosłownie w próżnię, mam kłopoty z nawróceniem auta, a tu dodatkowo promień skrętu renówki jest dużo mniejszy niż u peżocika, więc męczę się srodze. Docieram w końcu do centrum miasteczka, lokuję na parkingu, coś tam zjadam, a wieje tak, że cała kabina się trzęsie.
Następnego dnia dogaduję się ze spedytorem i napotkanym pracownikiem warsztatu samochodowego, aby klient zjechał do mnie, bo za diabła nie trafię do celu. No i tak się stało. Rozładowujemy autko ręcznie w miejscu, do którego naprawdę bym nie trafił - ciągle pod górę, na jakieś tarasy, okolica piękna, widać stamtąd Morze Śródziemne. A wiem, że mam już na pusto lecieć na Włochy do Mondovii, a tu trzeba jeszcze przejechać przez przedmieścia Nicei, Monako, a potem jeszcze wspinać się wysoko przez Alpy i w okolicy Tande przekroczyć granicę.
Jadę sobie przez tę Niceę i okolice i myślę, że trafiłem do raju - takie krajobrazy. Przy okazji mój akumulator do aparatu padł raz na zawsze. Nie będzie więc zdjęć z tego diabelskiego raju, z tego cholernego słońca, co kłuje w oczy, z tym przeklętych korków, tych świateł, tego mnóstwa aut, ludzi, robót drogowych i tak dalej. A  w Monte Carlo, tym mieście snobów, ludzi, którzy nie wiedzą, co robić z kasą (nie cierpię takiego raju), w tym sławnym mieście, kiedy wjeżdżam wyżej, „montecarlanie” urządzili sobie na mnie zasadzkę: nie oznaczyli drogi, która po paru kilometrach, jak się okaże, jest kompletnie zablokowana. Muszę więc się wycofać, co wcale nie jest takie proste, wracam do centrum Monte Carlo i tracę czas, a ładunek mam na określoną godzinę. Jadąc pod górę w Alpach nadganiam, wyprzedzając maruderów, ale na parę kilometrów od granicy muszę przystanąć przed czerwonym światłem. I znów czekanie - bagatela - 20 minut. Po włoskiej stronie znów nadganiam, tyle ile mogę i tylko trochę żałuję, że czekając na zielone przed granicą, nie zjadłem śniadanio-obiadu. Nic to, ładunek jest najważniejszy. 
Ładuję się wreszcie i natychmiast kieruję z powrotem do Francji, a kiedy wyruszam, to już wiem, że na ósmą rano nie zdążę. Oświadczam to spedytorowi i mówię, że z uwagi na marną  pogodę w centralnych, wyższych Alpach, najlepiej będzie, jak powrócę do Francji tą samą trasą, gdzie góry niższe, a potem skieruję się na północ przez Owernię, w stronę Valence i Lyonu, bo moja trasa osiąga swój cel w Noisiel, na północny-wschód od Paryża. Spedytor odpowiada, że to dłuższa trasa i powinienem pojechać przez Briancon. To prawda, przez Briancon jest bliżej; tam są właściwie dwie trasy: pierwsza - krótka, ale przez najwyższe góry, idąca bezpośrednio na zachód do Grenoble; druga z kolei nieco łatwiejsza, przez Briancon i Gap, ale 60 kilometrów dłuższa. Tłumaczę spedytorowi, że w Alpach zima w pełni, zwłaszcza w tych wyższych i prawdopodobnie ta najkrótsza trasa będzie nie do przejechania. Tam przed rokiem lawina zniosła jeden z tuneli i przez pół roku nikt z tej drogi nie korzystał. W końcu przymuszony do tych opcji przez Briancon, jadę tą krótszą trasą i tuż przed Sestierre, jeszcze po włoskiej stronie, śniegu na trasie jak w styczniu, minus dziewięć, a więc posypywanie solą nic nie da. Wlokę się więc na dwójce, a bywa, że i na jedynce, ślizgam się, tracę czas, ale w końcu dostaję się do Sestierre. Teraz czeka mnie paręnaście kilometrów do granicy, pod Montegenevre. I tu niespodzianka. Wyślizgany śnieg, błoto, uruchamiają nie tylko moje auto przed wzniesieniem. Stoję wraz z innymi. Przede mną sześć „nietoperzy”. Decydujemy się założyć łańcuchy i powolutku, powolutku wjeżdżamy do Francji, tracąc całe godziny cennego czasu. Później zdejmujemy łańcuchy i kierujemy się wszyscy przez Gap, czyli na objazd, bo jeden z nietoperzy otrzymał wiadomość, że ta najkrótsza trasa jest jednak nieprzejezdna. Jadę więc dalej, a jest już sporo po północy. Do Gap droga w miarę czysta, choć śliska i trzeba uważać. Dalej z kolei, w stronę Grenoble, choć tutaj góry niższe, znów śnieg na drodze, znów szklanka, więc zwalniam ponownie. Za Grenoble muli mnie senność. Zatrzymuję się. Śpię półtorej godziny. Oczywiście nic nie jem. Nie ma na to czasu - sen lepszy. I w dalszą drogę, na wschód od Lyonu. I dzień już wstaje. Kolejny postój. Tym razem dwie godziny snu, po którym wreszcie czuję się lepiej i mogę coś przekąsić.
Zmaltretowany dojeżdżam z diabelnym opóźnieniem do Noisiel, gdzie na towar, który przewożę (książki i podręczniki kucharskie) czeka już kolejny samochód. Ale klient jest poinformowany o przyczynach mojego opóźnienia i nie robi z tego powodu ceregieli.
W końcu podjeżdżam do Lidla, tankuję się, odnajduję internetowe łącze i podjeżdżam pod którąś ze stref ekonomicznych, gdzie jem kolację i zasypiam.

[06.03.2016, Noisiel we Francji]

4 komentarze:

  1. Myślę sobie Francja, będą fotki, a tu klops, technika odmówiła współpracy...ale wybaczam, bo opis ciekawy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będą, będą, tyle że z wcześniejszych dni :-)

      Usuń
  2. Opis trasy czyta się jak powieść wielowątkową, z ciekawymi, sensacyjnymi wątkami. A tu policja, a tam zatrzymanie. Francja boi się, więc kontroluje. Pozdrawiam i życzę pogodnej drogi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety w pewnym sensie to wina Polaków, bo stanowią najwiekszą po Francuzach grupę kierowców, a przez Alpy (nie autostradą przez Frejus pod Monnt Blanc - 170 euro przejazd) 90% kierowców to Polacy.

    OdpowiedzUsuń