CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

18 czerwca 2017

CO MAM CI DO POWIEDZENIA (2)

Kiedy tak z gosposią naprzeciwko siebie siedzieli przy stole, wciąż jeszcze oświetlonym przez jęzor słonecznej jasności, a siedzieli już przy ziołowej herbatce, która dla obojga Romanowa w trymiga przyrządziła, nie zdążył nawet z pytaniem do niej o proboszcza; sama napoczęła śliski temat.
- Ja przecie widzę, proszę księdza, że jego myśli lgną do naszego księdza Mariusza, któremu chyba jeden Pan Bóg ścieżki wyprostować może, nie żaden człowiek, bo to charakter taki, że naprawianie go przez ludzkie gadanie nie pomoże.
- Trzeba ufać, Romanowa, że w końcu się opamięta, a może mnie, starszego wreszcie posłucha, bo przecież tak dalej być nie może.
- Nie może być, a jest, proszę księdza. On już z tego wszystkiego, albo śpi, albo ledwie zakończywszy posługę, w samochód wsiada i Bóg jeden wie, gdzie jedzie. Domyślam się, że do miasta, gdzie jako osoba mniej znana, kupuje sobie wytrawne wina, że niby do mszy, lecz ja wiem, że wypija je w samotności. Jedyna pociecha, że nie pokazuje się ludziom pijany; na to go jeszcze stać, ale jak długo w tym wytrzyma? 
- Nie wytrzyma, Romanowo, nie wytrzyma, bo zabrnął za daleko i w końcu ludzie dowiedzą się, jaką niespodziankę im sprawił.
- A czy to już dzisiaj nie wiedzą? Cała wieś bierze go na języki, choć są takie parafianki, co to we wszystkim, co robi usprawiedliwiają go i mówią, że ksiądz też człowiek, a i mężczyzna przy okazji, więc przymykają oczy.
- Ale większość parafian…?
- Przecież ksiądz się domyśla, jak jest, a są tacy, co gotowi by i do samego biskupa pojechać i poskarżyć się na to, jak się ksiądz Mariusz prowadzi, a ludzkie gadanie ma za nic, no i wstydu, że za grosz nie ma.
Rozdwojony pomiędzy szacunkiem dla osoby, która i jemu szacunek oddała, a gosposią, która samą prawdę mówiła, ksiądz Kazimierz miał nie lada twardy orzech do zgryzienia, ale trwał mocno w swoim zamyśle, że rozwiązać problem musi; nie on to kto? Jego młody proboszcz posłucha, ugnie się przed głosem starszego wiekiem kapłana, tyle że nie wiedział jeszcze, jak tu się do tej sprawy zabrać, aby przy okazji dziecka z kąpielą nie wylać.
- To bardzo prawdopodobne, Romanowo, że biskup się za tę sprawę weźmie, bo też i rozgłos więcej szkody przyniesie, gdy go w porę nie pohamować. Aleć jeszcze do biskupa nie napisali? wizyty mu nie złożyli?
- Jeszcze nie. Przebąkują coś o ostatecznej z księdzem Mariuszem rozmowie: niechże się określi, bo inaczej, choć za porządnych katolików się mają, to gotowi są pójść na całość.
- A że się tak naiwnie zapytam, czy aby to prawda, co ludzie mówią? Może to potwarz?
Romanowa tylko pokiwała głową, a wzrok w księdzu emerycie utkwiła taki, że zdradziła się nim jak Judasz, gdy wydał Chrystusa.
- Toć to pewne. Nie dalej jak przed tygodniem ona przed konfesjonałem u proboszcza klęczała, że to na spowiedź przyszła, a już po niej widać było, że pod sercem nosi to brzemię, które ciąży teraz obojgu. Ale mnie, proszę księdza, najbardziej boli to, że ksiądz Mariusz do czasu jak nie spomknął się z tą kobietą, uchodził za nieprzejednanego w katolickiej moralności kapłana. Jakież on kazania układał? Jak przemożnie zatwardziałym był przeciwnikiem cielesnych uciech i rozpusty, pozamałżeńskich stosunków? Słuchało się go z przejęciem, a całe ciało drżało od tych rzucanych na bezbożników gromów. A na niektóre jego słowa młodzież to nawet głowy odwracała, bo to czasy teraz inne, liberalne, powiadają, a księża, co to uciech życia znać nie powinni, jakież mają prawo do sądzenia, toż od tego jest sam Pan Bóg, który i tak widzi najlepiej, i do osądzenia najpierwszy.
Kiedy gosposia rozprawiała tak o proboszczu, dodając jeszcze pewne wypowiedzi na jego temat posłyszane w sklepie, na głównym placu wioski przed domem weselnym i remizą, ale też przed kościołem, gdy wiernym zaraz po mszy rozsupływały się język, ksiądz Kazimierz pomyślał sobie, że w gruncie rzeczy to on sam, choćby z racji sędziwego wieku powinien był karmić parafian konserwatywnymi poglądami, nie dopuszczając do głosu nowego myślenia bliskiego współczesnemu, zateizowanemu światu, tymczasem nie zauważał u siebie tego wstecznego rygoryzmu, co mogło wynikać z jego charakteru, ale też z tego powodu, że Pismo Święte miał w jednym palcu, czytywał mądre myśli nie tylko świętych i teologów, lecz również pisarzy i filozofów, którzy wypowiadali się na temat wiary. Przypomniał sobie te zażarte dysputy, jakie prowadził chodząc z kolędą. Może nawet bardziej pamiętał te domy, gdzie przyjmowano go, jeśli nie niechętnie bądź z rezerwą, to pośród domowników występowała duszyczka krnąbrna, która widząc katolickiego księdza albo zaszywała się w niedostępną gościom głębię swojej mieszkalnej komory, albo też wchodziła z nim na samym początku w przekorny spór, aby wykazać swą zuchwałą niechęć do wszystkiego, z czym klecha przychodził. Jednakowoż ksiądz Kazimierz będąc osobą bezgranicznie cierpliwą i potrafiącą słuchać argumentów rozmówcy, z którymi nawet jeśli się nie zgadzał, to umiał po ich wysłuchaniu tak pokierować rozmową, aby i jego usłyszano i zrozumiano. Nierzadko taki zaprzysięgły antyklerykał, nienawrócony przecież przez księdza, oczekiwał z niecierpliwością na kolejną rozmowę z osobą duchowną, na kontynuację zaczętej dyskusji, czasami sporu, aby uzbroiwszy się w nowe argumenty stawić czoło temu, kto słuchać potrafił i w pewnym momencie, po wysłuchaniu wywodu zaczynał swoją przemowę z odwiecznym, sakramentalnym „a teraz posłuchaj, co ja mam ci do powiedzenia”. Ale były to czasy, kiedy „po kolędzie” chodziło się nie tylko z wyszeptaną pospiesznie modlitwą dla domowników, z obrazkiem dla dziecka, z oczekiwaniem na kopertę z zawartością, ale także, a może przede wszystkim po to, aby porozmawiać, a w tej rozmowie być i słuchaczem, i opowiadaczem wyjątków z własnego życia. Przynajmniej ksiądz Kazimierz miał taką potrzebę i wcale nie uważał za nieroztropne dzielenie się z domownikami własnymi radościami, ale i smutkami, których nie szczędziło mu życie, choć wydawać by się mogło, że w służbie Bogu nie ma miejsce osobiste problemy. Nic tez dziwnego, że taka wizyta potrafiła się skończyć poczęstunkiem domową nalewką albo przepalanką, której wspólna konsumpcja niedawny spór odkładała do lamusa i dziwnym sposobem łagodziła treści, jakie zawierał. 
Ale było to dawno temu w latach trudniejszych dla religii, lecz z drugiej strony łatwiejszych, bo wiara nie nabrała jeszcze śmiałości do polityki, a ci, którzy ją nosili, przekonywali do niej z apostolską pokorą.
- Tak, zanim parafianie odbędą z księdzem Mariuszem tę ostateczną rozmowę, ja muszę z nim porozmawiać - oświadczył ksiądz emeryt, gdy w jego szklance pozostało jeszcze trochę ziołowej herbatki, akurat tyle, aby popić nią przepisaną przez lekarza tabletkę na rozrzedzenie krwi.
Gosposia z kolei, będąc przekonana, że ksiądz Kazimierz dopnie swego i dołoży starań, aby wyprostować wyboistą drogę, jaką podążał proboszcz, gosposia rozmyślała też o obiedzie, który nie może być ani nazbyt syty, ale też powinien wspomóc rekonwalescencję przywróconemu do życia księdzu.
(…) cdn

[15.06.2017, Campigneulles Les Grandes we Francji] 

2 komentarze:

  1. Dziś już chyba nie ma parafii bez jakiejś afery związanej z prowadzeniem się księdza lub kiepskim traktowaniem parafian, a w każdej plotce jest ziarno prawdy...

    OdpowiedzUsuń
  2. Podwójna moralność księży to dziś norma. Nasz mówi oficjalnie, że to jego praca, a nie powołanie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń