ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

20 sierpnia 2019

KRÓTKI METRAŻ - ŁUK


Zdaje się, że wyrwano mnie wtedy z przepysznej zabawy. Sprawiłem sobie pierwszorzędny łuk i wystrugałem do niego strzały, i strzelałem, ach, jak strzelałem. Ale nie strzelałem do wszelkiego stworzenia, które przecież nie chce być tarczą; nie strzelałem też do tarczy, tylko tak sobie, na odległość, i cieszyło mnie to, że wypuszczona zgrabnie strzała, pruła powietrze tak zapamiętale, tak wysoko, że musiałem się potem przyłożyć, aby ją odnaleźć.
Właśnie wtedy, gdy zajęty byłem tą okrutnie celną bronią, kiedy rozmyślałem sobie, że pewnego dnia moja strzała wbije się w błotko tuż obok zdezorientowanej żabki, która okaże się śliczną księżniczkę, właśnie wtedy powstał pomysł dwudniowej kolejowej wycieczki na Jasną Górę. Rzecz jasna była to inicjatywa babci, która wprawdzie nie raz i nie dwa odwiedzała Czarną Madonnę, ale widocznie chciała po raz ostatni w swoim życiu pojawić się w klasztorze na wzgórzu i pomodlić się za całą naszą rodzinę, a szczególnie za mnie. Nie byłem specjalnie zadowolony z powodu czekającej mnie podróży, chociaż uwielbiałem jazdę pociągiem; nie byłem specjalnie zadowolony, bo miałem przecież ten swój łuk, który wypuszczał strzały tak daleko, że musiałem potem ich szukać. Rad nie rad pozwoliłem, aby założono mi czyste, odświętne ubranie (jak ja nie lubiłem nosić na sobie pachnących krochmalem, wyprasowanych spodni i zniewalających czystością bluzek i koszul!) i wyruszyłem na stację z rodzicami i babcią drogę ciągnącą się wzdłuż torów kolejowych wiodących od cukrowni ku dworcowi kolejowemu. Warunkiem do nie strojenia przeze mnie fochów, czy też innych aktów rozpaczy było to, że pozwolono mi wziąć z sobą łuk, który (zadziałała perswazja babci – przecież w pociągu konduktor zabierze ci ten łuk.) ukryłem w zrujnowanym budyneczku niewiadomego przeznaczenia, ukryłem go z nadzieją, że po powrocie z pielgrzymki go odnajdę.
Z Jasnej Góry pamiętam tyle, że bolały mnie nogi i z radością powitałem nocleg u sióstr zorganizowany przez babcię oraz to, że na targowisku nieopodal jasnogórskiego wzgórza zakupiłem (czytaj: wymusiłem zakup) czarną, gumową główkę diabełka, którą jeśli pocisnęło się mocno palcami, ta straszliwa bestia wyciągała bezczelnie czerwony jęzor, tudzież z głowy poczwary ukazywały się dwa w pozycji na baczność wyprostowane rogi. Początkowo miałem zamiar pochwalić się przed babcią swym zakupem, ale dostawszy od mamy po łapach zmuszony byłem ukryć swojego diabła aż do czasu powrotu do domu.
No właśnie, powrót do domu przebiegał koleją i dalsza droga, odbywana na piechotę prowadziła dobrze znaną mi trasą obok ruiny małego budyneczku nieznanego przeznaczenia, gdzie ukryłem swój łuk.
Niestety nie odnalazłem swojej kosmicznej broni. Najwidoczniej komuś spodobał się mój łuk, a mogłoby się wydawać, że ukryłem go przed wścibskim wzrokiem nielicznych przechodniów z powodzeniem.
Nigdy później nie zmajstrowałem już łuku, nie było więc szans na odnalezienie żabki, która okazałaby się piękną księżniczką.

[19.08.2019, Dobrzelin]

1 komentarz:

  1. Pamiętam te główki i myszki w pudełku od zapałek i koguciki na patyku...

    OdpowiedzUsuń