CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

10 lipca 2016

TU I TAM

1. Jeszcze w La Janquera, na kilkanaście minut przed odebraniem dokumentów celnych, wstąpiłem do tamtejszego marketu, popularnego wśród transportowej braci. A jeśli kto spragniony wyskokowych trunków w najlepszym gatunku, jeśli ma zamiar sprawić alkoholowy prezent przyjaciołom, to miejsce akuratne dla niego, bo ekskluzywnie tanie, o jakieś dwadzieścia procent niż w kraju. Ja tylko spoglądam na te przepastne półki z butelkami. Ani sobie szkocką whisky, ani nikomu przyjemności rozmaitością procentowo-smakową nie uczynię, a że pieczywo drogie, to i wychodzę z przybytku okazyjnych radości, wychodzę na ulicę miasteczka, stamtąd do urzędu i wracam na plac ogromny, na którym spędziłem całą duszną i parną katalońską noc.
2.
Tak oto cały czwartek, półfinałowy czwartek, przejeżdżam przez Francję, drąc koty z nawigacją, która pokazuje mi rozmaite sugestie odnośnie liczby kilometrów, jakie mam do zrobienia z  La Janquera do Singen w Niemczech, niedaleko szwajcarskiej granicy. Wychodzi 1450, a później jeszcze 500, między Dreznem a Lipskiem.
Ciemność powoli zapada, kiedy Francuzi z Niemcami o finał grają. A pewnie, że kibicuje Francji. Zmieniam nawet stację z France Musique na jakiś inny kanał, w którym trwa relacja z meczu. Oczywiście niewiele rozumiem, zresztą, mamy do czynienia z takim słów zalewem, których pewnie i Polak znający francuski nie zrozumie. Jeśli słyszę: o, la la la la, znaczy to, że Niemcy mieli okazję i (uff) jej nie wykorzystali; kiedy natomiast komentator przyspiesza tempo relacji, jakby uruchamiał silniki naddźwiękowca, znak to nieomylny, że piłkarze francuscy stanęli przed ogromną szansą.
No i wykorzystali ją. Są w finale. W jakiejś wiosce, przy drodze napotykam dzieciaków z francuska trójkolorówką. Wrzeszczą jak oszalali. Zwalniam i pozdrawiam ich klaksonem, i uniesionym ku górze kciukiem. Odmachują.
A w Dole, ślicznym mieście w Jurze, mieście, które zawsze chciałem obfotografować, a jakoś nigdy nie miałem ku temu okazji, tam, na centralnym placu miasta prawdziwa fiesta: okrzyki radości, śpiewy, tańce i podskakiwanie, i dziesiątki flag narodowych. Aż dziwne, że w tej spokojnej, umiarkowanej emocjonalnie Francji młodzi ludzie tak bawić się potrafią… i to bez alkoholu.
3.
Lubię jeździć po wschodnich Niemczech, po byłym NRD-ówku. Czysto tutaj, spokojnie, mniej ludnie, a ludzie sympatyczni i jak pobłądziłeś, to potrafią sami do ciebie podejść i pokazać trasę. Tak i ze mną tym razem było, gdy nawigacja puściła mnie w osiedle domków jednorodzinnych miast w stronę zakładu. Jakaś wczasująca w przydomowym ogrodzie rodzinka sama podeszła do auta, gdy zwolniłem, a kiedy pokazałem dokumenty przewozowe, sympatyczna niewiasta powiedziała, jak mam jechać.
Przed wieczorem mało ludzi na ulicach Gery (zjechałem tam przed dwudziestą zrobić pierwsze podczas tej trasy zakupy). Jakoś tak smutno, gdy nie widzi się ludzi na ulicy, ale kiedy przejeżdżam przez centrum miasta, widzę prawdziwe tłumy w kafejkach, przy barach, w ogródkach piwnych i pozytywnie donoszę, że dla mieszkańców Gery McDonald wcale nie jest pierwszym konsumpcyjnym wyborem.
Wyjeżdżam z miasta strudzony. Całe szczęście, że jest chłodniej i przypomniałem sobie, jak wyglądają chmury. Zatrzymuje się na parkingu przy autostradzie numer cztery, w Turyngii, pięknej, górzystej i zalesionej Turyngii. Po kolacji przechodzi niewielka burza, choć deszczu spadło tyle, że pewnie ksiądz więcej by pokropił. Zasypiam przed północą i śpię doskonale.
Po przebudzeniu słyszę muzykę. To kierowca tira zaparkowanego nieopodal mnie, wysiadł z auta, spoczął na rozkładanym krześle i pogrywa sobie na gitarze klasycznej, hiszpańskie melodie.
Każdy ma swoje „umilacze” podróży.

[09.07.2016, na autostradzie pod Gerą w Niemczech]

1 komentarz:

  1. Dodajmy - pozorne umilacze podróży. Setki kilometrów w napięciu i stresie nie umilą, ale obronią przed niemocą i zdenerwowaniem.

    OdpowiedzUsuń