2.
- Niech pan wstanie, zamykają już – usłyszał nad sobą głos dobrze mu znajomy, specyficzny, chrypliwy, choć tak jakby dawno nie słyszany.
Powoli otwierał oczy, prostował nogi i ręce, czując nagły chłód w plecach pomimo tego, że kiedy obejrzał się za siebie, w dalszym ciągu czuł ciepło dobywające się z kaflowego pieca. Teraz rozejrzał się szerzej obejmując rozległym spojrzeniem całą powierzchnię lokau, w którym się znajdował i przekonał się, że niewielu gości pozostało w karczmie, a dwaj kelnerzy sprzątali już, poczynając od opuszczonych przez ludzi stolików. Przeciągnął się na krześle po raz kolejny, potem wstał i jeszcze raz rozprostowała zastygłe od siedzenia kości, co przypominało szwedzką gimnastykę.
- Zasiedziałem się, co – stwierdził po chwili patrząc w oczy staremu człowiekowi, który go obudził, a był nim ostatni w miasteczku dorożkarz, który od niepamiętnych lat dowoził ludzi z miasta do stacji kolejowej dwukonną, ośmioosobową wagonetką.
- Za dziesięć minut mam kurs na późnowieczorny pociąg. Jest wolne miejsce, wysadzę pana, to po drodze – poinformował Karskiego stary człowiek, podtrzymując tego pierwszego za ramię.
Adam zgodził się i po uregulowaniu należności za posiłek, wódkę, ptysia i lemoniadę wyszedł z dorożkarzem z karczmy. Ulica, choć główna w miasteczku, była ciemna i tylko wątłe światło latarni nieznacznie rozświetlało jezdnię, chodniki i drobne, stare, raczej zapuszczone kamieniczki. Udali się na przystanek pod kościołem. Adam czuł w nogach alkohol i przenikliwe zimno rozpościerające się po całym ciele, zimno które powodowało, że starał się iść szybciej, co z kolei kolidowało z jego fizycznymi możliwościami sprawnego poruszania się.
Dorożkarz Wiciak był rzeczywiście ostatnim przewoźnikiem mieszkańców miasteczka na stację i z powrotem. Jeszcze kilka lat temu funkcjonowały w miasteczku trzy wagonetki. Dwie zostały zastąpione najpierw osobowymi nyskami, a później czerwoniakami – autobusami jeżdżącymi na dwóch trasach łączących centrum miasteczka z kolejową stacją odległą o 5 kilometrów od centrum miasteczka. Bardziej pojemne autobusy woziły też pracowników z miasteczka do niedalekiej cukrowni oraz dzieci z pobliskich wiosek i z cukrowniczej osady do szkół. Wiciak oczywiście liczył się z tym, że prędzej czy później będzie musiał zamknąć swój transportowy interes, lecz dotąd powstrzymywała go osiągnięta przez lata popularność u miłośników konnego transportu, którzy woleli dostawać się na stację wolniej, aby móc zakosztować przejazdu starą bryczką ciągnioną przez dwa świetnie utrzymane, silne, zimnokrwiste, belgijskie konie o dereszowatej maści, aniżeli podróżować po nowemu.
Dorożkarz Wiciak mieszkał zaledwie dwie przecznice dalej od kamienicy Kornackiego, dzisiejszej Karskiego, na odludnym przedmieściu, w miejscu gdzie zaczynała się wieś. Faktycznie było to dwuhektarowe gospodarstwo rolne składające się z łąki oraz pola przeznaczonego było pod uprawę mieszanki zbożowej, w tym owsa, który był najważniejszy w karmieniu dwóch dereszowatych rumaków, dzięki którym stary Wiciak i jego żona mogli egzystować. W pobliżu szerokiego strumyka, który był granicą posiadłości Wiciaków znajdowała się nieckowata dolinka należąca chyba do samego Boga, bo nie posiadała właściciela. Ta dolinka była bardzo urodzajna i rodziła minimum dwa pokaźne pokosy trawy, którą później wykorzystywał gospodarz do podkarmiania koni - rzecz jasna łącznie z mieszanką zbożową.
Wiciakowa trudniła się też krawiectwem i była z tego powodu bardzo popularna w miasteczku, gdyż ceniono jej pracę, sumienność i punktualność. Nawet obecnie, gdy przekroczyła sześćdziesiątkę i aby realizować zamówienia na sukienki, spodnie i garnitury nie mogła się obyć bez okularów miała liczne zamówienia, choć z biegiem czasu wyznaczała późniejsze terminu odbioru sukienek czy spodni, słowem, trzeba było przychodzić ze zleceniem ze sporym wyprzedzeniem.
Żona dorożkarza trzymała też w obórce zwykle parę świń, które zabijano dwa razy do roku - na Boże Narodzenie i Wielkanoc, po czym kupowała młode świnki, podpasała je i tak co roku kwitł ten jej wieprzowy biznes. Aby porządnie wyhodować zwierzęta nie wystarczał ten płachetek obsianej zbożem ziemi i Wiciakowa musiała kupować od rolników paszę dla świń, głównie ziemniaki, ale i wysłodki suche i mokre. Radziła sobie z tym świetnie, bo rolnicy zawsze mieli coś do uszycia albo do przeróbek, więc w ramach tak zwanej umowy barterowej przywożono jej pod sam dom niezbędne pożywienie dla świń. Wiciak z kolei w okresie kampanii cukrowniczej, choć kolidowało to nieco z pracą przewoźnika, najmował się do przewozu buraków do cukrowni, a stamtąd wysłodków w drodze powrotnej.
Oczywiście nie robił tego przy pomocy wagonetki – miał zwykły chłopski wóz i zaprzęgał go do swoich potężnie umięśnionych ulubieńców, wzbudzając przy okazji niemałe zainteresowanie wśród rolników, gdyż, prawdę powiedziawszy nikt w okolicy nie miał tak świetnych koni jak Wiciak. Miał nawet kupców na te konie, ale nie były one, jak mówił dorożkarz, na sprzedaż. Będą wiodły spokojne życie na końskiej emeryturze, zatrzyma je do samej śmierci ich albo jego.
Starał się wykonywać buraczane kursy, gdy nie miał w planie przejazdu na dworzec kolejowy. Kilkukrotnie prosił znajomego dorożkarza, tego, który zrezygnował już z prowadzenia działalności transportowej, aby pojechał swoją wagonetką za niego. Tamten zgodził się, nawet z radością, bo przypomniał sobie przy okazji dobre, stare czasy, kiedy to wraz z Wiciakiem i nieżyjącym już Radomskim kursowali na dworzec i z powrotem jak cyganie.
Tego późnego wieczoru w wagonetce pomieściła się cała pięcioosobowa rodzina, która przyjechała do miasteczka w odwiedziny z bardzo daleka. Dwoje małych dzieci było zachwyconych tym, że pojadą konno i chociaż noc stawała się coraz to ciemniejsza, więc widoki z pojazdu ciągnionego przez konia nie należały do atrakcyjnych, a mimo to czuć było ich podniecenie, które w przyszłości, narrator ma taką nadzieję, przerodzi się w solidną pamięć o wydarzeniu, które pewnie się już nie powtórzy.
Wiciak z usadowionym na koźle Karskim prawie że nie rozmawiali po drodze. Ten drugi wdzięczny był za podwózkę, zwłaszcza że czuł się skacowany i słaby. Dorożkarz czuł niejaką satysfakcję z tego, że zabierając Adama, może okazać mu coś w rodzaju współczucia czy też wyciągniętej ręki wsparcia dla człowieka, który zrobił tak wiele dla ciężko chorego Kornackiego i wytrwał w swej pomocy dla konającego aż do końca.
Wreszcie dojechali do domu, który był już własnością Karskiego. Wiciak wstrzymał konie, Adam zeskoczył na ziemię i na pożegnanie wymienili parę słów o tym, że muszą się kiedyś i to niedługo spotkać.
[30.11.2024, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz