Georges de La Tour - "Maria Magdalena"

Georges de La Tour  -  "Maria Magdalena"

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

20 maja 2025

SZEŚĆ TYGODNI LATA (1) [SZKIC]

 

1.

Zanim osiedliłem się w tym hoteliku, pamiętającym dawne, kto wie, czy nawet nie przedwojenne czasy, zanim przestąpiłem próg owej przystani położonej w samym centrum zabytkowej części miasteczka, przyjrzałem się dokładnie facjacie wczepionej w drugie piętro wyremontowanej, ceglanej budowli, do której mnie skierowano i przyprowadzono. Pomyślałem, że właśnie tam chciałbym zamieszkać przez miesiąc, może miesiąc i dwa tygodnie. Miałbym, myslałem, doskonały widok na stary ratusz i kościół, na starożytną studnię, i rozpościerający się bliżej ryneczek, który o dziwo i na szczęście, nie był powierzchnią zawłaszczoną przez betonowe klepisko. Całkiem sporo pozostawiono w tym miejscu zieleni, a już najpiękniej wyglądały gazony wypełnione rozmaitym kwieciem, od róż rozłożystych, pąsowych i pomarańczowych, poprzez peonie, lawendę i irysy aż po jednoroczną nasturcję. W tej bliższej hotelikowi części rynkowego placu stały też ławeczki wielobarwne, a obok niektórych z nich, wmurowane były krzesełka i stoliki, przy których, jak mi opowiadano, grano w szachy tudzież toczono zażarte wojny karciane. W odleglejszej części placu, za studnią i niewielką fontanną, o której powiedzieć zapomniałem, mieściła się część targowa, gdzie w odpowiedniej chwili stawiano kramy, przy których prowadzono handel. Miejsca nie było dużo, zwłaszcza że plac zastawiony był też pojazdami, półciężarówkami, z których również handlowano.

Kiedy znalazłem się w miasteczku po raz pierwszy, nie był to dzień targowy, zbliżało się południe i na okolicznych ławeczkach zasiadali ci, którym upał nie szkodził.

Zaszedłem więc do hoteliku i dowiedziałem się, że obejmuje on sześć pojedynczych i dwuosobowych pokoików, znajdujących się na pierwszym i drugim piętrze plus ta mansarda, do której się przymierzałem. Na parterze sytuowała się kuchnia i dwie sale, w tym jadalna, która była w stanie pomieścić co najwyżej piętnastu gości. Pozwolono mi obejrzeć tę parterową część pensjonatu z wyjątkiem kuchni i muszę przyznać, że pomieszczenia spodobały mi się, także dlatego, że były niedawno odremontowane. Gdy jednak zażyczyłem sobie zajęcia pokoiku na poddaszu, urocza właścicielka przybytku bądź też recepcjonistka zaniepokojona moim wyborem powiedziała, że to akurat pomieszczenie zostało odrestaurowane w ostatnim czasie i wymaga sprzątnięcia, oraz że nawet po wysprzątaniu będzie się w nim unosił zapach pozostały po malowaniu, co z pewnością atrakcją dla gościa nie jest. Nie przejąłem się tym zbytnio, zapytałem, jak długo potrwa doprowadzenie pomieszczenia do użytku, a usłyszawszy, że zajmie to może z godzinę, oświadczyłem, że zaczekam i może będę miał szczęście zjeść coś na obiad.

- Wie pani – oświadczyłem po dopełnieniu formalności związanych z zakwaterowaniem – że nigdy wcześniej nie miałem okazji zamieszkać w pokoju na poddaszu.

- Zatem niech pan wejdzie do jadalni i posili się kawą, która za chwilę będzie panu przyniesiona. Obiad będzie za dwa kwadranse, nie dłużej.

Z walizki, bardzo ciężkiej, jedynej jaką miałem (drugim bagażem była torba z komputerem przenośnym w środku), wyjąłem z książkę, spakowaną na samym wierzchu, abym mógł w łatwy sposób wyjąć właśnie tę lekturę przeznaczoną do czytania w podróży. Ale pomimo wyjęcia tejże i położenia jej w najbliższym sąsiedztwie mojej lewej ręki, w której zwykłem trzymać księgę, nie otworzyłem jej, gdyż w pewnym momencie poczułem potrzebę przeanalizowania tego, co zdarzyło mi się zaraz po przyjeździe do miasteczka.

Na peronie porwał mnie jakiś jegomość w niezbyt schludnym ubraniu, w kurtce ortalionowej jakich się już nie spotyka, w znoszonym kapeluszu typu fedora; prowadził on przed sobą wózek bagażowy i zaproponował, wręcz rozkazał, abym mu załadował tę moją ciężką walizkę i torbę z laptopem. Faktycznie, po długiej podróży pociągiem, po przesiadce, byłem zmęczony i na tę ofiarowaną mi, pewnie też odpłatną, pomoc zgodziłem się bezceremonialnie.

- Panie, tutaj jeszcze przed dwoma laty przystawały trzy pociągi, można było zarobić. Teraz są dwa, a i ludzi mniej, bo, panie, jeśli kolej nie dba o pasażerów, likwiduje połączenia, to i ludzie myślą sobie, że pociągi zjeżdżają na psy, więc pora przenieść się na komunikację autobusową, choć ta kolejowa była dogodniejsza, i tak jakoś przyjemniej się jedzie koleją… ale co tam, gdzie pana wieźć?

- Przed miesiącem telefonicznie zamówiłem pokój w hotelu Irys. Zapewniono mnie, że miejsce się znajdzie, choć w czasie, gdy prowadziłem rozmowę, hotel był remontowany – odparłem w miarę szczegółowo, pragnąc się przy okazji dowiedzieć, jak daleko mam iść, aby dotrzeć do celu.

- Wiem – zaczął mężczyzna, którego wiek oceniłem na jakieś 60 lat – To jeden z dwóch hoteli w naszym miasteczku, ten mniejszy, mówię panu, dobrze pan wybrał, bo w tym Miejskim ceny większe i jest on usytuowany w niepięknej okolicy, tak jakby na zapleczu starego miasta, przy ciemnej ulicy stoi, a widok z okien tych otwartych na północ i na zachód nie robi dobrego wrażenia; co innego Irys, zaprowadzę pana.

Mężczyzna wyglądał na bardzo obeznanego z miastem, a w dodatku jego rozmowność mnie zaskoczyła – ten typ człowieka zwykle prowokuje do rozmowy i byłoby niegrzecznością nie odpowiadać na jego pytania, nie pytać, nie kontynuować rozmowy.

- Może przystaniemy z tym miejscu – zasugerowałem, kiedyśmy dotarli na skwer, gdzie mieściła się jakaś budka, w której sprzedawano kanapki, hamburgery i frytki ze smażoną kiełbasą.

Zgodził się na przystanek, zaproponowałem więc kiełbasę z frytkami, co niemal natychmiast zostało nam przyniesione do małego, okrągłego stolika, przy którym zasiedliśmy.

Nareszcie pojawiło się słońce, choć dochodziła już jedenasta albo nawet później i spożywając posiłek zrobiło nam się cieplej. Poprosiłem też o dwa piwa i dostrzegłem szczery uśmiech na twarzy człowieka – właściciela wózka.

- Dobry z pana człowiek – usłyszałem. - Nie dość, że zgodził się pan na podwózkę bagażu, to jeszcze kupuje śniadanie dla wozaka.

Muszę w tym miejscu nadmienić, że rzeczywiście natychmiast uregulowałem rachunek za śniadanie i piwo, i bez względu na to ile jeszcze będzie mnie kosztować podwiezienie bagażu do hotelu, wydało mi się naturalne zapłacić za mężczyznę.

- Pan na długo pozostanie w mieście? - zapytał.

- Spodziewam się zostać tutaj przynajmniej przez cały lipiec, a więc trochę dłużej niż na miesiąc – odparłem.

- Proszę się nie gniewać, że tak pana wypytuję, ale umieram z ciekawości. Nasze miasteczko jest niewielkie i poza rynkiem, kościołem, paroma starymi kamieniczkami i parkiem - ten rzeczywiście wart obejrzenia - no i poza pobliskim jeziorem i rzeczką, niewiele jest u nas atrakcji, i pan chce tutaj przeżyć ponad miesiąc?

Kończyliśmy właśnie piwo, dobre, chłodne, co ważne, o tej porze dnia i chcąc nie chcąc przymuszonym do bardziej szczegółowej odpowiedzi odparłem:

- Widzi pan, jestem pisarzem i chciałbym w spokoju i ciszy skończyć moją ostatnią powieść toteż miło mi będzie zaszyć się gdzieś w miejscu, w którym mogę liczyć na odrobinę samotności, aby móc dokończyć książkę, zrobić, rozumie pan, ostateczne korekty i tym podobne.

- Zaciekawił mnie pan. Wie pan, że pomieszkiwał tutaj u rodziny jeden pisarz, któremu również przewoziłem rzeczy z dworca… ale on miał trzy pękate walizki, a w nich prezenty dla rodziny… jak on się nazywał? Nie pamiętam, ale chyba mam po nim książkę, podarował mi ją… ciężka taka, nie przeczytałem jej całej, pan to pewnie połknie ją całą, pokażę ją panu, bo pewnie się jeszcze spotkamy, miasteczko niewielkie, a pan chyba nie ugrzęźnie w tym swoim numerze na stałe, pospaceruje po parku, a może nawet popływa kajakiem po naszym jeziorku.

Mężczyzna wiozący mój skromny bagaż robił na mnie jak najlepsze wrażenie i chociaż najwyraźniej nie lubił „ciężkich” książek, to jednak sprawiał wrażenie inteligentnego i otwartego człowieka, co w niedalekiej przyszłości znajdzie potwierdzenie. Szliśmy zatem w stronę mojego hotelu, przystając od czasu do czasu przy fasadach niektórych budynków, a pan Włodzimierz – tak bowiem brzmiało imię towarzysza mojej pieszej podróży – opowiadał mi różne historie związane z danym obiektem lub też o ludziach, którzy mieszkali w tych kwartałach mikroskopijnych dzielnic.

Nareszcie podeszliśmy niemal pod sam hotel. Mężczyzna zainkasował ode mnie parę złotych, lecz zorientowałem się, że suma jakiej zażądał była niezbyt wygórowana, przy czym wyraził spolegliwie, że:

- W sumie to nie powinienem brać od pana pieniędzy skoro zapłacił mi pan za śniadanie. Oczywiście nie zgodziłem się i na chwilę przed rozstaniem wręczyłem mu dodatkowy banknot. Już miał mi go oddać, ale gdy obiecałem, że niedługo się spotkamy, zrezygnował z oporu przeciwko dania mu pieniędzy.

- Pan mnie znajdzie wiadomo gdzie – na peronie – powiedział stanowczo.


[20.05.2025, Toruń]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz