ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 lutego 2013

Czas jaki pozostał


Z rękopisu znalezionego w komodzie.

"Właściwie to jedyny sens w tym bezsensie. Poranna kawa. Zapytał się mnie, czy już dobrze. O tak, wszystko w należytym porządku. Jak może być wszystko w  należytym porządku o szóstej rano? sam się dziwię. Dobrze, że choć ta kawa. Stawia na nogi. Teraz ja zapytalem, skąd u niego taki tłum, tam na górze. Kawiarennik wzruszył ramionami. Trzy pokoje po trzy osoby to ma być tłum? Niby nie. Ale co to za biznes, zapytałem. Odparł, że żadnego biznesu nie ma i że to jedyny sens w tym bezsensie.
Owszem, wiem. Zwolnienia. Piszą, że osiemset tysięcy dzieci nie bierze drugiego śniadania do szkoły, czy jakoś tak. Nie zbawimy świata. Tak powiedziałem, ale w gruncie rzeczy, on również mógłby odezwać się do mnie w ten sam sposób. Po co to robimy? Cale szczęście, że nie tylko my. Nie jesteśmy sami, mimo wszystko.
Po kawie (ledwie minęła szósta) oprowadza mnie po sali. Liczymy: jedenaście stolików. sala podzielona na dwie części. Tłumaczy: to stolik radcy Kracha, tutaj kobiet - siostry i Zofii, dalej redaktora i kolejny profesora, który zagląda ostatnio częściej. Trzy pozostałe w tej części sali dla gości. Cztery następne dla domowników z góry. Przychodzą tutaj na telewizję. Lubią oglądać stare filmy, czytają, grają w szachy. Oczywiście w wolnym czasie, bo w chwili obecnej głównie zajmują się organizowaniem pomocy innym: albo w kuchni, albo też kwestują po zakładach, sklepach, ot, przynoszą towary. Trzy razy w tygodniu robimy paczki, a każdego dnia serwujemy obiady.
- Cieszę się, że jesteś z nami - powiedział i klepnął mnie po ramieniu.
Wtedy już wiedziałem, że to jedyna rzecz, na jaką było mnie stać. Czułem, że czas, jaki mi pozostał leciał łeb na szyję."

Joaquin Sorolla y Bastida

Joaquín Sorolla y Bastida - "Children on the Sea-shore"


27 lutego 2013

Żurek

Z rękopisu znalezionego w komodzie

"A całe to pisanie funta kłaków niewarte, ot co. Na przyzbie siadłem, ciepłej, lizniętej lichym promykiem słońca. 
Kiedyż to panie ta wiosna przyjdzie? Zapytała. Moi jej czekają, aby wyjechać. Wcześniej to nawet płakałam. Tacy młodzi, niby po szkole i roboty szukają. Ale pracy nie ma. Niedługo kończy im się zasiłek. Mój na czarno zarabia za psi grosz, ale odkłada na ten wyjazd. Język zna. Ona też się nadaje do pracy, choć wolałabym dziecko im pobawić. Ale oni tam o dziecku nie myślą. No chyba ze tam za granicą im się trafi. A jakże, naczytali się, że gdyby tam mieli dziecko, to jakoś by wyżyli. Trudno by było z początku, a potem żłobek i państwo dopłaca. Źle panie jest, że trzeba wyjeżdżać, aby sie czego dorobić, dochować. A jak nie wrócą? Mnie tam sie krzywda nie stanie. Starzy my, więc puścimy w dzierżawę. Trochę kurek, świniaczek, krówkę uhodujemy. Chałupa jest. Rodzina nie taka zła, pomoże. Byle im się wiodło. Panie, ja stara byłam, gdy go zrodziłam. Prawie czterdziestka na karku, az mnie pożałowali. No, ale dobrze, że się i tak trafiło. On też długo czekał. Dwadzieścia osiem ma lat i wreszcie sobie wziął, młodszą, skromną bardzo. Tak by mi się przydała na stare lata. Jaka układna, inteligentna, choć niezbyt żywa. A dzisiaj tylko te, co krecą kuprem, te wyszminkowane, najobrotniejsze znajdą sobie zajęcie. A ona za nim pójdzie wszędzie. Do tej Szkocji. Mówili, ze pracy się nie boją. Oboje po studiach, z licencjatami, coś tam znajdą, byle ich tam nie oszukiwali. Pójdźmy już do izby. Żurku przygrzeję.
Weszliśmy.
Powiedziałem, że gdyby co, to pomogę we wszystkim, jeśli wyjadą, tym bardziej.
Żurek na boczku, na własnym zaczynie, z białą kiełbasą domowej roboty.
A z tym pisaniem, powracam do początku, to niepotrzebne. Co innego żurek."

Przykościelne lipy
Henryk Uziembło - "Przykościelne lipy"


26 lutego 2013

Konfitury

Gęba piąta.

Przymrozek jeszcze tęgi, ziemia nie odmarzła jeszcze; w rowach, miedzach, leśnych ostępach i wykrotach płachty śniegu zalegają, a te juże konfiturę wyczuli, bułeczki z jagodami i miodzik lipowy smaczny. Fakt faktem, że tenże od całowania ziemi (choć głowę mu zmyto, że jednemu pokłon ziemi - matki przystoi, innemu zasię) poznał już konfiturowe smaki i stolec wygodny, i pełen mieszek eurolandowych dienieg. Ale nie ten ci najważniejszy, a inny, co słowem leje po mordzie, a nie gwałci. A trzeci ma być patronem. Ten ci się ujawnił z głupia frant, że lewicyją jest. Rozumiesz coś z tego bracie? Dwie kadencje panował i ani się nie zająknął, ani ę ani ą nie chlasnął ozorem po lewicowemu, a dla konfitur z odwrotnej pozycji zawalczy.
W kupę się wzięli i prawią a prawią, co by im dać te mandaty do konfitur. Wtedy one siędą i w lewicowe żołądki całymi garściami te truskawki, maliny i wiśnie wezmą i pomieszczą.
Słyszałeś bracie, aby co gadali, czemu właśnie ich mandatować? Słyszałeś choć słówko, że lewicowe są, bo chcą biednych wspomóc, robotę jaką dać, rozpieprzyć te kolejki do doktorów, wyciepać na cztery wiatry te śmietniskowe umowy, wspomóc jakim pomysłem wiejskie szkoły, umyślić coś takiego, aby za robotę dało się wyżyć do pierwszego? A może coś o bezrobociu gadali? że maszeruje defiladowym krokiem?
Bynajmniej. Onym o listę idzie. Będzie lista, będą konfitury. Łakocie a partnerskie związki im w głowie, nie zaś to, że ten i ów nie ma co, za przeproszeniem, do gęby włożyć.
Lewica, psia krew. 
Kupą, szlachta, kupą. Byle kto, byle jak, byle gdzie. Kto tam znów idzie prawą? Lewa, pożal się Boże, lewa!
Powiedziałem


Ceramika - Marie-Laure Cantuel
Centre céramique contemporaine - La Borne

23 lutego 2013

"Postgauguinowy" - fowista Derain.


W "The turning road" André Derain'a widać zdecydowanie wpływ Paula Gauguin'a, zwłaszcza z późniejszego okresu twórczości autora "Żółtego Chrystusa". Nierealne kolory elementów krajobrazu, nie rozpływające się jak u impresjonistów, takich jak Renoir czy Monet, a wręcz przeciwnie - starannie wyznaczono granice między barwami, nachodzącymi sie na siebie. Linie kształtów faliste, pejzaż wymyślny, w którym dominują majestatyczne, nierealne, smukłe drzewa. Specyficzna, gęsta perspektywa, wypełniona nierzeczywistym kolorem nieba pojawiajacego się ponad granatową połacią zespolonych koron drzew na dalszym planie. Pojawiają się postacie ludzkie, niewielkie, mniejsze niż u Gauguin'a, w ruchu, nakropione plamami barw. Dominujący kolor to jesienna czerwień, żółć, odcienie brązu - to znów podobieństwo do poprzednika. Wprawdzie można stosunkowo łatwo zidentyfikować tytuł obrazu - widoczny zakręt drogi, to jednak obecność postaci w ruchu zdaje się sugerować temat biesiadny, bądź też pracy dającej satysfakcję, a w każdym bądź razie cokolwiek baśniowy.

The Turning Road - André Derain

Kolejne prace Derain'a, ja np. "St. Paul's Cathedral from the Thames",

worldpaintings:

André Derain
St. Paul’s Cathedral Seen from the Thames, 1906, oil on canvas, 99.1 x 80.1 cm, The Minneapolis Institute of Arts, USA.
After the great financial success of Claude Monet’s views of the Thames  River, André Derain’s dealer, Ambroise Vollard, convinced him to paint  London, too. During two trips to England in 1905 and 1906, Derain made  thirty views of the city. This one features Sir Christopher Wren’s  famous 17th-century cathedral. Being a Fauvist painter, Derain has distilled and  expressed his emotions about the subject using intensified colors and a  simplified design.



 mniej już przypominają późne dzieła Gauguin'a. Widać, że jeden z najsłynniejszych fowistów wypracowuje swój odrębny, oszczędny w wyodrębnianiu szczegółów styl. Pozostaje kolor, nierealny, mniej żywy w porównaniu z "The turning road" i znacznie chłodniejszy.
Osobiście wolę tę mistyczna, bajeczną i feerię barw poprzedniego obrazu. Może dlatego, że tak niedaleko mu do ulubionej "Arearei".

[Prace André Derain'a zaczerpnięto ze stron:

i
http://elizs.tumblr.com/post/8953962599/worldpaintings-andre-derain-st-pauls


22 lutego 2013

Owoce Cezanne'a


Postimpresjonista Paul Cezanne uwielbiany jako pejzażysta, a niewątpliwego smaczku dodaje artyście fakt, iż jego obraz "Gracze w karty"

The Card Players - Paul Cezanne - www.paul-cezanne.org


poszedł do rodziny królewskiej w Katarze za sumę 250 milionów dolarów, co jest najwyższą ceną, jaką kiedykolwiek zapłacono za obraz.
Istnieją jednak inne powody, dla których twórczość Cezanne'a jest wyjątkowa. Niewątpliwie ogromną zaletą artyzmu malarza z Aix-en-Provence jest "martwa natura".
Ma van Gogh swoje słoneczniki, ma swoje jabłka Cezanne.
Four Apples - Paul Cezanne - www.paul-cezanne.org

Nie tylko jabłka zresztą. 
Owoce Cezanne'a zdają się być nie tyle wytworem malarza, a rzeźbiarskim arcydziełem, ulepionym bardziej, niż namalowanym na płaszczyźnie płótna.

Still Life With Apples - Paul Cezanne - www.paul-cezanne.org

Zauważalne jest to, że owoce Cezanne'a nie lśnią sztuczną skórką zmutowanych współczesnych odmian; posiadają własną barwę, nie tyle rzeczywistą, co pociągniętą pędzlem wyobraźni artysty, który najpierw swoimi dłońmi uformował w glinie kształt owocu, wypiekł go w piecu, wysuszył, i dopiero na koniec nadał mu barwę.
Ciekawe jest, że malarz bardzo specyficznie nakłada kolor na owoce, podkreślając ich różnobarwność. Owoce nie są może najlepszego gatunku. Wtygladają, jakby dopiero co je zerwano, przyniesiono z sadu i czekają na pierwszego chętnego, gotowego chwycić je i zbliżyc do ust.

Still Life With Apples3 - Paul Cezanne - www.paul-cezanne.org

[Martwa natura Cezanne'a ze stony: http://www.paul-cezanne.org/]


20 lutego 2013

Zeżarłem pączki

Gęba czwarta

Zeżarłem pączki. Bezczelnie zeżarłem. O Matko Madzi, przyznaję się, skuszony skruszony zgrzeszyłem. Podkusiło mnie. Łapsko nadstawialem nie jeden raz i tę gębę niepoczciwą napychałem czwartkową, tłustą słodkością. Miało na zdrowie pójść, a poszło po kieszeni. Tyle zysku, co w gębie, tyle straty co w PIC-ie przyszłorocznym. 
A bo to musowa, się okazuje, rzecz,  pączkiem dziurę budżetową załatać, to priorytet, bez którego się zawali.
I jeszcze ten wstyd, Matko Madzi, jak ja się wstydzę, żem żarł, kiedy une pracowali w kancelaryi i marszałkowskich stolcach, jak une harowali lo nos. Podziwejcie się, jak mi głos chamieje z tego wstydu.
Wnętrzości z siebie wyrywali, a co najważniejsze, papiry na te oskary swoje mieli, a jakże i wszystko w caluśkim porzundku. Samżem widzioł. Wystąpiła ta najważniejsza i te papiry pokozała. Za dziada pradziada tak beło, nie dziwota, że i teraz jest. A najwięcej dostali derechtory. Tak pilnie pracowali.
A una się zno na wszystkim, i na tych papiórkach, a wcześniej na leczeniu. Jaki to teraz porzundek śwarny. Zachodzę ja do eskulapa rodzinnego ze swoim małym, kaszlącym. Obsługa jak ta lala. Na maja przyjmą, pierwszy w ogonku będzie. A jak piknie, kaligraficznie zapisali godność szczyla, ani chybi jak na parafii.
Powim wom, że ten porzundek najważniejszy. Derechtory dostały słusznie, bo głowy nie od parady majo. Posły diety, obżartuchy pączki, a szofery radary. A te, co się z porzunkiem nie godzą, niech se wyjeżdżają do Angliji, Miemiec, czy za inne morza. Niech se bidują na tej poniewierce, bo kużden wi, że zagramanicom gorzyj jest niż u nas. U nas ludziska zdrowe, hemerytur nie kcom prędko, tylko robiom a robiom. A te co nie robiom, przecież że nie zdychajom. Pinć roków bez roboty, bez zasiłków, a żyjom. Kto mi powi, że jest u nas we wiosce źle?
Tak dobrze jest, że ojce nasze, kieby żywe byli, toby sobie we łby walili kułakiem, jakich to dobrych czasów doczekali. Onczas lewicowe godali po wsi, że pirsza rzecz, to aby praca beła la kużdego, aby bida nie targała za włosy, żeby ten i ów do ksiunżek zaglondać mógł na rowni z dziedzicowym potomstwem, a jak nie stanie za grosz ksiunżek kupywać, to wynocha do biblioteki,  gdzie te, równiusienko pukładane na zakute łby czekają. Dziś lewicowe najbardzij się frasujom tym, żeby une, co na karte rowerowom żyjom mogly se rodziny po swojemu zakładać, bo tera to nędzę taką cierpią, a podłe ludziska, te co po staremu małżeństwa zakładali, burzom się i burzom, zacofane jedne.
A wszyskie te z lewa do prawa kcieliby, coby na nich głosować. O Matko Madzi, czy my dożyjem czasów, kiedy bendziem rok po roku do wyborów podchodzić? Ile to pożytku by beło z tego. Latoś jeden derechtor dostanie premiję, drugiego roka inszy się ucieszy. I sprawiedliwe to i godne, a nicht pominięntym nie bendzie.


Nikifor 

[Pożyczone ze profilu Ingi Goncharovej]

19 lutego 2013

Toast

Z rękopisu znalezionego w komodzie.

"Romuś albo Romanek z biegiem czasu stał się pełną gębą Romanem, i to dosłownie, bo twarz mu jakoś się rozrosła, zaokrągliła; to samo można powiedzieć o jego korpusie brzusznym. Akurat zamieniłem się w skrybę, przy stoliku w kawiarence w miasteczku K. siedziałem, przepisywałem "na czysto" jakieś tam notatki, a wokół mnie toczyła się dysputa, w której rej wodził radca i lekarza, kelnerka w skowronkach uwijała się, roznosiła do stolików kawę i ciasteczka, do mojego też podeszła. Wtedy przysiadł się do mnie Roman, dawny Romuś i nie od razu go poznałem. A kiedy poznałem, wymieniliśmy niedźwiedzie, zamówiliśmy po setce czyściochy, a kelnerka cały czas w skowronkach była. Jakaż radosna, myślę sobie, lecz i we mnie wstąpiła radość z powodu nieoczekiwanego spotkania z Romanem, ale też zaraziłem się radością Marii (zasłyszałem, że tak się zwracano do kelnerki).
Ja Romanowi to, on mi owo, zahaczył o moje papiery, odparłem, że zgłupiałem na stare lata i piszę, on zaczął wspominać, ja też, on zamówił kolejną secinę, ja ponowiłem i od razu języki nasze wylazły na wierzch, pamiętasz to, a ty tamto. A Maria pokazywała radcy zaręczynowy pierścionek, więc Roman o kolejną poprosił setkę, podeszła, a my za te jej szczęście, za tą radość nieskrywaną, za te skrywane łzy wznieśliśmy toast, próżno namawiając ją, aby choć kapeczkę z nami wypiła. Ale podziękowała pięknie, dygnęła ukłonem podlotka, a oczy miała piękne i tak soczyście głębokie, tak bursztynowe, że nic tylko się zanurzyć w nich do dna.
- Jeśli ona taka szczęśliwa, to jakimi słowy nazwać tego, komu założyła na głowę ręce?
Jeśli więc wypiliśmy już za pomyślność tej młodej, to czemu nie wypić za jej wybranka. Zgodziła się przynieść kolejną setkę, po której poczułem się w stanie niezrównoważonej lekkości bytu.
Musieliśmy świetnie się bawić, skoro przy pobliskim stoliku siedzący radca, lekarz i niedawno przybyły inżynier, co i rusz do nas przepijali, tyle że oni łaskotali podniebienie koniaczkiem, po naparsteczku, spryciarze.
Wreszcie rozmowa z Romanem, dawniejszym Romusiem, zeszła na życiowe dylematy. On gaworzył, ja spisywałem. I nawet nie dziwił się tej mojej przypadłości, że notuję i notuję.
Zeszły tak dwie godziny bite. W międzyczasie kawa i jakaś paprykówka na odświeżenie.
Kiedy dotarłem do łoża przed północą, nie miałem już siły "na czysto" przepisać zacnych myśli Romana, zwanego dawniej Romankiem."

File:Workshop of Pieter Coecke van Aelst, the elder - Saint Jerome in His Study - Walters 37256.jpg

Pieter Coecke van Aelst(starszy) - Saint Jerome in His Study

18 lutego 2013

Okazja

Kretynizm I

"Agencja XXXXXX poszukuje osoby do dłuższej współpracy do pracy dodatkowej przy wykładaniu towaru w markecie.
Umowa Zlecenie.
Wymagania:
Status STUDENTA lub UCZNIA i NIEPRZEKROCZONY 26 rok życia, BĄDŹ Status Osoby Zatrudnionej na PEŁEN ETAT.
Mile widziane doświadczenie na stanowisku MERCHANDISER
Czas pracy:
- 1 wizyta w miesiącu w markecie
- dni i godziny pracy – dowolne
Stawka: 20 zł brutto/wizytę
Obowiązki:
wyłożenie towaru po dostawie,
uporządkowanie ekspozycji podczas wizyty,
ewentualne uzupełnienie braków w towarze,
sprawdzanie poprawności ułożenia etykiet cenowych,
systematyczne raportowanie wykonanych czynności podczas wizyty drogą elektroniczną."

[Cóż za rozrzutność !!!]

Plik:Taking in the Rye Kazimir Malevich 1911.jpeg

Kazimierz Malewicz - "Żniwa"

Starzec

Z rękopisu znalezionego w komodzie.

"Przechodziłem tamtędy, przejeżdżałem mimo. Gdzieżbym przypuszczał, że tuż za płotem, przy gościńcu, w niewielkim parowie zarosłym dziczkami bzu, za olszyną, człowieczy trup, sprofanowany paszczękami dzikich zwierząt leży w nieładzie i wstydzie. Dopiero co śnieżna zaspa zległa, odsłaniając  pozostałość ludzkiego ciała. O losie człowieczy! Onegdaj wyszedł z domu, gdzie starcom pozwala się umierać godnie. Wyszedł, drogę zmylił, albo chciał zmylić. A może rozmyslał, że nic tu po nim na tym świecie, gdzie dla opuszczonych, samotnych, przenicowanych alkoholem, biedynych i niepotrzebnych miejsca nie ma? Może najzwyczajniej utracił orientację? Może dokonał wyboru? Zapił się i przysiadł ostatni raz na kamieniu wedle szarego bzu?
Dość, że pozostał. Podniósł się rwetes, ale ucichł, bo ze zniknięcia starego człowieka mniejsza strata. Długo nie pożyje, bo i też nie ma dla kogo pozostawać przy życiu.
Czy to możliwe, że tak nieudolnie szukali? Sto, no może dwieście metrów dzieliło ciało od łóżka. Kundel nieuczony po węchu by doszedł. Trzeba było połowy jesieni i zimy całej, aż do roztopów, aby natknąć się na ciało przypadkiem.
Jak to się dzieje, że sprawy najważniejsze, najbliższe biegną peryferyjnymi drogami? Kto poukładał  świat w ten sposób, że rzeczy ważne rozpływają się w rynsztoku mizernych, nic lub niewiele znaczących?
Musiałem o tym napisać, choć Bóg jeden wie, czy, jeśli kto odszuka w komodzie ten akurat karteluszek, nie użyje go do fizjologicznych potrzeb jako zbędny zlepek słów, równie niepotrzebny nikomu, jak ten starzec.


Teodor Axentowicz - "Starzec. Autoportret"


17 lutego 2013

Gracze


Teatrzyk Niemądrego Misia
przedstawia urywki gry karcianej
z udziałem czterech graczy, Jegomościa i posłańca.

[Za okrągłym stołem. Karciarze w liczbie czterech. Licytują.]

1.  Pierwsza, druga. 
2. Ja „musek”.
3. Dam sto dziesięć.
4.  Zastanowię się.Jak ty dziesięć, ja dwadzieścia.
3. A niech cię, meldunku nie masz.
4. A jak mam?
3. Czterdzieści chyba.
4. A co ciebie obchodzi, co mam?
2. A ja pasuję.
3. Ty nigdy nie grasz. Albo masz musek, albo pasujesz.
1. On ma sześćdziesiąt, ale żadnej lewy nie weźmie.
4. Wezmę.
2. Sto trzydzieści.
3. Co ty tam masz? Co tak nagle?
2. Mam wygraną kartę.
3. Okaże się. „Musek” miałeś, nie biłeś się.
2. Karta mi się podwinęła.
3. Widział to kto? Karta mu się podwinęła.
4. Sto czterdzieści.
2. A niech cię.
3. Ty! On gra po to, aby przegrać. Ostatni raz powtarzam: nie graj, bo przegrasz.
2. Niech cię o to głowa nie boli.

[Wchodzi jegomość.]
Jegomość: Panowie, dyscyplina miała być, dyscyplina.
1. W takim momencie. Uszanuj.
4. Tak mi karta dobrze szła.
2. Szła, nie szła. Mus to mus.
4. Mówisz tak, bo wziąłbym wszystkie sztychy.
1. Co mnie tam. U mnie są trzy karty. Nie gram.
Jegomość: Panowie, dyscyplina.
3. Czep się, za emeryturą głosowałem tak jak chciałeś.
Jegomość: Szef wkurzony. Jak głosów zabraknie, wszyscy na dywanik pójdziecie.
4. Rozumiem, budżet, ale nad taką błahą sprawą się zastanawiać?

[Wchodzi posłaniec.]
Posłaniec: Raz dwa, trzy i cztery – do szefa!
4. I ten się czepia.
Posłaniec: A jak na liście być, toś prosił.
4. Zapłaciłem
2. Dobra, panowie, idziemy na salę. Nie wkurzajmy szefa, bo roszadę w rządzie zrobi.
Jegomość: A zrobi i miałby rację.
1. A za czym głosujemy?
Posłaniec: Za cięciami.
3. Nic tylko ciąć i ciąć. Przed elektoratem będę oczami świecić.
4. Nie martw się, przed wyborami pojeździmy po kraju. Obiecamy, co potrzeba.
Jegomość: No, panowie, do roboty. Kolejna kadencja przed nami i nie zbiesić się, jak przy tych partnerskich związkach.
Posłaniec: Szef za was robotę odwala, a wy tylko pazury do siebie.
[nagle poprzez okno wpada oślepiające światło. Słychać gwałtowny pisk i po chwili, którą należałoby zmierzyć stoperem do części tysięcznych sekundy,  w budynek karciany uderza meteoryt. Żelazne odłamki niszczą pomieszczenie. Słychać jęki. Pokój krwawi. Ciała mężczyzn zmasakrowane walają się w konwulsjach po podłodze. Opada kurtyna. W trakcie opuszczania kurtyny i w jakiś czas po tym, przy wtórze oklasków z płyty żołnierski chórek śpiewa uroczą patriotyczną pieśń: „Jak to na wojence ładnie”]


Paul Cézanne - "Gracze w karty"




16 lutego 2013

Zagłówek Tołstoj

Z rękopisu znalezionego w komodzie.

"Przeszedłem o krok dalej. Ten jeden krok oznaczał dotarcie do budynku stacji kolejowej. Północ. Ostatni Mohikanie podróży. Senni ochroniarze dworcowego porządku, w mundurach. Spacerują. Kiedy wzrok mój pada na leżącego naprzeciwko mnie, na ławie mężczyzny, podchodzą do niego. Odgaduję, że sugerując się moim wzrokiem skierowanym w to miejsce, chcą egzekwować prawo do zaprowadzenia  porządku na stacji. Mężczyzna nie ma prawa do zabierania miejsca na ławce podróżnym, choć większość ławek na poczekalni jest wolnych. Jeden z nich odwraca ku mnie swój wzrok, jakby chciał zapytać:' zobaczysz, co teraz się stanie'. Kręcę przecząco głową. Nie wypowiadam słów, które, gdyby zostały wypowiedziane, oznaczałyby: nie pozwalam; ten człowiek nikomu nie zawadza.
Mężczyzna jest licho ubrany w starą, znoszoną, pamiętającą zaprzeszłe czasy jesionkę i ciężkie, sznurowane buty z wytartymi podeszwami.
Pracownicy ochrony kolei odchodzą po angielsku. 'Nas tu nie było' - zdają się myśleć. Gdyby w tej chwili skontrolował ich pracę przełożony, mieliby się z pyszna. Śpiących - leżących na dworcu należy obudzić, aby drzemali w pozycji siedzącej; w przypadku braku reakcji należy ich "eliminować" z dworca.
Spostrzegam, że mężczyzna poruszył się. Przekręca się z boku na bok, kierują twarz w moja stronę. Intryguje mnie to, co też ma pod głową, co za przedmiot pełni role poduszki. Podchodzę do niego. Mężczyzna nagle wstaje i siada nie spuszczając ze mnie wzroku. ja natomiast zerkam na przedmiot, który okazuje się być książką. Odczytuję: 'Lew Tołstoj - Zmartwychwstanie'.
- Nie ukradłem jej - odzywa się mężczyzna, słusznie odgadując moje zainteresowanie książką.
- Nie podejrzewałem pana o to - odpowiadam krótko.
- Chce pan wiedzieć, czy służy mi ona jedynie do snu, tak?
- Nie będę ukrywał, że zaciekawiło mnie to obecne przeznaczenie tej książki - mówię.
- Czytałem ją wiele razy. Nie tylko tę, Tołstoja. Dziwi się pan, że ja ...?
- Bezdomny gustujący w wielkim Tołstoju. Troszeczkę się dziwię.
- A denaturatu też parę razy skosztowałem, kiedy było zimno - uśmiechnął się.
- Co by na to powiedział Tołstoj?
- Tołstoj by wybaczył. Myślę, że zaprzyjaźnilibyśmy się, gdyby żył.
- Niewykluczone - odpowiadam całkiem poważnie.
Milczymy dłuższą chwilę.
- A wie pan, co bym zrobił, gdybym nagle stał się człowiekiem bogatym?
Pytaniem tym mężczyzna, do którego się w międzyczasie przysiadłem całkowicie mnie zaskakuje.
- Obok dworca jest taka stara kamienica. Urządziłbym w niej jadłodalnię dla ubogich, a na górze zainstalowałbym łazienki, z prysznicami, wannami. I jeszcze starczyłoby na kilka pokojów dla tych, którzy nie mają gdzie spać.
- To byłoby rozsądne rozwiązanie.
- Sęk w tym, że bogaty nie będę.
W tej chwili rozległa się zapowiedź o opóźnieniu pociągu dalekobieżnego, które może się zmniejszyć lub zwiększyć.

File:L. Tolstoy by Meshkov.jpg

Wasilij Mieszkow - "Толстой в яснополянской библиотеке"

15 lutego 2013

Wnętrze

Z rękopisu znalezionego w komodzie.
"Co czujesz, idąc podrzędną uliczką, mieszczącą się w  dziedzinie starówki, lecz nie tą główną, atrakcyjną turystycznie, a wstydliwie odciętą od traktu wyznaczonego przewodnikiem miejskim? Jakie myśli włóczą ci się po głowie, przechadzając się wzdłuż kamieniczek, ciągów robotniczych czynszówek rozlewających się nieopodal wymarłych, ceglanych, wypalonych konstrukcji fabrycznych?
Widzisz sypiące się tynki, zbutwiałe progi domostw, wypaczone framugi okien, nierówne chodniki i drzewa zahaczające gałęziami o powyginane rynny, ledwo trzymające się krawędzi dachów.
O czym rozmyślasz wchodząc ciemną bramą w przestrzeń podwórza, gdzie majestet kamienicy ulega rozpadowi do niższych od niej komórek, wychodków, kurników, gołębników i budek rozmaitego przeznaczenia?
Byłem tam i wspinałem się po wyślizganych pokoleniami butów schodach; piąłem się w górę, chwytając dłońmi poręczy chwiejnej balustrady, a kiedy doszedłem do drzwi, kiedy po zapukaniu, rozwarto je przede mną i wsunąłem do wnętrza swój korpus, odnalazłem się w miejscu ciepłym, acz spowitym w ciężkiej atmosferze dymu i kuchennych zapachów.
Usadzono mnie na miękkiej kanapie, poczęstowano słowem przyjaznym, lecz pełnym goryczy: 'Już nie moge tak żyć. Sześcioro nas. Po trzy osoby na kupie śpimy. Jedyna korzyść, że w takiej kupie ciepło i można w nocy nie podkładać do pieca. Sami się grzejemy ciepłem swych ciał, a kiedy wypijemy połówkę z żoną (dziadek też sie skusi), to jeszcze cieplej i mróz nie straszny, tylko potem ta wilgoć i grzyb wchodzi. A dobrze, że okna mamy na południe, więc zaoszczędzimy na prądzie.'
Przeprowadza mnie po mieszkanku. Czyste, zadbane. Tylko ten swąd, pokoleniowy smród. Niestety.

Chwila

Grzegorz Ptak - "Chwila"




14 lutego 2013

Co tam z ptaszkami.

Gęba trzecia

Donoszę ci czcigodny Panie Ornitologu, że u nas w miasteczku ptaków coraz mniej, bo wciąż wylatują w obce strony, a te, które zwykle korzystały z wywczasów w naszych parkach, jakoś mniej licznie gromadzą się w stada. A wyleciały nie tylko te, co zwykle wylatują, lecz i te, którym karmy nie starcza do pierwszego. Pono za rzeką, za wielka wodą, za górami łatwiej pożywienie zdobyć, a i świergotać mogą więcej ku uciesze własnej i satysfakcji tych, co słuchać raczą.
Te natomiast, co zostały, zwłaszcza słabsze i mniej barwne korzystają ze śmietnisk i w cudze piórka, schodzone, z drugiego czy trzeciego obiegu się stroją, aby zimę przeżyć i na rychłe już gody przygotowują przebranie. Marny to widok, kiedy ptak w obce się obiera piórka, ale co począć - nie dla nich piekne stroje.
Ptaszkowie też nie śpiewają u nas, a jeśli już, to jakoweś melancholijne kląskania rozchodzą się głuchym po ulicach echem. Nikt zresztą słuchać nie chce i nie sypie im ziarna. Jedynie te drapieżne mają się dobrze, lecz te wyżej latają i pewnie do wielkich miast się przeniosły na stałe.
A te większe to w telewizorach pokazują, aby wszystkim się wydawało, że tylko takie u nas występują.
Panie Ornitologu miły, zdarzy sie u nas niejednokrotnie, że taki mały ptaszek u nas przymarznie, to znów żołądkowe ma boleści, albo też skrzydełko złamie. Nie daj Boże takich ceregieli, bo z leczeniem fruwających stworzonek nie najlepiej. Niby lekarzy bez liku, a jakoś za nimi uganiać się trzeba. Wielkie problemy z terminami przyjęć a lekarstw niby starcza a brakuje. Dlatego nawet te chore odlatują precz albo same siebie kurują, nie chcąc przysparzać biurokracji.
Co będzie z naszymi ptaszkami, naprawdę nie wiem. Przyjdzie na wiosnę pokornie czekać i wierzyć, że wiatr południowy odegna kłopoty, te duże i te najmniejsze.


Wiosna - Skowronek

Vlastimil Hofman - "Wiosna-Skowronek"



12 lutego 2013

"A ty z tej próżni czemu drwisz...?"


Zaiste specyficznym, a wielce oryginalnym stworzeniem jest człowiek. Takie na przykład zwierzę, choć po swojemu myśli i czuje, nie wpada na pomysł, aby z przekory, albo też bez przyczyny innemu zwierzęciu wejść w drogę (pominąwszy, rzecz jasna relacje drapieżnik - ofiara, rywalizację w czasie godów lub walkę o siedlisko). Świat idei jest zwierzętom obcy i w tym największa tkwi różnica. Żaden szanujący się zając, żerujący na polu koniczyny nie będzie wyszydzał pokarmowych upodobań dzika. A jedz sobie do woli ziemniaki, chrup z uśmiechem na ryju żołędzie. 
Gdyby natomiast na miejscu rzeczonych dzika i zająca postawić ludzi, dopieroż byłyby igrzyska słowne a debaty, a połajanki. Koniec końcem obie strony w zaciekłym sporze trwałyby po życia kres w dozgonnej nienawiści, nie pojmując tego, że to czym dla jednego jest koniczyna, dla drugiego dobrem niepowtarzalnym okazują się być poczciwe pyrki.
Kiedy więc na wieść o abdykacji Benedykta XVI słyszę uczone analizy porównawcze względem jego poprzednika: kto miał rację: Jan Paweł II, który po kres życia trwał na stolcu Piotrowym, czy też obecny papież, który uznał, że sędziwy wiek nie pozwala mu na sprawowanie urzędu, mniemam, że spór ten jest równie jałowy, jak ten o wyższość koniczyny nad kartoflami i vice versa.
Komentarze te nie tylko jałowe są, ale też stają się okazją do rozprawy z Kościołem, rozprawy właśnie, nie zaś polemiki. 
Można nie zgadzać się z patriarchami Kościoła, można nie wierzyć i być przekonanym o wartości własnego ateizmu. Nie można natomiast nie szanować innych ludzi za odmienne od naszego przekonania i podejmowane decyzje. Szacunek na pierwszym miejscu; drwina i szyderstwo na ostatnim.
W takich razach nie sposób nie posłużyć się przykładem w postaci jednego z najznakomitszych i wieloznacznych wierszy w naszej literaturze, którego autorem jest Bolesła Leśmian. Mowa o "Dziewczynie".

 Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,

A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony. 

I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł o Dziewczynie,

I zgadywali kształty ust po tym, jak śpiew od żalu ginie...

Mówili o niej: "Łka, więc jest!" - I nic innego nie mówili,

I przeżegnali cały świat - i świat zadumał się w tej chwili...

Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!

I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?

"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -

Tak, waląc w mur, dwunasty brat do jedenastu innych rzecze.

Ale daremny był ich trud, daremny ramion sprzęg i usił!

Oddali ciała swe na strwon owemu snowi, co ich kusił!

Łamią się piersi, trzeszczy kość, próchnieją dłonie, twarze bledną...

I wszyscy w jednym zmarli dniu i noc wieczystą mieli jedną!

Lecz cienie zmarłych - Boże mój! - nie wypuściły młotów z dłoni!

I tylko inny płynie czas - i tylko młot inaczej dzwoni...

I dzwoni w przód! I dzwoni wspak! I wzwyż za każdym grzmi nawrotem!

I nie wiedziała ślepa noc, kto tu jest cieniem, a kto młotem?

"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -

Tak, waląc w mur, dwunasty cień do jedenastu innych rzecze.

Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!

I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...

I nigdy dość, i nigdy tak, jak pragnie tego ów, co kona!...

I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona!

Lecz dzielne młoty - Boże mój - mdłej nie poddały się żałobie!

I same przez się biły w mur, huczały śpiżem same w sobie!

Huczały w mrok, huczały w blask i ociekały ludzkim potem!

I nie wiedziała ślepa noc, czym bywa młot, gdy nie jest młotem?

"O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze!" -

Tak, waląc w mur, dwunasty młot do jedenastu innych rzecze.

I runął mur, tysiącem ech wstrząsając wzgórza i doliny!

Lecz poza murem - nic i nic! Ni żywej duszy, ni Dziewczyny!

Niczyich oczu ani ust! I niczyjego w kwiatach losu!

Bo to był głos i tylko - głos, i nic nie było oprócz głosu!

Nic - tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!

Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?

Wobec kłamliwych jawnie snów, wobec zmarniałych w nicość cudów,

Potężne młoty legły w rząd, na znak spełnionych godnie trudów.

I była zgroza nagłych cisz. I była próżnia w całym niebie!
A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie?*


Ostatnia, pogrubiona linijka teksu oddaje istotę rzeczy.

*tekst wiersza Bolesława Leśmiana "Dziewczyna" zaczerpnięto ze strony:

Portret w jesiennym słońcu

Jacek Malczewski - "Portret w jesiennym słońcu"
http://artyzm.com/obraz.php?id=10232


Papierzyska

Z rękopisu znalezionego w komodzie 

"Los nie szczędził ci krzywd, Baltazarze. Błąkałeś się, to tu, to tam. Stawiano cię do kąta albo też sam w kącie, takim najcichszym siadałeś na stołeczku rozdającym drzazgi. Nie pytasz, dlaczego o tobie piszę, choć wokół przedmiotów, tematów, stworzonek tak wiele, jak po deszczu grzybów? Nie pytasz, z jakiej to przyczyny piszę i opowiadam te znikąd zaczerpnięte historie. To nałóg, osiołku, przykry nałóg, od którego nic konkretnego nie przybywa, a konsekwencją tegoż jest reprodukcja kolejnych obrazków.
Ten mi znów mówi:
'Kiedy tak gadasz, pisząc bzdury nie warte obroku, wiedz, że brniesz po kolana w niezrozumienie. Oddałbym ostatnia garść siana za to, że nikt nie pożywi się twoim słowem, bo tak jakoś je zakręcasz, że nie sposób, powtórzę - nie sposób cię zrozumieć. I jeszcze ci powiem, że w końcu ten zamazany papier trafi do komody i tyle ci z tego przyjdzie'.
Powiedział tak do mnie i wiem przecież, że trafił, bo jak się niedługo okaże, cała moja opera omnia spocznie w komodzie i tylko zrządzeniem losu, gdy ów mebel znajdzie nowego właściciela, ten zajrzy do wnętrza i najdzie papierzysk zwoje. I głupio by zrobił, gdyby tych papierzysk precz nie wyrzucił, bo na tym świecie nadmiar słów wala się po rynsztokach, a moje między nimi, ech, lepiej, aby ich nie było.
Cóż z tego, gdy wciąż nowe z obolałej głowy na świat wydaję, Baltazarze. Lepiej by było z nich dom jaki ulepić, drzewo zasadzić, a one w rozsypce, bez sensu.

Eloe
Witold Pruszkowski - "Eloe"


09 lutego 2013

Rozgrzany piecyk

Z rękopisu znalezionego w komodzie

"Mówią, że bunt to prawo każdego pokolenia. Mówią, że nasza przeszłość, dzieciństwo to lukrowana babeczka. Niech mówią, a przecież ja nie w dobrobycie chowany, nie przymuszany do chodzenia w lakierkach, a świat wokół był ciaśniejszy. Tyle się zobaczyło, co palcem po mapie. No może nie aż tak. W każdym bądź inaczej, obiektywnie gorzej. Tym gorzej dla obiektywizmu. Ważne jest, było i pewnie do końca będzie to, co się w sobie nosi, a jest tego sporo. Zamknięty w komorze, a właściwie w takim domku letnim, dziś w zimowej porze (a niech to, co za noc roziskrzona, sama przyjemność rozpoznawać gwiazdy), zatem w tym domku rozpalajacy ogień w piecyku o trzech wygiętych nogach, zastanawiam się nie nad tym, czy było gorzej, czy lepiej, lecz myślę, czy rzeczy biegną we właściwym kierunku. I wychodzi mi na to, że człowiek nie stał się lepszy wymieniając brukową kostkę na głównej ulicy miasteczka na asfaltową taflę.
Mógłbym przywoływać z pamięci dziesiątki takich skojarzeń, lecz podsycany szczapami suchego drewna płomień w piecyku rozgrzewa do czerwoności fajerki, ba, wkrótce rozżarzy rurę łączącą od tyłu wnętrze piecyka z kominem. Robi się ciepło i nie jest to ciepło kaloryferów. Jest intensywniejsze i przywodzi na myśl odleglejsze czasy. Zamykam więc kajet i stawiam na żeliwnych fajerkach patelnie ze skrojonym boczkiem. Niech mi będzie wybaczone to łakomstwo."

Pierrot

Eugeniusz Zak - "Pierrot"

07 lutego 2013

Utopia, czyli pewna myśl


No to proszę teraz o powody, dlaczego nie?
Przecież pomiędzy tym, co jest, a tym co mogłoby być  odległość jest mniejsza od tej pomiędzy Ziemią a asteroidą 2012 DA14. Coraz mniej wierzących. Nawet ta kochana Szymborska w swoim niezrównanym stylu wskazuje na brak możliwości istnienia czegoś podobnego jak:

Utopia



Wyspa, na której wszystko się wyjaśnia.

Tu można stanąć na gruncie dowodów.

Nie ma dróg innych oprócz drogi dojścia.

Krzaki aż uginają się od odpowiedzi.

Rośnie tu drzewo Słusznego Domysłu,
o rozwikłanych odwiecznie gałęziach.

Olśniewająco proste drzewo Zrozumienia
przy źródle, co się zwie Ach Więc To Tak.

Im dalej w las, tym szerzej się otwiera
Dolina Oczywistości.

Jeśli jakieś zwątpienie, to wiatr je rozwiewa.

Echo bez wywołania głos zabiera
i wyjaśnia ochoczo tajemnice światów.

W prawo jaskinia, w której leży sens.

W lewo jezioro Głębokiego Przekonania.
Z dna odrywa się prawda i lekko na wierzch wypływa.

Góruje nad doliną Pewność Niewzruszona.
Ze szczytu jej roztacza się istota rzeczy.

Mimo powabów wyspa jest bezludna,
a widoczne po brzegach drobne ślady stóp
bez wyjątku zwrócone są w kierunku morza.

Jak gdyby tylko odchodzono stąd
i bezpowrotnie zanurzano się w topieli.

W życiu nie do pojęcia.

Uciekamy co tchu od bogu ducha winnej Utopii, a w końcu jest ona reakcją na to, co Utopii przeciwieństwem jest tu i teraz. Mniemam, że takie właśnie stanowisko dzielił ze mną (ha!) urodzony dnia siódmego lutego tysiąc czterysta siedemdziesiątego ósmego roku Thomas More.
W każdym bądź razie, jeśli nawet Utopia jest po wsze czasy nieosiągalna, to sama myśl o niej zbliża się do celu i jak ta planeitoida, dnia pewnego w przyszłości, na tyle się do Ziemi zbliży, że ... zobaczymy.

Plik:Hans Holbein d. J. 065.jpg

Hans Holbein młodszy - "Portret Tomasza Morusa"


06 lutego 2013

Wiejska bukolika

Z rękopisu znalezionego w komodzie.

Gdzie nie pojedziesz na zakapturzoną wieś, bądź pewien, że zobaczysz folwarki w ruinie. Te obory, spichrze i kurniki, jakieś murowane magazyny i komórki drewniane, przeżarte paszczami szczurów i korników. Wala się toto i niszczeje, a nie wjedziesz do środka, bo jakiś pal, kłoda czy słup betonowy zatyka drogę wjazdu; innym razem powykręcane, wygięte, w ziemię wgniecione ramiona bram dostęp blokują. I jeszcze te krzaczyska a chwast pospolity i samosiejki klonów i wierzb rujnują doszczętnie krajobraz jak po kataklizmie jakim.
Nie dość, że folwark splądrowany i na śmierć czasowi wydany, to dwór zapadły i przygarbiony płacze nad sobą. Wiatr w nim wieje, choć okna dechami zabite jak wieko sosnowej jesionki, lecz przecież i tu czas nadgryza drewno, a słoty jesienne wespół z mrozem pogłebiają rany.
Dziwne to, bo w nowych czasach co i rusz upominano się o szlachecką, dworską przeszłość i pomstowano na stare czasy, w których rządziła ideologia. A ideologia odbierała jednym, dając innym. Nowe czasy są mądrzejsze i panuje w nich ekonomiczny porządek. Jeśli więc co dochodu nie przynosi, niech się wali, chyba że sprzedać za psi grosz jeszcze można i na lepsze czasy zaczekać.
Na dworskich arendach srebrzą się jeszcze w księżycowej pełni oczka zarośniętych sitowiem stawów, bywają gdzieniegdzie młyny, gorzelnie, fabryczki cukru i tartaki, lecz i te wytwory ludzkich rąk  spopielały, kalekie kikuty dawnej świetności ukazują.
Jedziesz dalej w wieś i w miejscu, gdzie załozono szkołę, gdzie istniała świetlica, gdzie lecznica dla ludzi gromadziła tłumy w czas grypy widzisz oczodoły miast okien, przez które włażą do odrapanych wnętrz watahy psów lub koty - samotniki.
Im bardziej przybliżasz się do starych czworaków albo zbudowanych za ideologicznych czasów bloków mieszkalnych, obserwujesz nędzę, jakiej nie powstydziłoby się Prusowe Powiśle czy Reymontowska Łódź. Różnica taka, że teraz mniej się mnoży zubożały lud, więc szkoły niepotrzebne.
Działa natomiast szynk na rozdrożu i tam, przy piwie można porozmawiać sobie, jak jest naprawdę.

Zagroda wiejska


Aleksander Kotsic - "Zagroda wiejska"

04 lutego 2013

Gęba druga diablicy


"Gęba druga"


Do dytyrambu się przymierzał i jambem pisać chciał. Znużony srodze zerknął w okno i przez nie wypatrzył jakowyś okulały chód, człapanie jakieś. Klap, klap, klap. Poznawał. Rozpoznał po tym bioder kołysaniu. Toż to czart, lecz zamiast biesich różków na łbie przebiegłym a chytrym, obaczył tę twarz tyleż uśmiechniętą, co tępą.
Dalejże za pugilares chwycił prędkimi palcami; wydobył zeń maleńki kajecik z kopiowym ołówkiem wetkniętym między karteluszki. Rysik poślinił i takąż ze sobą podzielił się twórczą weną.

Przywiódł ją wiatr,
Niepełnoumysłowa skroń
I wzrok obłędny,
A w pysku słów jej było brak,
I nic tylko śmiech parszywy.
Śliniła się do każdego psa
To ty moja,  красавица одна.

W oczach czarci fałsz,
Jęzor białym nalotem nabrzmiały,
A w nozdrzach jad 
I wszędzie swąd
Zbrukanych mierzwą brudnych rąk.
Wciąż i wciąż ten odór trwa
To ty moja,  красавица одна.

Powiedziałem.
A teraz spojrzę i wygonię.

Plik:GiottoArezzo.jpg

Giotto - "Wypędzanie diabła"