ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 grudnia 2016

OFICERKI (I)

Podobno odgłosy kanonady słyszane były od tygodnia, z każdym dniem coraz bliższe, wiały grozą, lecz jednocześnie wskrzeszały nadzieję.
Przez miasteczko przejeżdżały najpierw zwarte konwoje ciężarówek, a potem mniej liczne i rozproszone zastępy furmanek, chociaż zdarzały się tez objuczone towarem i ludźmi osobowe auta.
Front, jak mówiono, miał podejść z samego rana, tuż po świcie i tu i ówdzie od wieczora powiewały z okien biało-czerwone flagi, to mimo wszystko tej ostatniej nocy miasteczko spało snem niewygodnym w piwnicach.
W jednej z takich piwnic płonęło żółtawe światełko naftowej lampki. Helena z córkami przysypiała na sienniku rozłożonym pomiędzy stertą pociętych gałęzi starych jabłoni a półkami, na których ustawiono słoje z kiszoną kapustą, ogórkami, kompotem z wiśni i jabłek i gęsim smalcem.
Władysław siedział na taborecie w bliskim sąsiedztwie naftowej pochodni i niewiele sobie robiąc z bezsenności glancował buty-oficerki, w których właściwie nie pokazywał się na mieście… no może w niedziele, i to nie wszystkie, wdziewał je na nogi, gdy zmierzał na mszę do kościoła. Oficerki nawet w tym mdławym i ruchliwym świetle lampy błyszczały żywym blaskiem, a ich czarna, świńska skóra zdawała się być wypolerowana do ostateczności.
Helena budząc się co chwila, to znów przysypiając, zdążyła już machnąć ręką na to niepotrzebne jej zdaniem i pozbawione sensu zajęcie męża. Przestała już zadawać mu pytania w rodzaju:  - I po cóż ty to wszystko robisz? Chcesz, aby cię ksiądz znienawidził za to, że blask jego lakierek nie umywa się do lśnienia twoich butów?
Wiedziała, że Władek w każdym niewłaściwym załamaniu się światła na wysokich cholewach butów doszuka się jakiegoś feleru i po raz kolejny nałoży na skórę wąską warstwę czarnej pasty, zaczeka aż przeschnie, a potem potraktuje oficerki szczotka o delikatnym włosiu, docierać je będzie pakułami, aż w końcu ujmie w dłoń moherową szmatkę  i bardzo, ale to bardzo delikatnie przesuwać nią będzie wzdłuż i w poprzek szwów, aż buty zalśnią ponownie kryształowym blaskiem i staną się tak ciepłe jak policzki tego, kto podjął się tej nieustającej pracy.
Było już po brzasku, a ten dzień styczniowy nie iskrzył się światłem wczesnego poranka, bo słońce miało twarz wciąż zamgloną, kiedy nad miasteczkiem zagrzmiały trzy lub cztery salwy. Zdaje się, że któryś z pocisków trafił w budynek magistratu. W każdym bądź razie z piwnicznej powały posypał się tynk - magistrat znajdował się przecież o rzut beretem przy tej samej ulicy gdzie mieszkali.
Helena z córkami teraz to już w ogóle spać nie mogły wtulone w siebie, oparte plecami o wewnętrzną, zimna ścianę piwnicy. Władysław z kolei przerwał swoja pracę, postawił buty na taborecie i podszedł do drzwi piwnicy, a stamtąd pokonując kilka schodków na górę znalazł się w sieni łączącej mieszkanie z solidną, dębową furtą broniącą dostępu do ulicy. Tam właśnie się skierował, otworzył te ciężkie, frontowe drzwi i wtedy rozległa się ostatni tego dnia armatni wystrzał. Mroźne powietrze zadrgało rozpaczliwie, po czym zapanowała cisza, i korzystając z niej Władysław wyszedł na ulicę. Wkrótce cisza ustąpiła miejsca równym, coraz głośniejszym warkotem silników i charakterystycznym metalicznym łoskotem gąsienic. Po chwili Władysław zobaczył przetaczające się główna ulicą miasteczka czołgi.
Czy zaczął wtedy wymachiwać rękoma do żołnierzy, których umorusane głowy w hełmofonach pojawiły się we włazach maszyn? Czy pozdrawiał skradających się tuż przy murach kamieniczek piechurów towarzyszących leniwie jadącym czołgom? Czy próbował doskoczyć do któregoś z żołnierzy, rzucić mu się w ramiona, nie ważne czy to nasz czy ruski?
Tumult narastał.
- Mamcia, wychodźże na dwór, nasi jadą! - wykrzyknął w stronę otwartych drzwi kamienicy.  
Helena w tym narastającym hałasie nie mogła usłyszeć jego głosu.
Czołgi - siła ich była - zmierzały w stronę targowego placu - tak przewidywał Władysław.
I kiedy tak stał osłupiały, wzruszony do łez i sycił się widokiem zajmujących miasteczko żołnierzy, jeden z piechurów raptownie zwolnił bieg, podszedł do niego, lecz nie od razu pozwolił sobie wpaść w jego ramiona.
- Germańcy, towarzyszu, są w mieście? -
Władysław przezwany towarzyszem zastanowił się nad polską mową, jaką usłyszał.
- Uciekli, żołnierzu, chyba wszyscy uciekli - przemówił po chwili milczenia i zaraz potem zdarzyło się to, co nastąpić musiało: powitanie mocne i serdeczne, z ocieraniem łez, z takim dziwnym, nietypowym dla mężczyzn długim przytuleniem.
- Tyś Polak? - wyszeptał przez łzy Władysław.
- Polak - Rosjanin. Matka Polka. Ja z Irkucka.
- O mój Boże… z samej Syberii. Helcia, no wyłaźże. Polskiego żołnierza zobaczysz.
Piechur rzucił parę słów do jednego z żołnierzy przechodzących obok kamienicy, po czym zwrócił się do Władysława:
- My tu, towarzyszu, na całą noc zostaniem. Długo my jechali, walczyli, odpocząć pora. Odpoczniemy, pojedziemy dalej, az do Berlina. Jak się wam, towarzyszu, tutaj żyło?
I Władysław opowiadał jak było: ciężko, ale wszyscy z rodziny przeżyli. On miał pewną robotę u Niemca w zakładzie, marnie płatną ale miał; żona sprzątała na poczcie, a miasteczko po jakimś czasie wyludniało, bo najpierw to hitlerowcy urządzili getto, o tu, tuż za ta siatką, a potem przyszedł rozkaz, to wywieźli wszystkich żydów, maszyniści kolejowi mówią, że do Chełmna, tam ich spalinami zagazowali, albo od razu kula w łeb….
W drzwiach pojawiła się Helena z córkami wczepionymi palcami w jej sukienkę. I znów powitanie we łzach, i dwie landrynki wydobyte z metalowego pudełka, wsunięte do ust dziewczynek.
- Jakie piękne panny! - zachwycił się żołnierz. - To mówicie, że Germańców w miasteczku nie ma?
Helena zdążyła już sobie otrzeć łzy rękawem i zaraz spoważniała.
- Panie żołnierzu, na poczcie został Schroeder, kierownik poczty, Niemiec. To chłop poczciwy. Dobry człowiek. Ja pana błagam, żeby się jemu krzywda jaka nie stała. Błagam.
- A gdzie poczta, pani matko?
- Ot tam - pokazała ręką ten niedaleki budynek, w którym przez cała okupację pracowała.
- Mówicie, matko, że to dobry Niemiec? No cóż, pewnie i tacy bywali. Spojrzę i dopilnuję, bo pani wie, matko, że u nas żołnierzy taka złość, taka rozpacz, która sama z siebie każe nienawidzić, każe mścić się za każdą niepotrzebną śmierć.
- Wiem, żołnierzu. I przyjdź na obiad koniecznie.
- Dowiem się i przyjdę - odparł. - A z towarzyszami z kompanii można?
Kiwnęła głową.

[03.12.2016, w Paryżu]



2 komentarze:

  1. Starsi ludzie opowiadali o cierpieniach rosyjskich żołnierzy, głodzie, braku ciepłej odzieży, śmierci na stojąco, waleczności, braku wyposażenia i poniewierce, jak to na wojnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... to prawda... poniekąd tym tekstem niejako odpowiadam tym wszystkim, którzy przykładają rękę do burzenia pomników....

      Usuń