Najzwyczajniej w świecie siedziałem sobie, a piecyk rozgrzany był do czerwoności, bo kiedy rozżarzony grysik podsypałem miałem, ten drugi odezwał się wybuchem i zaraz zapłonął, a ogień nie miał gdzie uciekać, więc wdarł się do rury i stamtąd do komina, aż podpalił sadze. Wybiegłem na tę słotę, na deszcz ze śniegiem, co zdążył już pokryć mazią asfaltową szosę, aby zobaczyć te płonące iskry, co trysnęły purpurowym snopem… i rzeczywiście rozbłysły fajerwerki jak stada meteorytów rysujące czarny, przydymiony nieboskłon, ociekający srebrzystobiałą pomadką wilgoci. Wybiegłem i od razu zmokłem jak wykopany na powietrze, przymierający głodem kundel, i właśnie wtedy zobaczyłem ostre światła auta mknącego lotem błyskawicy, i usłyszałem potężny plusk, i niemal na sobie poczułem rozbryzgi śniegowego błota, i usłyszałem czyjeś przekleństwo, a z ciemności wyłoniła się zjawa, która musiała być kobietą; po tembrze głosu poznałem; więc kierowała się w moją stronę, a w obu rękach trzymała torby wypchane, ciężkie pakunki. Słyszałem wciąż złorzeczenia na tego kierowcę, który nie śmiał zwolnić wjeżdżając w najgłębszą z kałuż; a ona… ona teraz przemoknięta, zalana wodą, pewnie brudna, zziębnięta…
- Proszę wejść do środka - zawołałem, a lunęło jeszcze bardziej, rzekłbyś, że rozlał się po świecie potop, że chmury przebiły tamę i runął z wielką mocą wiatr, który rozpętał błyskawicę i zaprosił do tej apokalipsy grzmoty tak potężne, że wszystko, co żyło na świecie, cała natura pochyliła się i w tym skurczu zastygła jak powalony solny głaz, który nie przedstawiał teraz sobą niczego innego tylko rumowisko.
A tam, w tym moim domku, w tej stróżówce, chłostanej wodną zamiecią, palił się ogień, połykając rozgrzane do czerwoności węgle, zamieniając czarny pył w gwiaździste jaskry, a nade wszystko wnętrze tej skromnej budowli kipiało wrzątkiem ciepła, które dzielnie przeciwstawiało się agresywnemu chłodowi nocy.
Przedostawała się przez próg z tym odwiecznym trudem człowieczeństwa, z tym bólem, jakiego okrutny los nie szczędzi człowiekowi, zanim ostatecznie skaże go na śmierć sprawiedliwą. Trzymałem w dłoniach drzwi, podtrzymywałem je całym ciałem, aby nie znalazła się w potrzasku, aby w końcu posmakowała ciepła, aby ogrzała się żarem roztopionego do czerwoności pieca i kiedy weszła nareszcie, kiedy pozwoliłem drzwiom zatrzasnąć się za nami, ujrzałem jej zatroskaną twarz, upiornie potargane na głowie włosy, przemoczone i brudne palto, jakąś niewyżętą sukienkę, buty, z których wypełzała woda po każdym stąpnięciu.
Drżenie jej przemokniętego ciała wtórowało wibracjom wiatru za oknem, pastwiącego się nad rodzajem ludzkim i zwierzęcym. Nie mogłem znieść tego drżenia i wskazałem na koc okrywający tapczan, będący moim jedynym wypoczynkiem. Odwróciłem się i czekałem tak długo, aż poczułem na plecach jej dłoń, zezwalającą na to, abym mógł zasiąść przy stojącym pod oknem biurku. Jej nagie ciało owinięte było w koc, a na sznurze rozciągniętym pomiędzy szerszymi ścianami stróżówki wisiało jej ubranie, z którego opadały na podłogę wielkie krople wody.
- Szłam do swoich dzieci - wyjaśniała - dobrzy ludzie podarowali mi jabłka, pomarańcze, czekoladę i książki… chciałam być takim Świętym Mikołajem - tłumaczyła.
- Wieleż ich masz? - zapytałem, a ona na to, że ma całe stado dzieci, którym co roku przynosi prezenty, nie tylko z okazji świąt, bo dobre wróżki nie dbają o święta, których same nie mają, lecz każdego dnia muszą pamiętać o podarkach dla innych.
Nigdy nie miałem do czynienia z wróżkami, choć wyobrażałem je sobie jako piękne, urodziwe niewiasty, jeśli nawet nie młode, to grzeszące ponadprzeciętną urodą. Ona na taką wróżkę nie wyglądała: twarz miała przeciętną, smagłą, zoraną zmarszczkami, nos nazbyt pulchny, oczy niewielkie, zamglone szarością, podbródek nadmiernie ostry, a włosy bezradnie niezgrabne w kolorze brunatnej, nieco przybrudzonej ziemi.
- A ty co tutaj robisz? - zapytała i przestawała drżeć, a głos jej był ciepły, matowy, nie lukrowany; głos kobiety ani starej, ani młodej; szeleścił słodko i tak jakoś przymilnie, i mogłem tego głosu słuchać bezustannie, i szczycić się tym, że go poznałem.
- Ja tutaj jestem, żyję, pracuję, trwam, pilnuję - odpowiedziałem - jestem strażnikiem czasu, opłacanym pokarmem, jaki do mnie znoszą, abym jeszcze trochę sobie pożył i z posterunku nie schodził… zresztą i tak nie mam dokąd pójść, nie mam dzieci, które mógłbym obdarowywać a i sam nie mam przez kogo być obdarowanym. Jesteś pierwszym człowiekiem, który przyjął moją gościnę, bo ci, którzy mnie karmią, pozostawiają jedzenie na ławce obok stróżówki; nie widziałaś jej, bo pochłonęła ją ciemność.
- Nie widziałam - przytaknęła - jesteśmy tak bardzo do siebie podobni.
Cieszył mnie jej głos, cieszyła jej obecność. Dotąd przebywałem z własnymi myślami i nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak to jest, gdy można słuchać nie swojego głosu.
- Mogę? - zapytała chwytając palcami kostkę cukru leżącą z innymi na rozłożonej kartce papieru - tylko tę jedną kostkę cukru.
- Ja też przed snem biorę do ust kostkę cukru, aby sny były słodsze - powiedziałem zdumiony tym, że nasze przyzwyczajenia są podobne.
- Bardzo, bardzo chce mi się spać - oznajmiła, a ja wskazałem wzrokiem mój tapczan, którego wklęsłości dopasowane były do mojego ciała - a ty?
- A ja dołożę do pieca, abyśmy budząc się nad ranem, nie czuli zimna.
Obudził mnie chłód. Wstałem z posłania i podszedłem do piecyka, w którym żarzył się jeden jedyny węgielek. Zwinąłem dłonie w trąbkę i z wielką ostrożnością dmuchałem na ten węgielek, a kiedy zabłysnął jęzorek ognia, otoczyłem ten płomyk kilkoma okruchami węgla i cały czas dmuchałem na zarzewie, tak długo, aż ogień liznął kolejne węgielki, i jeszcze inne, które systematycznie dokładałem. W końcu piecyk zaszumiał i błyskał wesoło promykami, a i poranne słońce zajrzało przez okno. Podszedłem do okna i zobaczyłem za nim iskrzący kobierzec śniegu; zobaczyłem lśniące tafle lodu w jaki przemieniły się kałuże. Wiatr już nie dokuczał, a rumiane niskie słońce powoli wznoszące się na błękitnej gładzi wschodniej półkuli niebios, wróżyło, że dzień nastał mroźny i suchy.
Coś zaszumiało w mojej głowie. Słyszałem wrzaski wiatru i ciętą ulewę, i smagające batem pioruny błyskawic, i tęgie grzmoty; słyszałem jakiś matowy, słodki głos, jakąś rozmowę niedokończoną; bolały mnie plecy, jakbym opierał się nimi o klamkę drzwi; zastanowiłem się nad tym, dlaczego z kartki papieru znikły dwie, a nie jedna, kostki cukru; zastanowiło mnie w końcu to pozostawione na biurku jabłko, które nie leżało w tym miejscu poprzedniego dnia. Na podłodze spostrzegłem nie swoje tropy śladów, a w powietrzu unosił się zapach, którego wcześniej nie było.
Wybiegłem przed stróżówkę w stronę szosy i ujrzałem nadzwyczaj ogromną ściśniętą lodem kałużę. Przeszedłem do swego domku i powróciłem stamtąd z wiaderkiem pełnym popiołu, którym posypałem lód na szosie.
- Skąd wzięło się to jabłko i czemu zawdzięczam tę wilgoć na podłodze, i dlaczego myślę teraz o dzieciach?
I już chwilę później siedziałem sobie, a piecyk rozgrzany był do czerwoności, bo kiedy rozżarzony gryzik podsypałem miałem, ten drugi odezwał się wybuchem i zaraz zapłonął, a ogień nie miał gdzie uciekać, więc wdarł się do rury i stamtąd do komina, aż podpalił sadze.
Jadłem jabłko.
[Esztergom, na Węgrzech, 05.12.2015]
Kiedy już pozwoliłeś drzwiom zatrzasnąć się za Wami...to zwinąłeś dłonie w trąbkę i z wielką ostrożnością dmuchałeś na ten węgielek....póżniej siedziałeś sobie i jadłeś jabłko...
OdpowiedzUsuńWszystko przejrzyste....
Moje uznanie...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJeden mały węgielek, a potrafił wzniecić żar ognia. To taki mały cud, wystarczyła inicjatywa. Ale skąd się wzięło jabłko, a i kostka cukru zniknęła bezpowrotnie. No i skąd ten szum w głowie, zastanawiające. Nic nie jest takie proste.
OdpowiedzUsuń