ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

16 kwietnia 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE DZIESIĄTE - PROFESOR

- No popatrz, odkłoniła się.
W tym samym czasie gdy profesor obejrzał się za siebie na tych dwoje i powłóczył za nimi spojrzeniem, w którym ciekawość kłóciła się ze zdziwieniem, Antonina przyciągnęła bliżej jego rękę i ścisnęła mocniej przegub dłoni brata.
- No widzisz, nie jest tak źle, jak zawsze myślałeś. Pamiętają cię jeszcze.
Mężczyzna przyjął te słowa z obojętnością podobną do tej z jaką srogi, północny wiatr zareagowałby na chuchnięcie wietrzyka powstałego z obrotu skrzydełek dziecięcego wiatraczka.
- W końcu uczyłem ją języka polskiego przez osiem lat szkoły podstawowej - wytłumaczył.
Antoninie znów zrzedła mina, choć przyzwyczaiła się do tych niedorzeczności, jakie wielokroć słyszała z ust Stefana.
- Stefciu, uczyłeś jej matkę, nie ją.
- No popatrz, a takie podobne. Antosiu, ja chyba wiem najlepiej kogo uczyłem.
Kobieta wiedziała, że w tym momencie bezsensownym z jej strony byłoby prostowanie ograniczonej i nieodpowiadającej prawdzie pamięci Stefana. Nastanie taka chwila, kiedy jej bratu nagle zaświeci światełko w tunelu własnej niepamięci i przypomni sobie, że Lidka Niedzielska jest córką kobiety, którą lat kilkadziesiąt temu uczył polskiego w szkole podstawowej. Przypomni sobie, że mama Lidki nie oznaczała się jakimiś szczególnymi zdolnościami w pisaniu wypracowań, robiła przy tym sporo błędów, nie wypowiadała się najpiękniej, natomiast co do jej zachowania każdy z nauczycieli wypowiadał się pozytywnie, także i on. Matka Lidki nie miała czasu na naukę, przypomina sobie Antonina. Od najmłodszych lat pracowała na pegeerowskim polu, pomagając swoim rodzicom, co powodowało, że traciła czas, który można było przeznaczyć na naukę. Również jej córka, Lidka, dopóki istniał jeszcze PGR, kontynuowała rodzinną tradycję bezustannej, monotonnej pracy dla dobra rodziny.
- Powiedz mi, Antosiu, dlaczego my dzień w dzień chodzimy po mieście, także w taką niemiłą pogodę jak dzisiaj. Zauważyłaś, że zrobiło się zimno?
- Stefku, robimy tak ze względu na zalecenia lekarza, który mówił, że w twoim wieku należy przymusić organizm do wysiłku, wprawdzie niewielkiego, lecz takiego, który poprawi krążenie krwi, a także da ci możność oddychania świeżym powietrzem wolnym od zaduchu, jaki panuje w twoim pokoju, w którym półki aż po sam sufit uginają się od książek.
- Skoro twój lekarz tak mówi, to pewnie ma rację. Powinnaś, Antosiu, słuchać się lekarzy.
Antonina po raz kolejny nie miała za złe bratu, że znów coś poplątał. W końcu pomimo tego, że miała na myśli jego lekarza, to doktor Karczmarczyk dbał również i o jej zdrowie, przepisując lekarstwa na wszystkie niemalże dolegliwości wieku starczego, a to na krzepliwość krwi, bóle w stawach, wzrok, lepszą pamięć czy zadyszki. Nie były to wprawdzie lekarstwa o silnym działaniu, raczej sugerował jej witaminowe preparaty; środki przeciwbólowe tylko w ostateczności i to z zaleceniem stosowania w określonych przez niego częstotliwościach i dawkach.
- A nie wydaje ci się, Antosiu, że przyspieszyliśmy? Czuję to w swoich nogach.
- Idziemy szybciej, gdyż na osiemnastą umówiłeś się z panem Krukowskim i nie wypada, abyśmy się spóźnili.
- Z Krukowskim, powiadasz?
Głos Stefana zawisł w próżni zapomnienia i należało koniecznie i tę lukę w jego pamięci wypełnić treścią.
- Umówiłeś się z sekretarzem Krukowskim, pamiętasz?
Trzeba jej było na samym początku powiedzieć „sekretarz”. Nagle cała pamięć profesora wystrzeliła w niebo jak łodyżka fasoli z ziarenka po ciepłej, obficie zlanej deszczem nocy, by o poranku mógł się dokonać ten cud natury - nastanie nowego życia. Widać było, że Stefan zareagował na wieść o spotkaniu z sekretarzem już nie tylko pozytywnie, ale też każda cząstka jego ciała zdawała się być podniecona gorączkowym oczekiwaniem na przyjaciela z dawnych lat, przyjaciela, z którym wprawdzie spotykał się często i regularnie, lecz każda kolejna wizyta u niego i tak wzbudzała w nim niesłabnące emocje. Być może dla profesora sekretarz Krukowski był ostatnim jego przyjacielem, a już z całą pewnością najstarszym jakiego znał.
- Antosiu, sekretarz Krukowski jest chyba dużo starszy ode mnie, prawda, a i tak chyba młodszy od swojej żony… chyba go jeszcze nie opuściła…?
- Nic podobnego, ma się dobrze. Mówią, że w życiu tak się zdarza, iż kiedy kochające się osoby pozostają z sobą do swoich dni ostatnich, starzeją się znacznie wolniej, Stefku. To trochę tak, jak z nami. Ale państwo Krukowscy trzymają się naprawdę świetnie. On liczy sobie lat osiemdziesiąt sześć; ona jest o dwa lata od niego starsza.
- Jak ty wszystko dobrze wiesz i pamiętasz takie szczegóły - pochwalił siostrę Stefan i już w milczeniu przeszli do końca Aleją Kasztanową, aby po chwili skręcić w lewo, w niedużą, wąską uliczkę o nazwie Akacjowa, gdzie pod szesnastym w niewielkim domku mieszkali państwo Krukowscy.

I tym razem nie będą mogli zagrać. Sekretarz Krukowski owszem, przywitał siostrę profesora z niewymuszoną atencją i radością dającą się wyczytać z jego szarych, niemal popielatych oczu; przekazał zresztą natychmiast tego miłego gościa swojej małżonce Mariannie - kobiety zawsze znajdą wspólny temat do rozmów, w których mężczyźni bywają jakże często zbyteczni, a liczyć na grę z profesorem to zarezerwować dla siebie przynajmniej cztery godziny czasu. Znając Antoninę, wiedział doskonale, że dla dobra brata będzie domagała się wcześniejszego pożegnania gospodarzy.
- No nic, może innym razem znajdziemy czas na szachy - myślał Krukowski, wspominając tych kilka ostatnich partii jakie rozegrali. Profesor był świetnym partnerem do gry w szachy i, co ciekawe, jego pamięć, z której przypadłościami się zmagał, absolutnie nie dotyczyła szachów. Krukowskiemu imponowało w grze profesora to, że podczas prowadzenia gry zauważał pewne niuanse w swojej, ale też i w jego - sekretarza grze.
- Rozpoznaję w tym twoim ruchu Alechina, a jeśli tak, to czuj się na baczności przed gońcem Petrosjana… albo…
- Nie bądź taki Karpow, bo za chwilę sprzątnę ci sprzed nosa hetmana jak Anand… albo…
- Uważaj, kochanieńki na mojego skoczka. Jeśli nie przypomni ci się, co w tym układzie zagrał Spasski albo Fisher, położę cię na łopatki jak Tal.
Skoro nie szachy to rozmowa. Pełna wzruszeń, radosna, ale częściej smętna… wtedy przydaje się lampka koniaku ale pod kontrolą wzroku Antoniny. W każdym bądź razie rozluźnia język.
- Dobrze, to teraz ty zaczynasz - oznajmił Krukowski.
Było bowiem w zwyczaju obu przyjaciół, że wspominając dawne dzieje, opowieść zaczynał jeden z nich, a drugiemu pozostawało czule wspierać rozmówcę własnymi przemyśleniami, dodawać mu otuchy, bądź też przyznawać mu rację w sposób właściwy przyjaciołom najzagorzalszym, serdecznym i obecnym aż do śmierci.
Antonina i Marianna zgodnie twierdziły, że oto zebrali się dwaj stetryczali staruszkowie, aby jeszcze raz ponarzekać na świat, na swoje okrojone z przyjemności dojrzałe życie, na los okrutny i srogi, na ludzi, którzy kiedykolwiek stanęli na ich drodze. Ale, gwoli prawdy, obie kobiety przyznawały, że panowie mieli powody do narzekań, jak może niewielu w ich wieku, gdyż obu połączyła niezrozumiała wręcz niechęć, jaką wyczuli względem siebie, niechęć wyrażana zarówno przez ludzi, których znali, jak i też tych, którzy nie znając ich życia, uznali je za bezwartościowe.
- Włodziu, ja wtedy, gdy się o tym dowiedziałem, powiedziałam sobie, że kiedy tylko spotkam go na ulicy, to przy wszystkich mu wygarnę, co o nim myślę. Nieprędko to się zdarzyło, bo pan odpowiedzialny za edukację w mieście chodził własnymi drogami, ale co miało nadejść, nadeszło i miało miejsce w niecały miesiąc po tym, jak to pan radny skreślił mnie z listy tych emerytowanych nauczycieli, względem których władze miejskie wystąpiły do ministerstwa o przyznanie odznaczeń…
Kobiety, choć przycupnęły w kuchni przy herbatce, przez uchylone do pokoju drzwi słyszały rozmowę, słyszały, co dzisiejszego wieczora ma do powiedzenia profesor.
- Założę się, że chyba dziesiąty raz to opowiada - westchnęła Antonina.
- Dziwisz się? Wylewa swoje żale. Z moim jest podobnie. Czasami aż słuchać się nie chce, ale, moja droga, trzeba… bo kto inny, jeśli nie my. To, moja droga, był cały ich świat, i Stefana, i mojego Włodzia.
Antonina choć miała nieco inne zdanie na ten temat, pokornie zgodziła się z Marianną.
- Widocznie nie mogą inaczej…
- … to wtedy ja podchodzę do niego, przysiadam się bezczelnie do jego stolika i mówię, panie, żebyś pan sobie nie myślał, żem łasy na zaszczyty, że pierś nadstawiam na ordery, co to, to nie, choć dostawałem, a jakże, w minionych czasach, o których nie ma pan zielonego pojęcia, boś pan w pampersach wtedy na bosaka latał… ech, no tak, nie było wtedy pampersów i robił pan w bawełniane. Panie, mówię, mówił pan na tej radzie, nie zaprzeczaj pan, wiem, co się tam działo, opowiadali, mówił pan, że nagradzać w dzisiejszych czasach zatwardziałego komunistę to nie tylko wstyd, ale i hańba. Hańba, powiadam mu, to być tak mało oczytanym jak pan i tak niewiele rozumiejącym, po co człowiek żyje. Komunistę, powiadasz pan, widzisz przed sobą, tak mu powiedziałem, to ja panu powiadam, że nie wstydziłem się być komunistą, bo dla mnie komunizm to nadawanie człowiekowi godności, parcie do nowego, lepszego życia. Pan nie zaznał w swoim pożałowania godnym życiu głodu jak moja matka, pan nie może zrozumieć tego, że pracując dwanaście godzin dziennie mój ojciec nie był w stanie wyżywić rodziny, więc moja matka brała nas: mnie, mojego brata i siostrę w pole do dziedzica, po łokcie my w gnoju ubabrani, w ziemi czarnej, przy świniach i drobiu, aby na chleb starczało i na mięso kurzęce w niedziele, i jeszcze na buty i naftę, której matka i tak nie kazała wieczorami palić, kiedy zaczytywałem się w Mickiewiczu i Prusie. Masz pan o tym pojęcie? Wątpię. Ale przemogłem się, pokończyłem szkoły, poszedłem na studia, a będąc studentem, po wojnie to było, dorabiałem korepetycjami dla robotniczych dzieci Powiśla i Marymantu. A czas był taki, panie radny, że stolicę trzeba było dźwignąć z gruzów na chwałę przyszłym pokoleniom. I szło się z innymi do roboty przy tych gruzach, potem na place budów, a wracało się późnymi wieczorami lub nocą, i do książki, a sen przekupywaliśmy zbożową kawą, ziemniakami z okrasą, cebulą i śledziem w occie lub oleju. A sześciu nas na niecałych 30 metrach mieszkało. Spał pan tak?  Przeżył pan takie dni? Był pan kiedykolwiek tak szczęśliwy jak ja? Ja student filologii miałem dłonie sterane ciężką pracą, gdzież im tam do pana wykremowanych, bez zadraśnięć dłoni. I tego, że w ZMP byłem się nie wstydzę, i w wojsku byłem, i budowaliśmy zakłady, i cieszyliśmy się z tego, że ojczyzna rozkwita jak nigdy przedtem. Widział pan taką wiosnę? Nie, pan poszedł za tymi, co to dawną Polskę chcieli ocalić, Polskę panów i kapłanów. Pan sądzi, że ci, co ganiali po lasach za ustrojem, który robotników i chłopów miał za nic, ci ojczyźnie służyli najlepiej, a wojowali oni w imię tej, która zbankrutowała, która nie była w stanie obronić się przed faszystowskim wrogiem. Czyjej idei pan dzisiaj służy? Jak pan śmie przez pryzmat swych niedojrzałych lat oceniać innych ludzi, ba wystawiać im świadectwo dobrego albo złego Polaka? Tak mu powiedziałem, a gdyby pamięć nie zawodziła mnie, tak jak ostatnio to robi, usłyszałbyś ode mnie, przyjacielu, że w paru innych miejscach dokuczyłem mu jeszcze bardziej, aż ci, co byli wtedy w restauracji za głowy się chwytali, bo jakże tak, nie dać odzipnąć ani na chwilę radnemu z rządzącej partii, sprawić, że powietrzem złapanym w otwarte usta się zachłyśnie i nie powie niczego na swoją obronę? Czy to się godzi?
A on milczał, milczał jak zaklęty, a ja przestałem mu patrzeć w oczy, rozglądałem się po sali, a ci, co siedzieli obok też oniemieli, czekali na to, kiedy wreszcie radny się ocknie i wygarnie mi swoja prawdę, a ten nic, wzrok utkwił w talerzu, na którym pozostały resztki obiadu, spojrzałem na niego i usłyszałem głos jego partnerki: - chodźmy już - powiedziała, on pozostawił na stoliku banknot, gwałtownie wstał, wyszli oboje, wtedy ktoś za moimi plecami…
- Niech pan się nie denerwuje, panie profesorze, rozumiem pana…
Kobieta. Chwyciła mnie za przedramię, przyciągnęła do swego stolika i poprosiła o szklankę mineralnej wody. Nie zdążyłem wypić. Zrobiło mi się słabo, byłbym upadł, gdyby nie ta kobieta…
- Stefku, to ja byłam tą kobietą - Antonina nie wytrzymała, podeszła do brata, stanęła przy nim jak anioł stróż. - Widzisz, Stefku, że te wspomnienia ci nie służą. Może poszlibyśmy do domu, co? Marianna słyszała, że dzisiejszej nocy będzie tęgi mróz.
- Głowę bym dał, że ta kobieta była Hanka, moja rodzona siostra.
Profesor spojrzał na sekretarza Krukowskiego przepraszającym wzrokiem. Miał świadomość tego, że ta dzisiejsza wizyta w domu Krukowskich zupełnie nie wyszła. No nic, przyjdą innym razem, a może teraz kolej na nich, niech ich odwiedzą, choć Krukowscy to już prawie z domu nie wychodzą, więc jednak on przyjdzie, zagra z sekretarzem w szachy, a Antonina pochwali ostatnio wydziergane przez Mariannę sweterki dla maluszków, bo Marianna pomimo swych lat ma sprawne ręce i potrafi nawlekać nici na igłę bez okularów. Sekretarzowa dorabia sobie do emerytury robiąc na drutach i szydełkując, a sweterki, spódniczki i czapeczki robi z najlepszej włóczki, i wszystko na miarę, mamusie smyków nie mogą się nadziwić i często składają zamówienia…
Pożegnali się.
Od samego progu owiał ich chłód. Wracali do domu niemal przytuleni do siebie.
- Antosiu, chciałbym jeszcze odwiedzić grób Hanki - powiedział do siostry.
- Pójdziemy jutro, przed południem. Dzisiaj jest już a późno.
- Tak, dzisiaj jest za późno - potwierdził. - Wiesz Antosiu, przypomniałem sobie, że rzeczywiście uczyłem matkę tej dziewczyny. Miałaś rację.
Antonina uśmiechnęła się do brata.
- Antosiu, spójrz w tamta stronę… nie tu… tam, dalej… sam koniec alei… widziałaś?
- Co miałam zobaczyć?
- Ta postać, kobieca postać.
- Możliwe, że to kobieta, ale idzie szybciej od nas, oddala się, trudno rozpoznać, czy to rzeczywiście kobieta.
Stefan przystanął nagle. Nie miał ani ochoty, ani siły podążać za zmniejszającym się punkcikiem, który jeszcze przed chwilą mógłby przypominać sylwetkę kobiety.
- To była Hanka - powiedział całkiem poważnie.
Antonina zbladła.

[06-07.O4.2018, Gignac-la-Nerthe i  Bouches-du-Rhone we Francji oraz 16.04.2018, "Dobrzelin"]

2 komentarze:

  1. Pomyśleć, że z wiekiem człowiek staje się niemal inną osobą, dobre chociaż te przebłyski pamięci...ale może pod koniec życia my to już nie my?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... myślę, że czeka mnie coś podobnego, Jotko...

      Usuń