ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

05 kwietnia 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE DZIEWIĄTE - CHŁOPIEC

„Wstanę więc i obiegnę miasto, ulice i place, będę szukać tego, którego kocha moja dusza. Szukałam go, ale go nie znalazłam.”
[„Pieśń nad pieśniami”, rozdz.4, 3.2.]

- Popatrz, jaka Lidzia zmieniona! Ugościła go tym, co miała, napoiła.
- Popatrz na niego! Śpi od dwudziestu godzin.
- Śpi jak dziecko.
- Szczęśliwy?
- Nie bardziej niż ona.

Zegar świata przestawiony o dziesięć lat wstecz.

 Fronton wilii - wczesna secesja. Elipsoidalny balkon okalający w jednej trzeciej bryłę budynku. Pierwsze piętro. Cztery kolumienki zdobione sztukaterią. Motyw wodnych lilii wspinających się ku słonecznym promieniom. Obecne palczaste pnącza zielonego groszku. Wykusze ścian ozdobione freskami, kreślącymi łukowymi liniami postaci Demeter, Wenus, Kirke; także kobietę, w której można się dopatrzyć kształtów Lilii Wenedy. Balustrada podążająca za balkonową elipsą - wybitne dzieło plastyków parających się  metalem jako tworzywem to wyrafinowane przestawienie chłonnych poszukiwań nowych przestrzeni dla wijących się nasturcji. Początek sierpnia. Nieznośny nocny upał. Powietrze nawet nie zadrży. Nieruchome jak Pallas Atena stojąca poniżej, wykuta z jednej bryły kamienia, zapraszająca do ogrodu na modę angielską, gdzie każda roślina, każdy wypielęgnowany czułą ręką ogrodnika chwast ma swoje niezaprzeczalne miejsce, nie wzbudzając zazdrości w obliczu dumnie kwitnących rozgorzałą czerwienią, późnych odmian krzaczastych róż.
Na białym, plastykowym fotelu bezczelnie wkraczającym kiczowatą materią w fascynującą jakość secesyjnej scenerii siedzi mężczyzna; bardziej leży niż siedzi, w atłasowym szlafroku koloru soczystego błękitu nieba. Z trzymanej w palcach prawej dłoni fajki sączy się sięgająca samych gwiazd smużka siwego, lekko niebieskawego, aromatycznego dymu. W otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwiach balkonowych pojawia się kobieta. Jej szyfonowa nocna koszula w kolorze rozjaśnionej mlekiem kawy podobnie jak szlafrok mężczyzny, prywatnie jej męża, nie przepuszcza powietrza, ale przez to chroni jej dojrzałe, acz pięknie jeszcze uformowana przez naturę ciało przed nocną spiekotą. Kobieta zajmuje miejsce w kremowym fotelu, stawiając go obok białego fotela męża.
- Pamiętasz tego chłopca z „Dwóch teatrów” Szaniawskiego? - odzywa się kobieta.
- Jakże bym miał nie pamiętać? Poniekąd jesteśmy spadkobiercami tego teatru.
- Teatrów - poprawia go.
- Teatru. Tego, który czerpie natchnienie z poetyckich wizji.
- Jeśli tak uważasz. 
Jej głos milknie wraz z niemym furkotem skrzydeł przelatującej nad ukośną krawędzią kwietnej balustrady sowy.
- On wczoraj był u ciebie. Był też przed tygodniem. Zostawił swoją sztukę.
- Czytałaś? 
- Bardzo dokładnie. Dwa razy.
- Stokrotko, ale przecież to nie mógł być on.
- Dlaczego?
- On istniał tylko w wyobraźni autora.
- Mówię ci, że to ten chłopiec.
- Po czym go poznałaś?
- Ta jego wizja… fascynująca. Ratująca świat przed zagładą. To czysta poezja i jakie piękne…
- Przyznaję, że byłem poruszony.
- Tylko poruszony?
- Może zdumiony… szukam odpowiedniego słowa.
- Wystawisz?
- Zastanawiam się nad tym. To właściwie monodram, ale gdyby odpowiednio spreparować tekst, można by go rozpisać dla jeszcze dwóch postaci.
- Spreparować? Co za okrutne słowo.
- Dostosować lepiej?
- Dostosować, a więc spłycić?
- Niekoniecznie. A możesz mi powiedzieć, Stokrotko, co w tej sztuce zafascynowało cię najbardziej?
Jej zamyślenie sięgnęło bezgłośnej, srebrzystej monety księżyca, który wychynął spoza smukłej talii ogrodowego cisu.
- Tam jest taka scena, w której chłopiec staje przed najeżoną bagnetami piechotą wyczekującą na komendę do ataku. Chłopiec unosi w górę prawą dłoń, formuje ją w pięść i w tym momencie drżące ręce żołdactwa upuszczają na ziemię błyszczącą krwawym słońcem broń, schylają się po nią, lecz zamiast pochwycić ją ponownie w swoje silne, nie znające przebaczenia dłonie, ich dumne, jak dębowe palisady pradawnych fortec nogi napięte jędrnością ścięgien mięśni odmawiają posłuszeństwa; żołnierze, jak jeden mąż klękają pobożnie, nareszcie uderzają w ziemię głowami chronionymi przez stalowe skorupy hełmów, i tak korzą się przed bezbronnym, wydawałoby się, chłopcem, a ich rzęsisty płacz spływa strumieniem słonych łez wchłanianych przez piaszczystą glebę, na której wcześniej żołnierze rozwinęli szyk bojowy. 
- Fascynujące - potwierdził.
- Choćby dla tej jednej sceny warto dać chłopcu szansę.
- Nie odmówiłem mu. Zauważyłaś, że sztuka jest niedokończona?
- Jeśli nawet, to ileż daje możliwości do przemyśleń. Zakładam, że widz przychodzący do naszego teatru z satysfakcją przyjmie zaproponowane przez chłopca zakończenie, gdyż dopiero po dotarciu do niego będzie miał sposobność dopowiedzenia tej wizji własnymi myślami.
- Nie przeczę, że do naszego teatru zachodzą ludzie o głębokim umiłowaniu poezji, na co pracowaliśmy przez lata proponując repertuar o nieskalanej tandetą wartości, ale ten chłopiec, jak go nazywasz…
Przerwał w chwili, gdy platynowy owal satelickiej luny puścił ukośny snop chłodnego światła na przycupnięty pod bryłą wilii balkon. Ich giętkie postaci uformowane w rozleniwioną konstrukcję foteli rzucały teraz wypełniony szarością cień, który w niewielkim tylko stopniu kontrastował z jaśniejszą powłoką światła nocy.
- … ten chłopiec przyrzekł mi, że napisze zakończenie.
- Ach, tak. A zatem… czekamy?
- Wiesz, Stokrotko, nie gorzej ode mnie, że przez te lata, kiedy jesteśmy razem, odkąd zdecydowaliśmy się nieść ludziom słowo rozpalające ich wyobraźnię, mądre, prawdziwe, lecz pogodne i krzepiące, nauczyliśmy się oboje cierpliwości, więc i w tym wypadku zdajmy się na wyroki losu.
- Obiecaj mi… - kobieta wsparła się na przedramionach o wygładzone poręcze fotela, zbliżyła głowę do ramienia męża, a czując przyjemny chłód atłasu, potarła policzkiem o śliskie sukno, pod którym umięśnione ramię pulsowało kropelkami przepływającej w żyłach krwi - … obiecaj mi, że wystawisz tę sztukę. Zasiądę w pierwszym rzędzie, aby nikt, prócz aktora nie dostrzegł moich łez.
- Kochanie, widzę, że nie zaśniemy przed brzaskiem tej nocy. Pójdę zrobić kawy dla nas obojga.
Smukła postać mężczyzny, tym smuklejsza, że odziana w lejącą strukturę atlasowego szlafroka, uniosła się i odrywając się od siedliska białego, kiczowatego fotela przeszła krokiem  harmonijnym, pełnym rozwagi i szacunku dla księżycowej nocy w stronę rozwartych, zapraszających ramion balkonowych wrót.

Zegar świata przesunął wskazówki nieodgadnionego czasu o cały rok w stronę teraźniejszości.

Schylona prowadziła ich za sobą, idąc raz bokiem, raz tyłem; rozchyliła storę, otwarła jedne drzwi, potem drugie, a z jej ust wypływały jak wodne kwiaty spod zmierzwionej wiatrem fali pokorne acz zmieszane z pełnym niepokoju wstydem słowa zaproszenia; nareszcie wskazała im miejsce przy stole w izbie niewielkiej i niewysokiej, ale ciepłej wielością obrazów i zdjęć na ścianach, i kobiercem zawieszonym nad staromodnym szerokim łóżkiem, kobiercem, pośrodku którego umieszczono krzyż, a pod nim nigdy niegasnące, purpurowe światło. 
A przecież to oni powinni czuć wstydliwy niepokój, i czuli go, i byliby jeszcze bardziej niż ona pochyleni, gdyby nie to, że w drzwiach łączących izby, przez które przechodzili, progi zrównane były z jasnym, sosnowym klepiskiem podłogi. To oni winni jej szacunek, jako matce tego, kto dwa razy zawitawszy do ich teatru, od roku nie dawał znaku życia, a pomimo genetycznej cierpliwości jaką w sobie mieli, już to z niepokojem oczekiwali go z uczuciem narastającej tęsknoty.
On zaczął jako pierwszy, bo też widział go po raz ostatni z wręczoną mu obietnicą dokończenia sztuki. Gdzie jest? Czy przypadkiem nie zakończył chwalebnej drogi życia? A może zapomniał? Może błąka się po świecie, odkrywając nowymi słowami tajemnice wieczności? Może w pustelni samotności kreuje symboliczne wizje walki człowieka o przetrwanie?
Matka zdążyła przywyknąć do jego pielgrzymowania. Droga jest dla niego najważniejsza, a podczas tej włóczęgi przychodzą mu takie myśli, myśli przez nią niezrozumiałe; pisze, śle listy, niejasne i tajemnicze, czyta je, lecz pojąć ich sensu nie jest w stanie, ale przytula je do serca, bo czuje, że odcisk atramentu jaki pozostawia jej syn na papierze to ślad po jego pulsującej krwi. Ale kiedyś, nie tak bardzo dawno temu, wydaje się jej, że napisał o jakiejś swojej sztuce, o teatrze…
Kobieta podchodzi do wąskiego a wysokiego kredensu, otwiera jedną z szuflad, błądzi chudymi, wysuszonymi palcami w jej wnętrzu, wydobywa nareszcie list; koperta rozcięta wzdłuż dłuższej krawędzi… wystaje skrawek bieli. Podaje go dyrektorowi teatru i siada na swym odwiecznym miejscu przy stole pod oknem, na którego parapecie uśmiecha się do niej radosna twarz kwiatu pelargonii.
Mężczyzna czyta na głos:
- Mamo. Zapomniałem o czymś. Gdyby kiedykolwiek pojawił się u ciebie dyrektor teatru z prześliczną swoją żoną o oczach barwy niezapominajki przyprószonej mgiełką rosy, powiedz im, że nie byłem w stanie skończyć tej sztuki… nie byłem w stanie… przeproś ich, proszę,
Twój chłopiec”.
Żona dyrektora teatru jest wzruszona. Już wie, że niebawem zasiądzie w pierwszym rzędzie widowni ich teatru, a jej wzruszenie wzniesie się wtedy na rozlegle wyżyny uczuć, które rozmącą wszelką niemoc rozumienia istoty istnienia.
Dyrektor teatru, tym razem niecierpliwie, szuka w wyobraźni sposobności podzielenia się informacją o przydzieleniu roli aktorowi, który jako jedyny będzie w stanie przeobrazić się w niedokończonej sztuce w chłopca ogarniętego mesjanistyczną wizją naprawy świata.
Rozmawiają. Z pokładów wysokich chmur uczuć, wizji i wyobraźni schodzą na grząską, to znów najeżoną kamieniami ziemię, ojczyznę chłopca - poety. 
Matka poety skromna, choć bardziej winna być dumna z syna, opowiada.
- Już chyba taki był od urodzenia, a może już w moim łonie ktoś zdecydował, że będzie inny niż pozostali. Dzień był taki, że rozmawiasz z nim jak z synem, jak z chłopcem - chłopcem jest i dzisiaj - a bywały dni i noce, kiedy próżno było usłyszeć od niego słowo dla mnie i dla jego ojca zrozumiałe. Ale w tym słowie zawsze był uśmiech, choć również i gniew, może bunt. Mówił wtedy: - Mama nie rozumie, ale ten gniew i bunt są u mnie po to, aby dobrać się do zła i je zniszczyć.
Czy rozumiała te słowa? Nawet jeśli nie do końca to ufała mu i kochała bezgranicznie za to, jakim jest.
- A zaczęło się tak. Był dzień czerwcowy, promienny, uśmiechnięty. Mamo, mówi, w taki dzień namaluję twój portret na tle malw, które już pną się ku górze po bielonych ścianach domu. Ileż to lat miał wtedy, sześć, może siedem. Pamiętam, że wybiegł do ogródka z czystą kartką papieru. Po pół godzinie wraca. Ja w kuchni. Ze ścierką w ręku. Podchodzi. Staje bokiem. Z ciekawości zerkam przez jego ramię. Patrzę na ten malunek. Nie widzę siebie. Nie widzę domu i malw. Smutek pali moje oczy. I nagle on, ten mój mały chłopiec zaczyna czytać. Państwo nie uwierzą, ale zobaczyłam siebie w jego słowach, jak siedzę na ławeczce pod rozwartymi oknami chałupy, uśmiechnięta, choć pełna powagi, jak ludzie na starych fotografiach, a po obu stronach malwy, kołyszą się, zbliżają swoje radosne twarzyczki ku mnie. Rozpłakałam się. 
Nasyceni takimi i jeszcze innymi opowieściami dyrektor teatru wraz ze swoją żoną wyszli. Mieli przed sobą kto wie, czy nie najważniejsze dotąd zadanie do wykonania w ich życiu.

Zegar czasu powraca w miejsce, skąd wybrał się w daleką podróż.

- Opowiedz, jesteśmy przecież ciekawi.
To matka. Aż przysunęła krzesło, na którym siedziała, bliżej córki. Ojciec przestał się golić, zamknął brzytwę, ciepły wilgotny ręcznik docisnął do twarzy, zdjął go, poszedł zawiesić na sznurku rozpostartym nad kuchnią, wrócił do nich i jak nie on, jął przysłuchiwać się temu, co Lidzia miała do powiedzenia.
- Ale nie wiem, od czego zacząć?
- Najprościej będzie od początku - skwitował ojciec.
- Od chwili spotkania - uzupełniła matka.
- Już mówiłam. Przystanął, bo zagotowała się woda w chłodnicy. Złościł się, kopnął nogą w oponę. Nie wiem czemu przekazałam mu diagnozę awarii, mówiąc, że zepsuła się uszczelka pod głowicę, albo silnik jest zatarty. Potem go okłamałam, że znam się na tym, bo skończyłam technikum samochodowe. Czemu to zrobiłam? Mamusiu, to był chyba jedyny sposób na to, abym go mogła zatrzymać. Jeśli to prawda, to znaczy, że poniekąd ukartowałam to nasze spotkanie. W końcu mogłam odejść. Nie, nie mogłam, bo on prosił o wodę. Popatrzcie, jaki przeskok myśli. Zostałam tam przy drodze po to, aby nasycić wzrok tym szubrawcem zabieranym na komisariat. Chciałam być świadkiem jego klęski, choć pewnie jeszcze raz mu się upiecze. To zły człowiek. I wtedy nadjechał on. Chyba się roześmiałam, widząc, jak otwiera maskę auta i nagle cała jego postać pogrąża się w tumanach pary. Jak mogłam? Tryskająca wartkim strumieniem para (musiał odkręcić korek, wariat, ledwie odskoczył) mogła go przecież poparzyć.
Szliśmy w kierunku domu. On obok mnie. Słyszałam co mówi.
- To auto mojego ciotecznego brata. Mam za swoje. Mówił, że daleko nim nie zajadę, bo to złom. Uparłem się. Kompletnie nie znam się na motoryzacji. Nie to co pani. 
Nagle przystanął. Stanęłam i ja. Odwróciłam głowę. Spojrzał na mnie tak jakoś inaczej.
 - A pani czekała na mnie jak syrena u skalistych brzegów greckiego morza, tęskniąca za błyskawicami gromowładnego Zeusa, za wiatrem, co na każdy grzmot odpowiada grzywiastą falą chmurom ciężkim a ponurym ukradzioną, a że bogowie nierzadko spełniają pragnienia pół-kobiet, pół-ryb, tak i pioruny ojca na Olimpie rozsierdziły Posejdona, co dotąd leniwie kołysał się jak łódź żaglowa na płytkich wodach zatoki, lecz teraz w gniewie dalejże wiosłem swym cudownym oburącz trzymanym wznieca kolejne fale, prześcigające stromym ogromem te, co z chmur poczęte; po oceanie egejskim obie teraz gonią; nacierają na siebie z impetem, szukają byle jakiej tratwy, łupiny bukowej, znalazły, tę na której podróżnik z nadzieją ujrzenia Itaki, żagiel nastawia, sterem kieruje, lecz w obliczu burzy srogiej a nienawistnej, gdzież mu kurs do ukochanej małżonki na czarnym bezgwiezdnym niebie odnaleźć.
I słyszy pani głos, głos syreny żałosny i ku tej pieśni, na najwyższej strunie harfy granej podąża wytrwale. Nic to, że łódź rozbita, bukowe deski kołyszą się niedbale; do jednej z nich przywarł ramionami, a litościwa fala, w szczęśliwą porę przez Pallas Atenę wygładzona, podała mnie w pani objęcia.
- Nauczyłam się tego na pamięć - podsumowała.
- Matko Boska, to on to powiedział?
To rzekłszy, matka Lidki odruchowo spojrzała w stronę drzwi do pokoju widocznych z tego miejsca w kuchni, gdzie siedziała, drzwi, za którymi w wygodnej pościeli przesypiał swą długą a męczącą podróż chłopiec. 
- Wychodzi na to, że syrenę mamy w domu - ojca szybciej opuściło wzruszenie. - I ty się, córciu nauczyłaś na pamięć tych słów? Rozumiesz je? 
- Ojcze, ja pierwszy raz poczułam coś w sobie… przecież mnie znacie, wasza młodsza córka stąpała dotąd po matce ziemi z głową dumnie, lecz pochyloną. Gdzież mi tam było wznosić się ponad byt codzienny przyprószony ziemistą szarością godzin i dni, przepięknych, bo przez was mi danych, najmilsi, lecz drążących życie jak cierpliwa woda kamień - bezustannie i monotonnie. Gdzież mi tam było przymusić serce do miłości, ot, otwierając okno o poranku cały świat kochałam; was bardziej niż siebie miłuję, lecz aby zbliżyć się duszą swoją do mężczyzny? do niego? Ja obiegłam miasto, ulice i place, szukałam tego, którego pokocha moja dusza. Szukałam go, ale dotąd go nie znalazłam, a teraz…?
- Toż ty, dziecko nie mówisz już swoimi słowami? Rozumiem je, lecz się ich boję. Ojciec, powiedz, czy to jeszcze nasza Lidzia siedzi tu z nami przy stole, jakby piękniejsza, jak zaczarowana…
- I ja, kobieto, odczuwam niepokój, ale to w końcu nasza córka, która nigdy, w co ufam, nie zapomni o nas, starych.

Zegar czasu nastawił wskazówki na przebudzenie.

Wieczny chłopiec, o czym wspomniała jego matka, nie był w wieku chłopięcym; przewyższał Lidkę o dwie wiosny i lata. Szedł teraz w jesienne, listopadowe, coraz chłodniejsze popołudnie pod rękę z tą, która obiegła całe miasto, a nie znajdując tego, kogo szukała, poszukała pociechy w śpiewie, i zaśpiewała, a on ten głos usłyszał i chociaż jego łódź rozbita o skały, jako rozbitek właśnie, dopłynął do stóp jej przystani.
Szli przez miasto jak brat z siostrą bardziej niż kochankowie, dumni inaczej, radośni jakby spostrzegli na nagich ramionach kasztanowców majowe pąki, co lada dzień rozkwitną.
Tam gdzieś, pod komisariatem człowiek z komórką przystanął i popędził za Lidką wściekłym wzrokiem. Nie zauważyła go.
Na alejce wznoszącej się łagodnie ku uśpionym drzewom w parku minęli się z parą starszych ludzi. Pokłonili się im. Stary człowiek odwrócił ku nim głowę, z niedowierzeniem objął ich przeciągłym spojrzeniem.
- To pan profesor - powiedziała Lidka.
Chłopiec objął ją mocniej ramieniem… ech, mogliby tak iść i iść.

Ojciec Lidki objął mocno ramieniem swoją żonę.
- Takie jest życie… życie…. 

[02.04.2018, Dourges, Pas-de-Calais we Francji i 02.04.2018, Wirdum, Friesland oraz 03.04.2018 Eemsmond, Groningen w Holandii]

4 komentarze:

  1. Och, chciałabym być kiedyś świadkiem procesu powstawania sztuki teatralnej w umyśle reżysera...podobno Wajda rozrysowywał swoje filmy, a cały scenopis miał już w głowie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, u zarania wszystkiego istnieje słowo, a że Wajda dodatkowo miał wybitnie plastyczną wyobraźnię, tedy mógł mieć wizję spektaklu zanim ten zaistniał w głowie obsadzonych przez niego aktorów...

      Usuń
  2. Bardziej skupiłam się na Twoich opisach niż na treści opowiadania.
    Widzę, że sam jesteś tytułowym chłopcem, który bawi się słowami.
    Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym drugim Twoim zdaniu, Anno, istotnie coś jest na rzeczy... :-)

      Usuń