… I DZIELĘ SIĘ
Szaleństwo i metoda
[Alejo Carpentier y Valmont (ur. 26 grudnia 1904 w Lozannie, zm. 24 kwietnia 1980 w Paryżu) – kubański pisarz, muzykolog i dziennikarz. Alejo Carpentier jest uważany za prekursora realizmu magicznego – nurtu w literaturze latynoamerykańskiej, który zyskał wielką popularność. – miał wielki wpływ na rozwój literatury iberoamerykańskiej.]
1
… ależ dopiero co położyłem się spać. I już dzwoni budzik. Kwadrans po szóstej. Nie może być. Kwadrans po siódmej chyba. To już prędzej. Ósma piętnaście. Ten budzik może być arcydziełem kunsztu zegarmistrzów szwajcarskich, ale wskazówki są tak misterne, że ledwie je widać. Dziewiąta piętnaście. Także nie. Okulary. Kwadrans po dziesiątej. Co to, to tak. Zresztą po kolorze światła dziennego, które pada na żółte zasłony, można poznać, że jest połowa przedpołudnia. Zawsze to samo, kiedy tu wracam: otwieram oczy z uczuciem, że jestem tam z powodu tego hamaka, który mi towarzyszy wszędzie: w domu, w hotelu, w zamku angielskim, naszym pałacu… bo nigdy nie umiałem wypocząć na sztywnym łóżku z materacem i poprzeczką. Potrzebne mi uginające się wgłębienie hamaka, żeby się zwinąć w kłębek, sznury do kołysania… Jeszcze się raz zakołysać. Ziewam. Jeszcze jeden ruch wahadłowy, podczas gdy wyciągam nogi i stawiam stopy na podłodze w poszukiwaniu rannych pantofli, które gubią się pośród kolorów perskiego dywanu. (Tam, czuwająca zawsze nad moim przebudzeniem, włożyłaby mi je na stopy ochmistrzyni Elmira. Pewnie śpi o tej godzinie na swoim łóżku polowym - ona też ma swoje dziwactwa - z obnażonymi piersiami i w podkasanych halkach, w ciemnościach nocy na drugiej półkuli). Kilka kroków w stronę smugi światła, pociągam za sznur z prawej strony - i otwiera się, z brzękiem kółeczek, scena za oknem. Ale zamiast wulkanu - zaśnieżonego, majestatycznego, dalekiego, dawnej Siedziby Bogów - przybliża się do mnie Łuk Triumfalny i położony za nim, trochę dalej, dom mego wielkiego przyjaciela, Limantoura, który był ministrem Don Porfiria i od którego tyle się można dowiedzieć, kiedy zacznie mówić o ekonomii i szwindlach w naszych krajach. Lekki szmer u drzwi. I ukazuje się Sylvestre w swojej kamizelce w paski, niosąc srebrną tacę - ciężkie, piękne srebro z moich kopalń: Le café de Monsieur. Bien fort, comme il l’aime. A la façon de làbas… Monsieur a bien dormi? *… Trzy brokatowe zasłony rozsuwają się jedna po drugiej, ukazując płaskorzeźby Rude’a w jasnym słońcu dnia, dobrego na przejażdżkę konną. Chłopczyk-bohater ze swym obnażonym małym seksem, ciągnięty do bitwy przez dowódcę z drapieżną dziką twarzą pod zmierzwiona strzechą włosów, z tych, którzy - wiem coś o tym! - wyjąc pieśni zwycięstwa przechodzą z awangardy na tyły, kiedy rzecz zaczyna brzydko wyglądać. Teraz „Le Journal” i „Excelsior”, którego strony z licznymi fotografiami wyglądają jak kronika filmowa aktualności. „L’Action Française” ze swymi przepisami kuchennymi (które moja córka podkreśla co dzień czerwonym ołówkiem ku uwadze naszego znakomitego kucharza) i z klątwami w artykułach wstępnych Leona Daudet, którego obelgi genialne, apokaliptyczne, szczytowy wyraz wolności prasy, w moim kraju wywołałyby pojedynki, porwania, zabójstwa i codzienne rozstrzeliwania. „Le Petit Parisien”: nadal trwa rebelia w Ulsterze przy akompaniamencie karabinów maszynowych i harf irlandzkich; powszechne oburzenie przeciw ponownemu wyłapaniu z ulic Konstantynopola psów, skazanych na wzajemne pożarcie się na bezludnej wyspie; nowe awantury na Bałkanach, odwiecznej beczce prochu, które pod tym względem bardzo mi się wydają podobne do naszych prowincji andyjskich. Jeszcze sobie przypominam - z mojej ostatniej podróży - uroczystości powitalne na cześć króla Bułgarii. Przejeżdżał tędy wraz z prezydentem Fallières obwożąc swój pióropuszowy majestat (przez chwilę wydawał mi się pułkownikiem Hoffmanem) przy blasku zapalonych żagwi we wspaniałym otwartym powozie, podczas gdy fanfary Gwardii Republikańskiej u stóp pomnika Napoleona grały „Szumi Marica, płacze dziewica”, pośród przepychu trąbek, klarnetów i rożków saksońskich, wzmocnionych przez nieco operetkowe połączenie flażoletów i trójkątów. Vive le roi! Vive le roi!** - krzyczały rzesze republikańskie, w głębi ducha tęskniące do tronów, koron, bereł, zastąpionych ubogim widowiskiem prezydentów we frakach, przepasanych czerwoną wstęgą, kłaniających się nisko w powitalnym geście, podobnym do gestu ślepców, którzy proszą o jałmużnę, odszukawszy zawodzące tony „Drewnianej nogi” w czarnych głębinach okaryny. Za dwadzieścia jedenasta. Rozkosz zamkniętej agendy, porzuconej na nocnym stoliku przy hamaku, bez godzin audiencji, oficjalnych wizyt, składania listów uwierzytelniających i pompatycznego wkraczania wojskowych, którzy spadają ci na głowę niespodziewanie, poza programem, z głośnym tupaniem butów i brzękiem ostróg. Ale spałem dłużej niż zazwyczaj. To dlatego że wczoraj wieczorem, tak, bardzo późnym wieczorem, zafundowałem sobie zakonnicę, szarytkę w nakrochmalonym komecie, szafirowym habicie, ze szkaplerzem na piersiach i z dyscypliną z juchtu u pasa. Cela była idealna, mszał w oprawie z cielęcej skóry na stole skleconym z desek, obok srebrnego lichtarza i czaszki, za bardzo szarej – prawdę mówiąc nie dotykałem jej - może z wosku albo z kauczuku. Łóżko jednakże, mimo klasztornego ascetycznego stylu, było bardzo wygodne, z poduszkami z fałszywej etaminy, piernatami w powłoczkach ze zgrzebnego płótna, na siatce z elastycznych pasów, posłusznie stosującej się do ruchów łokci i kolan, które się na niej splatały. Wygodne było to łóżko, niczym otomana w komnacie kalifów albo aksamitna ławeczka wagonu sypialnego Wagons-lits-Cook (Paris-Lyon-Méditerranée) w wiecznym bezruchu, z przesuwaną na dwóch kółkach drabinką, w korytarzyku, który - nie wiem dzięki jakiej sprytnej sztuczce - pachniał zawsze oddechem lokomotywy. Pozostały mi jeszcze do wypróbowania wszelkie kombinacje mat i poduszek Domu Japońskiego; kajuta na „Titaniku” zrekonstruowana na podstawie dokumentów i jakby naznaczona nieodwołalnym dramatem (Vas-y vite, mon chéri, avant que n’arrive l’iceberg… Le voilà… Le voilà! Vite, mon chéri… c’est le naufrage… Nous coulons… Nous coulons… Vas-y***); stodoła fermy normandzkiej pachnąca jabłkami, z butelkami cydru w zasięgu ręki, i sypialnia małżeńska, gdzie Gaby przybrana w strój panny młodej, uwieńczona pomarańczowym kwieciem, przeżywała deflorację cztery czy pięć razy w ciągu każdej nocy, jeśli nie miała dyżuru rano - nazywano to „wartą poranną”, gdyż niektórzy z przyjaciół domu, pomimo siwych włosów i Legii Honorowych, od czasu do czasu zaznawali jeszcze chwały triumfalnych przebudzeń Victora Hugo. Jeśli chodzi o Palais des Glaces, to tak często ukazywał mi moją sylwetkę spłaszczoną, w karykaturalnych skrótach i najprzeróżniejszych pozach akrobatycznych, że wszystkie koniugacje ciała znajdują powtórzenie w mojej pamięci; tak jak fotografie w albumie rodzinnym powtarzają gesty, pozy, stroje i uroczyste momenty, które naznaczyły najlepsze dni czyjejś egzystencji. Dobrze rozumiałem, dlaczego król Edward VII miał tam własną wannę i nawet fotel - dziś zabytek historyczny, przechowywany w sali honorowej – wykonany przez zręcznego i dyskretnego stolarza i pozwalający mu oddawać się subtelnym czułościom, w których gdzie indziej przeszkadzała mu jego tusza. Dobra była ta hulanka wczorajszej nocy. Jednakże pozostała mi - po wyparowaniu wina - jakby obawa, że moje świętokradcze igraszki z siostrzyczką z Zakonu Świętego Wincentego à Paulo (innym razem Paulette oddała mi się pod postacią uczennicy angielskiego kolegium, pośród rakiet tenisowych i szpicrut do jazdy konnej; jeszcze kiedy indziej jaskrawo wymalowana, w przebraniu dziewki portowej, w czarnych pończochach z czerwonymi podwiązkami i wysokich skórzanych butach) przyniosą mi nieszczęście. [...]
* Kawa Monsieur. Bardzo mocna, taka jak pan lubi. Taką, jaką robią... Czy dobrze pan spał?
** Niech żyje król!
*** Szybko, kochanie, zanim góra lodowa nadejdzie... Tam jest... Tam jest! Pospiesz się, kochanie... toniemy... toniemy... Dalej!
[09.06.2024, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz