CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 sierpnia 2016

WZGÓRZE, KTÓRE DZWONI

Na wzgórzu jest kościół, a z dzwonnicy co godzinę rozlega się pogodne dudnienie dzwonów. Prawdopodobnie dźwięk dzwonów jest nagrany, gdyż co kilka godzin dźwięczy śpiewnie melodia jakiejś kolędy czy pastorałki, melodia, która ma zachęcać do odwiedzenia świętego przybytku. „Przybywajcie pastuszkowie…” - tak mi się kojarzy ta pieśń.
Pastuszkowie nie przybędą, przynajmniej z tej strony wzgórza. Drzewa oliwne, choć nie oliwne gaje, palmy kokosowe, pożółkła zieleń opadających ku dolinie pól, wierzby, platany i drzewa orzechowe. Słońce nienawistnie wysusza tę ziemię pozbawioną urodzaju. Kościół w oddali, na szczycie stoi nieruchomo, wieżyczka dzwonnicy góruje nad opaloną wiatrem od morza krainą pozornej szczęśliwości.
Jakiś biedak, staruszek, wczoraj dwukrotnie i dzisiaj raz, przygarbiony, taszczy na wątłym grzbiecie torbę. Stąpa po nagrzanym asfalcie drogi szybko, sprężyście, jakby nie znał bólu kręgosłupa, jakby nie odczuwał spiekoty pod wytartą przez czas marynarką; jakby jego głowa przywykła do ciążącego jej kapelusza, którego jedyną zaletą jest to, że rzuca na czoło nędzarza błogosławiony cień.
Zatem trzeba by wspiąć się na to wzgórze, aby przekonać się, skąd pochodzą dźwięki dzwonu, aby rzucić dalekim okiem na morze, co leniwie połyskuje w okrutnym blasku południa po tamtej stronie wzniesień. Wyruszam więc uzbrojony w pół butelki wody i aparat fotograficzny. Wspinam się po wąskiej asfaltowej ścieżce, którą podążają auta, oznajmiające klaksonem swoją obecność przed każdym zakrętem. Podziwiam tubylczych śmiałków, którzy pokonują trasę wznoszącą się na wzgórze pod kątem nachylenia dochodzącym do dwudziestu pięciu stopni. Idąc powoli, staję co sto pięćdziesiąt metrów i ocieram spotniałe czoło. Wkrótce koszula robi się mokra. Mijam wiejskie, raczej biedne posiadłości z nieużywanymi, zniszczonymi przez upływ czasu szklarniami, przechodzę obok drobniutkich poletek oliwek, palm daktylowych i niewielu drzew figowych. W górze majaczą coraz wyraźniej pastelowe ściany całkiem przyzwoitych wilii i brudne, odarte z tynku elewacje starych, miejskich kamienic. Droga, która wlokę się niemiłosiernie, prowadząc mnie do celu, okrąża wzgórze. Na kilku zakrętach przystaję, robię zdjęcia morzu zaciągniętego, mimo bezchmurnego nieba, przezroczystą, mleczną poświatą rozedrganego powietrza. Jeszcze tylko pięćdziesiąt kroków i jestem na szczycie, zdziwiony tym, że w poprzek mojej, karkołomnie wznoszącej się drogi, biegnie szeroka szosa, prowadząca w zaułki najstarszej części miasta - Poggio di Sanremo. Tutaj, w centrum tej niewielkiej miejscowości kwitnie włoskie, towarzyskie życie, choć miasteczko nie ma wielu atrakcji turystycznych poza przepięknym widokiem na Morze Śródziemne i port w Sanremo. Wydzwaniający melodie kościół jest zamknięty.
Zejście do miejsca, gdzie zaparkowałem auto nie zajmuje mi wiele czasu, chociaż schodząc tak stromą ścieżyną, zaczynam odczuwać ból łydek, ale to nic w porównaniu z wejściem.
Upalny dzień wypala się niepostrzeżenie, chłodzony skromnymi podmuchami wiatru, bez którego trudno sobie wyobrazić postój na rozżarzonym parkingu u podnóża wzgórza, które dzwoni.  

 [28.08.2016, Poggio di Sanremo we Włoszech]
   

2 komentarze:

  1. Czasem takie dzwonienie może wydawać się romantyczne, ale obok mojego domu dzwonią wtedy, gdy ja z bólem głowy kładę się na drzemkę, to już nie jest takie romantyczne...

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie, to prawda, ale z punktu widzenia "podróżnika" jest inaczej :-)

    OdpowiedzUsuń