ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

26 kwietnia 2017

PERYFERIE (rozdział 13. - fragment)

Częściej niż Jarka obserwowałem swoją córkę i jej zachowanie. Jej spojrzenia kierowane w moją stronę szukały potwierdzenia, że dokonała właściwego wyboru. Wydawało mi się, że jej oczy pytają mnie bezustannie: - Tatku, jak ci się widzi mój chłopiec? Ja wiem, że nie mogę od ciebie wymagać, że już dzisiaj zaakceptujesz go takim, jakim jest dla mnie, ale powiedz choć słowo, a będę spokojniejsza. Nie powiedziałem jednak nic; puszczałem tylko do niej oko, ufając, że Jarek nie zauważy tej naszej doskonale opanowanej korespondencji, której znaczenia nie rozpoznała nawet moja żona. A Katarzyna? Katarzyna była chyba jeszcze odurzona zapachem róż. Jarek jej się spodobał, nie ma co owijać w bawełnę, choć oczywiście była świadoma tego, że konsekwencją wizyty Jarka będzie wyrażenie zgody na to, aby ten odebrał jej córkę na cztery długie noce i dnie.
- Miałam dzisiaj piękny sen - powiedziała niespodziewanie Katarzyna, stawiając na stole przede mną talerz z gorącą jajecznicą. - Nie pamiętam go wprawdzie, ale sprawił, że już mniej niepokoję się o naszą Agniesię.
- Niech żyje twój sen! - wykrzyknąłem i roześmiałem się na głos. - A wiesz, że nieobecność naszej córki w pewnym stopniu… hm… w dużym stopniu - poprawiłem się - polepszyła nasze wspólne samopoczucie.
- Co masz na myśli? - zapytała, lecz wiedziona zapewne instynktem albo też prześwietlając na wylot moje intencje (cóż, w końcu żyjemy z sobą dwadzieścia pięć lat, jak by nie było) odpowiedziała sobie: - No tak, wiedziałam, że o to ci chodzi.
Poszła jednak dalej mówiąc:
- Masz rację, kochanie. Było bardzo miło.
Stateczna, opanowana, zrównoważona, przedsiębiorcza Katarzyna, businesswoman i matka w jednej osobie, kochająca rozsądną miłością żona, ośmieliła się powiedzieć do mnie „kochanie” i odnieść się w następnych słowach, aczkolwiek oszczędnie, bez egzaltacji, do naszego nocnego seksu, który nawiasem mówiąc, wcale nie był gorszy od tego, do jakiegośmy przywykli, gdy byliśmy dużo młodsi.
Początek maja buchnął świeżym oddechem prawdziwej wiosny. Na osiedlu balkony zapełniły się amatorami słonecznych kąpieli, albo też pościelą, praniem, ale też zroszonymi bieżącą wodą doniczkowymi kwiatami, którym pozwalano pooddychać bezwietrznym, majowym powietrzem przedpołudnia; mężczyźni wychodzili na papieroska, a kobiety po dokładnej lustracji balkonowych witryn i drzwi zastanawiały się nad tym, czy aby w tak pomyślnie zapowiadający się dzień nie poddać szyb rutynowej pielęgnacji. 
Również i ja, zaraz po śniadaniu, wyszedłem na balkon (Katarzyna zdecydowała się na nie dłuższą, jak zapowiadała, niż godzinną drzemkę) i niemal w tym samym momencie na sąsiednich balkonach, nade mną, obok i na parterze pojawili się sąsiedzi płci męskiej, z którymi należało oczywiście wymienić kilka słów, pochwalić wiosnę i wyjawić przed sobą plany na te trzy pozostałe dni ogromnie długiego tego roku weekendu. Bywało wielokrotnie, że takie pogawędki, będące tyleż wymianą uprzejmości, co spostrzeżeń, prowokowały nas do spotkania się w pobliskim parku i okupacji jednej z ławeczek, szczególnie tej ustawionej w dorodnym, pochodzącym od wschodu cieniu masywnego kasztanowca, pod opieką  którego można było sobie dyskretnie wypić chłodne piwo i w jego towarzystwie powspominać dawniejsze czasy, kiedy to świętowano robotnicze święto, pod przymusem, ale i bez przymusu; całe miasteczko celebrowało wtedy pierwszy maja - po pochodzie wracało się do domów na obiad, aby potem znów wyjść na ulicę, do parku, na mecz, do domu kultury, na miejską zabawę lub po prostu przemierzyć miasteczko wzdłuż i wszerz albo wyjechać na działkę lub udać się nad wodę na ryby. Dzisiaj to historyczne już święto spędzano bez pompy w gronie najbliższych i tylko wczesnym wieczorem szło się na jakiś koncert albo na film do kina. Ale żeby cieszyć się z innymi, co to, to nie, a cieszono się wtedy, dawniej nie politycznie, nie ideowo, lecz dlatego, że był to dzień wolny od pracy, a w knajpach i obwoźnych budkach sprzedawano piwo, niedrogie kiełbaski z rożna, i w końcu była muzyka, muzyka od popołudnia do samej nocy, i były tańce, a kobiety miały na sobie przewiewne sukienki i krótkie spódnice, i bluzki, pod którymi kołysały  się wiosenne piersi, ech ta młodość.
Z Zawadzkim, tym z parteru, porozumieliśmy się w mgnieniu oka.
- To co, może na piwko? Mam porządnie schłodzone, ale przecież sam pić nie będę, na dodatek w domu? - słyszę jego monolog, powtarzający się od czasu do czasu, zwłaszcza latem; czasami to ja go zapraszam do parku na piwo, czyli robię coś, co od niedawna jest niezgodne z prawem, ale niewiele sobie z tego robimy; wybieramy ławeczkę, obok której wmurowano betonowy stół z namalowaną na blacie z piaskowca szachownicą, więc kiedy mamy się napić schłodzonego piwa prosto z butelki, przesiadamy się właśnie tam, a dawniej to nawet zdarzało się nam zagrać w szachy.
A ten Maksymowicz, co nade mną mieszka po skosie i kłania się uprzejmie, zawsze pytając się o zdrowie małżonki; on zwrócił się przeze mnie do tego z parteru z zapytaniem, czy przypadkiem nie ma schłodzonej trzeciej butelki, bo akurat żona mu nie zakupiła. Wtedy Zawadzki odpowiedział, również przeze mnie, że jak najbardziej, jest zaopatrzony w piwo, bo jeszcze dzisiaj przed południem wyjeżdża z żoną na daczę nad rzekę i musiał się w związku z tym należycie przygotować. I tak od słowa do słowa opuszczamy mieszkania niemal równocześnie (Maksymowicz z psem), i przemieszczamy się do parku na naszą ławeczkę, która o tej porze dnia wystawiona jest na słoneczne promienie i dopiero po jedenastej nadbiegnie nad nią cień. 
Przeciągamy się leniwie na tej ławce, chwytając na twarz coraz ostrzejsze brzytwy słońca; Maksymowicz uwolnił jamniczkę, piwo nas chłodzi, rozmowy o pogodzie pogrążają się w banalności słów, wspomnienia zaprzeszłych majówek nie ustają i w pewnej chwili Maksymowicz, starszy ode mnie, powiada, czy to aby sprawić mi przyjemność, czy to bez przyczyny i zastanowienia, że jestem równym gościem, że pozostałem nim nawet po tym, jak stałem się sławny. Krztuszę się piwem, Zawadzki uderza mnie kilka razy po plecach, odbija moją sławę, od której na chwilę straciłem oddech. Pospieszam z wyjaśnieniem właścicielowi jamniczki, żeby dał sobie spokój ze sławą, albowiem sam się do niej nie przyznaję, a to moje pisanie ani nie przysparza mi popularności, ani bogactwa i tak naprawdę to utrzymuje mnie żona, która (jak pan wie) ma dobrą rękę do biznesu. On jednak, nie oburzając się na mnie, podtrzymuje swoje zdanie, bo słucha tego, co ludzie wokoło mówią, a mówią wiele i pozytywnie, gdyż nawet co niektórzy czytali moje opowiadania i albo mi zazdroszczą małomiasteczkowej sławy, albo są dumni, że w końcu znalazł się taki, co to rozsławi Żytowo w świecie. W tym co mówi jest tak wiele przesady i w pewnej chwili czuję się skrępowany, lecz wkrótce dochodzę do siebie i wyjaśniam, że przecież człowiek coś w życiu robić musi i powinien wykonywać to, co potrafi, więc skoro nie umiem tak bardzo wielu rzeczy, a pisanie jakoś mi wychodzi, to trzeba, abym kontynuował to, co potrafię, ale z tą sławą (powtórzyłem z naciskiem) to przesada.
(...)
[26.04.2017, Dobrzelin]

2 komentarze:

  1. Kolejny doskonały fragment powieści,która prostymi słowami mówi o tym jak żyliśmy, żyjemy i co tak naprawdę nas uszczęśliwia.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... jest w tym, co napisałaś, niejedno ziarenko prawdy.... dziękuję i również pozdrawiam

      Usuń