CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 marca 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE CZWARTE - TOMEK

Zmartwił się tym, że możliwe spotkanie wyznaczyła dopiero na sierpień. Sierpień jest za dziewięć miesięcy. Jak to przeżyć? Nie dość, że samo rozstanie było tak bolesne, sama rozłąka, a co dopiero czekać tak długo. Z drugiej strony pocieszał się tym, że Cecylia była nieprzewidywalna i miał prawo przypuszczać, że niedługo usłyszy jej głos w telefonie mówiący o terminie tajemnej schadzki nie za ileś tam miesięcy, ale za tydzień, za dzień, teraz. O tej ucieczce też nie napisała poważnie, bo niby gdzie mieliby uciec. Przed kim? To by zrozumiał - przed ojcem, mniej przed matką, ale sama ucieczka niczego by nie rozwiązała, choć popuszczając wodze fantazji, wyobraził sobie, że mogłaby się schronić u niego, to znaczy u jego rodziców. Byliby z sobą razem przynajmniej dwa miesiące, dopóki nie podjąłby studiów, bo miał w planach studia… ale co potem? A może jednak poszedłby gdzieś do pracy i zarobił na ich oboje, póki ona nie skończy ogólniaka, a później… później poszliby gdzieś na zaoczne, albo przynajmniej on.
- Dlaczego młodość jest tak trudna? - wrzasnął. - Czy wy nie byliście młodzi?
Uchyliły się drzwi od przedpokoju i stanęła w nich matka.
- Synu, dobrze się czujesz? Skąd te krzyki?
- Uczę się wiersza na akademię - odparł automatycznie, przyłapany na tej niezwykłej, jak dla niego, mowie podniesionym głosem.
- Musisz aż tak głośno?
- Muszę, mamo, bo to idzie młodość.
- „Idzie młodość” to śpiewała twoja babcia, a ty miałeś się wykurować do niedzieli… a jest piątek.
Matka nie mogła wiedzieć, że to nie stan zdrowia był powodem tego, że nie poszedł dzisiaj do szkoły i wcale nie oponowała, gdy o poranku oznajmił jej, że czuje się na tyle źle, że chyba zrobi sobie jeden dzień wolnego.
- Przepraszam, nie będę się już darł - spojrzał na matkę, która oderwała się od swoich zajęć w kuchni, a musiała nie być w dobrym humorze, mając w perspektywie nie tylko dokończenie obiadu, ale też pójście do ośrodka zdrowia na drugą zmianę.

Pożegnali się ukradkiem wczoraj, a już tęsknił, już o niej myślał.
A zaczęło się to półtora roku temu, w dosyć niebanalnych okolicznościach. Do miasteczka na długi weekend majowy, już w piątek, przyjechali krakowscy żacy, czworo studentów umilających sobie czas ulicznymi występami. Bóg jeden wie, czemu akurat zajechali do Z, gdzie turystów jak na lekarstwo; znacznie większe szanse na wypełnienie portfeli za występy i, przy okazji, świetną zabawę mieliby w podwawelskim grodzie, albo przynajmniej w jakimś powiatowym mieście, a oni… no cóż z wypełnionymi do nieprzyzwoitości plecakami na grzbietach wybrali się w podróż koleją, byle jak i byle gdzie, i zatrzymali się na stacji w Z. Fama głosi, że stało się tak z powodu Paco, który zwykł wlewać w siebie hektolitry piwa, co nie przeszkadzało mu w grze na gitarze klasycznej. Gdy pociąg zwalniał swój bieg, Paco oznajmił przyjaciołom:
- Zlitujcie się. Chciałbym napić się piwa. Wysiądźmy tutaj.
I wysiedli. Oprócz Paco wysiadła jego dziewczyna Olga (ksywka od Boznańskiej); parała się malowaniem, to do jej plecaka przytroczona była sztaluga, zwój z płótnami i kartonowe pudło wypełnione brystolem formatów A3 i A2; we wnętrzu plecaka prócz osobistych rzeczy farby, pędzle i węgle. Paco rzecz jasna targał na grzbiecie gitarę, a ponad głowę wystawał nad jego plecak maksymalnie zwinięty trzyosobowy namiot. Drugą parę stanowili Beżar i Madam - studenci kulturoznawstwa, też para, specjalizująca się w klasycznym, ale i w nowoczesnym tańcu. Już na pierwszym roku studiów odnosili sukcesy na tanecznych zawodach, a ich sztandarowym numerem było tańczenie renesansowej La Folii z tangami, walcami i rumbą na dokładkę. Ci, prócz plecaków dzierżyli w silnych, artystycznych dłoniach walizki, mieszczące w sobie stroje. Swoją walizką Madam dzieliła się z Paco, w końcu to mężczyzna, ale i tak poruszanie się na własnych nogach wspomnianej czwórki odbywało się nieśpiesznym krokiem ślimaka, toteż korzystali z każdej nadarzającej się okazji, podsuwającej im pomysł podwózki, aby ulżyć nogom i grzbietom. Do centrum Z. przejechali się jakimś firmowym busem, który akurat odwiózł pracowników na stację.
Udali się do pierwszego napotkanego baru, dwie przecznice przed centralnym placem miasta, a że piwo było dobre i zimne, wielka pizza na czworo w rozsądnej cenie, Beżar oznajmił:
- Dobra, Paco. Zostajemy tutaj.
Przeszli potem na plac pod ratuszem, gdzie stały wygodne ławki z oparciami. Chłopcy zajęli się pilnowaniem bagaży, wtulili w nie swoje strudzone ciężarem plecy i popadli w jakże przemiłą popołudniową drzemkę. Wolne jak ptaszyny Olga i Madam ruszyły w miasto w poszukiwaniu jakiegoś przydomowego ogródka, gdzie można by rozbić namiot i, jeśli gospodarze byliby tak łaskawi, skorzystać z toalety. W jednym z domków, w kamieniczce nie tak bardzo odległej od centrum miasta napotkały dwie panie w słusznym wieku po siedemdziesiątce. Olga i Madam dowiedziały się, że starsze panie są siostrami, wdowami. Jadwiga, właścicielka posesji, mieszkała w Z. od urodzenia, młodsza o dwa lata Irena przyjechała do niej z wizytą, która zapewne potrwa, jak co roku, do końca sierpnia. Na zapleczu kamieniczki był ogródek i mikroskopijny, składający się kilku czereśni i jabłoni sad; można było z powodzeniem rozgościć się z namiotem w tym miejscu choćby przez tydzień. Starsze panie nie były wymagające jeśli chodzi o opłatę za możliwość noclegu na posiadłości Jadwigi, a kiedy posłyszały z jaką misją przybyli do miasteczka żacy, zrezygnowały z pobierania pieniędzy, a nadto zgodziły się udostępnić wędrowcom nie tylko toaletę, ale i kuchnię, aby mogli jadać „jak ludzie”.
A misja tych czworga polegała na tym, że zagnieżdżali się gdzieś na głównej, eksponowanej ulicy lub placu miasta, Olga zasiadała na własnym rozkładanym stołeczku lub pożyczonym krzesełku z okolicznej kawiarni lub restauracji, rozkładała sztalugę, wydobywała farby i pędzle i ołówki z plecaka i zaczynała malować. Paco przycupnął nie opodal, szarpiąc struny gitary na hiszpańskie rytmach, Madam z Beżarem ubierali się pośpiesznie w kiczowatą imitację strojów „z epoki” i poczynali taniec w takt muzyki po mistrzowsku granej przez Paco. Oczywiście w pobliżu ekwilibrystycznie grającego pasaże Paco czyjeś zmyślne dłonie ustawiły kartonowe pudełko, w które dobre a wrażliwe dusze wrzucały brzęczące monety, a zdarzały się czasem banknoty. Jeżdżąc „po świecie” artystom udawało się czasami zjednywać właścicieli okolicznych knajp, którzy w zamian za ciepłą słowną reklamę swoich wyszynków, nagradzali ich sowicie, także w postaci solidnego wieczornego posiłku. 
Olga oprócz widoczków sporządzanych od ręki i rzadko, bo rzadko, ale sprzedawanych na miejscu, rysowała w ołówku portrety i karykatury najodważniejszych obywateli miasta, tudzież turystów, gdy takowi zechcieli odsapnąć od przemieszczania się pomiędzy muzeami. W Z. były dwa zaledwie muzea, ale pomimo tego Olga wystawiała tabliczkę z napisem: „Widoczki, portrety, karykatury - dogadamy się - Olga”. W pobliżu grającego na gitarze Paco napis głosił: „Paco zbiera na piwo”. Tancerze z kolei sporządzili wspólną notatkę o treści: „Jeśli spodobał się taniec, dorzućcie na kawę i ciasteczka - Madam i Beżar”. Wszystkie drobne trafiały i tak do wspólnego pudełeczka.
W piątek w Z. tłumów nie było, ale już w sobotę, przy pogodzie jak najbardziej wiosennej na ulice miasta wylegli obywatele cieszący się z nastania długiego weekendu. Studenci z pozazdroszczenia godną śmiałością rozwinęli swój majdan, anektując w tym celu jedną z ławeczek na placu, tę, która pamiętała wczorajszą drzemkę obu żaków. Radujące męskie oczy dorodne łanie w postaci jasnowłosej Olgi i ciemniejszej, śniadej Madam udały się do pobliskiej knajpki, skąd bez trudu udało im się wyprosić dwa całkiem wygodne krzesełka. Olga z miejsca przystąpiła do pracy, Paco zagrał tango, a Madam z Beżarem zatańczyli swój pierwszy numer. 
Miasteczko Z. nieprzywykłe do takich występów, posłyszało dźwięki tanga, przylgnęło wzrokiem do tancerzy, a spacerujący przechodnie zaczęli przystawać przy artystach, odczytując śmiałe napisy na kartonowych tabliczkach; zerkali to na tańczących, to znów śledzili pojawiające się na kremowym brystolu zarysy kamieniczek starówki. W pudełku pojawiły się pierwsze monety, Paco zmieniał „płytę”, a Madam z Beżarem byli już po wykonaniu walca, samby i rumby; szykowali się do renesansowej La Folii. Powoli późne popołudnie przeistaczało się w ciepły pomarańczowy i wciąż jeszcze jasny wieczór. La Folia cieszyła się największym powodzeniem, robiono zdjęcia tancerzom, a jedna z najznakomitszych postaci miasta, pan przewodniczący miejskiej rady pozwolił sobie na luksus pozowania do portretu z pieskiem na kolanach.
Pod wieczór, kiedy gasili pragnienie w knajpce, skąd wypożyczyli krzesełka, Madam przemówiła:
- Jest tak przyjemnie, że zdecydowałabym się na ten numer z pantomimą, co wy na to?
- Jestem za, ale musielibyśmy znaleźć jakiegoś chłopca, który zagrałby klauna - odparł Paco.
- Już ja tam kogoś upatrzę - Madam była zdecydowana.
Paco grał Ibaneza, a Madam wyłowiła z wątłego jeszcze tłumu chłopaczka. Nie bez trudu go namówiła. Musiała pokrótce przedstawić mu scenariusz.
- Słuchaj, młody dżentelmenie - mówiła. - Sprawia przedstawia się tak. Ja z Beżarem wykonujemy pantomimę przedstawiającą dziejące się na świecie zło. Olga objaśnia adekwatne sceny publice, Paco gra na tragiczną nutę. Wtedy ty pojawiasz się ucharakteryzowany na smutnego klauna. Właśnie otwarta została Puszka Pandory, świat zmierza do upadkowi. Ty jako ten biedny klaun symbolizujesz człowieka, dla którego ostatnią deską ratunku jest miłość. Wchodzisz w ludzką ciżbę, zalewasz się łzami (to artystyczne zadanie Olgi, jej wizji człowieka nieszczęśliwego), bezsłownie prosisz o miłość. Scena kończy się wtedy, gdy znajdzie się jedna z kobiet, która wsłuchując się w słowa Olgi: „- Czy jest pośród was niewiasta, która odważy się pocałować tego nieszczęśliwego człowieka, odmieniając w ten sposób jego życie, czym zbawi świat cały?”. To proste, Tomaszu, to bardzo proste.
Cecylia nawet nie namyślała się długo. Podbiegła do chłopca - klauna, wpadła w jego błagalnie rozchylone ramiona, pocałowała go w usta; ten pozostawił na jej twarzy ślad po krwisto czerwonej szmince. Paco zagrał radośniej, tancerze zatańczyli rock&rolla, a zwieńczeniem sceny był najpierw polonez, potem hurmy weselnego Mendelsona. Tomasz i Cecylia zebrali oklaski, jakich świat nie widział.

Stało się tak, jakby sam los zgotował im tę młodzieńczą, jakże niedorosłą miłość. Spotykali się przynajmniej dwa razy w tygodniu, zauroczeni sobą, zaskoczeni tym, że widując się tak często, wciąż mają sobie coś do powiedzenia. Wdzięczni studentom za wciągnięcie ich do tej gry, nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, jak poważnym dla ich obojga będzie wejście na wyższy poziom rozgrywki, w której tak chętnie uczestniczyli. To było poważne uczucie dwojga młodziutkich przecież ludzi, lecz próbowali sprostać temu zadaniu. Odczuwając prawdziwą przyjemność ze spotkań z sobą, stawali się jakby inni, lepsi i wbrew pojawiającym się tu i ówdzie opiniom, że miłość w tym wieku może jedynie zaszkodzić zakochanej w sobie parze, Tomasz z Cecylią zdawali się być tymi, dla których wszystko to, co dzieje się wokół nich, nabiera nowego kolorytu, że ich osobiste szczęście emanuje miłością do ludzi i świata. Oczy Tomasza mówiły: - ja wiem, że nasze uczucie przetrwa do śmierci. Cecylia zwierzyła się koleżankom: - nie wyobrażam sobie życia bez niego. Ktoś miał powiedzieć: „- sfolgujcie z tym uczuciem, jesteście za młodzi, aby już teraz podejmować odpowiedzialne decyzje na temat życia i snuć plany na przyszłość. To minie. Życie jeszcze was nie pokąsało”. Nie wierzyli tym przestrogom. Wprawdzie ojciec Cecylii, kiedy dowiedział się z kim „zadaje” się jego córka, w grzecznych słowach próbował wyperswadować jej, że Tomek nie jest dla niej najlepszym wyborem i lepiej by było, aby zaczęła sobie zdawać sprawę z tego faktu. Cecylia stanowczo odrzuciła te „dobre” rady, zamknęła się w sobie i w domu nie poruszała więcej sprawy jej zakochania się w Tomku. Matka Tomka może niezręcznie, ale wróciła w rozmowie z synem do wcześniej wypowiedzianego przez nią samą stwierdzenia: - Synu, dziewczyny swego serca powinieneś poszukać wśród ubogich panienek i nie pchać się do wyższych sfer, gdzie tylko może cię spotkać upokorzenie. Ja jestem skromną pielęgniarką, ojciec ciężko i za marne wciąż grosze pracuje fizycznie. Gdzież tam nam do tych dzisiejszych nowobogackich.
Ojciec Tomasza znacząco milczał, z trudem powstrzymując się w rozmowach z synem od wyjawienia, co myśli o ludziach robiących w dzisiejszych czasach tak szybkie, zawrotne kariery.
- Ufam, że w swoim życiu będziesz podejmował właściwe i przemyślane decyzje - powiedział do Tomka.
Przeszkody jeszcze się nie piętrzyły, jeszcze nie docierały do nich słowa, które jeśli nie zamierzały przerwać tego związku, to przynajmniej miały na celu zmniejszyć jego intensywność. Młodzi nie opuszczali się w nauce, chodzili do kina, na tańce, spacerowali po mieście.
Gdzież to Tomek pocałował Cecylię po raz pierwszy? Tam przecież, podczas przedstawienia, to Cecylia go pocałowała. Któżby zgadł? Nikt by nie uwierzył, że miało to miejsce na cmentarzu, na cmentarzu żydowskim.
Ciepły tego roku listopad miewał wieczory chłodne, bezchmurne, z lekkim przymrozkiem, ale nie odczuwało się jeszcze nadchodzącej zimy. Południowe słońce oddawało swym ciepłem po wielokroć chłód wieczorów, nocy i poranków.
Tego dnia, w piątkowe, bardzo późne popołudnie Tomek wybrał się na nieogrodzony, pusty, pozostały we fragmentach, ale jakże przytulnie cichy i spokojny żydowski cmentarz. Dostrzegł na nim znajomy krzak dzikiego bzu, teraz pozbawiony nie tylko kwiecia ale i liści. Tam właśnie, pod tym wiosennie pachnącym krzewem pocałował Cecylię.
Kiedy zbliżał się do tego miejsca, zauważył zmierzające w tym samym co on kierunku dwie starsze panie. Jedną z nich rozpoznał.

[20.03.2018, Fontaine-la-Guyon, Eure-et-Loir, we Francji i 24.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, we Włoszech]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz