CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

31 marca 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE SZÓSTE - WĘDKARZ

Ażeby wrócić ostatnim autobusem, muszę przyspieszyć kroku, ale nie mogę ominąć cukierni. Bartkowi należy się coś słodkiego za te chętne i sprytne dłonie, które tyle razy mi pomogły, a że zaniesie do domu, bo sam nie zje, że da Kasi, która słodyczy upragnie, bo Krzyś jest jeszcze stanowczo za mały - roczek i miesiąc chyba, więc jemu, choćby lizaczka, takiego dużego, okrągłego, a muszą na niego uważać, aby nie połknął, to co z tego - mądry chłopak, tyle że ma głupiego ojca.
Kupię bezy, serniczki i karpatki. Nowakowa jeśli piecze, to drożdżowe albo jabłecznik. Też dobre. Bartek jeśli tylko matka upiecze, przynosi, dzieli się ze mną i po pracy, a czasami przed pojadamy sobie z Bartusiem ze świeżym mlekiem. Ale Nowakowa ostatnio mniej piecze, bo i z czego. Mówię temu durniowi, dostałeś robotę, masz kasę, przestań pić i kup coś dzieciakom. A ty to co, nie zaglądasz do kielicha, mówi, tak zaglądam, ale raz - nie tyle co ty, a dwa, ty masz dzieci i żonę. Ile ze sprzątania Marta może zarobić, no ile? Z Walkiem rozmowa kiedy trzeźwy, a i wtedy byle jaka. Co drugi dzień podchmielony chodzi, co tydzień pijany w belę. Ja mówię do niego, młody jesteś, ty weź się opanuj, pożyj jak człowiek, patrz na mnie, ja stary, stary jak dziad, ojcem twoim mógłbym być, a sobie radzę. A czemu to Bartek do mnie chodzi? A nie mógłby z tobą, jak ojciec z synem? Nie mówię, że zaraz do roboty, bo dla niego szkoła najważniejsza, ale choćby i na spacer, mówię, weź go i na mecz, i do kina. Pomyśli chwilę, coś jakby łza mu się w oku zakołysze i zaraz walnie sobie z gwinta parę łyków i zadowolony, tam zadowolony, odpłynął i cześć, i pierwej z diabłem się wtedy dogadasz niż z nim. 
To prawda, Walek wcześniej nie pił. Zaczął, kiedy go z roboty wywalili, znaczy się wywalili całą załogę, bo kiedy wszystko pod rząd sprzedawali, o Żel-Becie zapomnieli. Dopiero po piętnastu latach przypomnieli sobie, że mieli sprzedać, a nie sprzedali. Tak i Walek poszedł na trawkę z innymi. Zasiłek dostał i zaczął szukać pracy. Marta mówiła, że najpierw trafił na takiego, co mu nie zapłacił i wygnał go jak psa, drugi mu się nie spodobał, a trzeci, tego znam, dumne to chodzi w glansowanych butach i pod krawatem, wymagać potrafi, a z zapłatą, jak zechce, to zapłaci. Czwartą robotę prawie miał, ale nie starczyło mu kwalifikacji do machania szypą i młotem, oblał rozmowę, czy jak, ale może nawet i zdał, tyle że o pracę było wtedy trudno, więc brali po znajomości, a Marta w pośredniaku od ludzi słyszała, że aby dostać tam byle jaką fuchę, to trzeba najpierw zapłacić, a ci co płacili mniej, też nie mieli szans. I z czego Nowak miał zapłacić? Tu i tam najmował się u murarzy za pomocnika, ale tam właśnie zaczął pić. A wtedy to Marta była w ciąży z Bartkiem, więc tak czy tak, pieniądze potrzebne, a biedowali. W połogu była, dzieciaka do matki oddała do czwartej po południu, a sama jęła się na sprzątaczkę, najpierw po ludziach, a potem pośredniak skierował ją do urzędu. I pracuje do dziś, tyle że teraz i na Kasię, i na Krzysia. Bartek tymczasem podrósł, no i to tu, to tam skrobnął jakiś grosz, ba nawet na pizzę dla całej rodziny było go stać (Krzysia jeszcze na świecie nie było). Do chłopów w pole chodził, a za nygusostwo pozostał raz w tej samej klasie, od brudnych kmiotów go wyzywali, a nauczycielka, co go wychowywała, to ledwie się poskarżył na cwaniaczków, kazała mu się najpierw umyć, zanim do szkoły przyjdzie, bo cuchnie jak cap, więc jak się umyje „to twoi koledzy nie będą mieli powodu tak brzydko wyrażać się o tobie”. 
Tak i przyszedł do mnie. A nie było to spotkanie przyjemne. Akurat była końcówka maja i czy to było wtedy, po tym kazaniu nauczycielki, dość powiedzieć, siedzę sobie na swoim miejscu, wędziska moczę, a tu pięć metrów ode mnie - plusk! A niech cię, draniu jeden, złapię, to raz na zawsze oduczę od płoszenia mi ryb. Już miałem złapać za jakiś kamień, może nawet złapałem, alem się opanował, pogroziłem mu tylko palcem. Drań popłynął na drugą stronę stawu, a jak pływał, ech, za diabła bym go nie dogonił, chyba że kajakiem. Uspokoiła się woda, uspokoiłem się i ja, ale ryby miałem tego popołudnia z głowy. Po jakimś czasie, kiedy już o tym łobuzie zapomniałem, odwracam się, patrzę, stoi obok mnie, mokry, z nietęgą miną, widać, że skruszony, przeprasza mnie i z głupia frant się pyta, czy śmierdzi. Pytam się, o co mu chodzi, bo nie rozumiem, ale też, że doceniłem to, że mnie przeprosił. I on wtedy słowo po słowie, opowiedział mi o tej szkole, o robocie w polu, wtedy go sobie skojarzyłem, kim jest, bom go nigdy wcześniej w samych majtkach nie widział. To ja najpierw bez ceregieli rzekłem mu, że tę jego nauczycielkę pogoniłbym tam, gdzie raki zimują i kazałem mu się osuszyć i ubrać, bo maj majem, ale wieczór bliski, w dodatku się chmurzy, a od wody ciągnie. Bułki przy sobie miałem, podzieliłem się, wybrał z żółtym serem, choć myślałem, że wybierze z wędliną.

Zdążę, nie będę ostatni, tam ktoś jest, dwie kobiety, wychodzą, naciskam klamkę. Kłaniam się, kłaniam, myślę sobie, tę jedną znam, o tak, znam, choć bardziej jej męża, na ryby chodził, ale ta druga, mój Boże, jakie podobne, to ona, Irena, ile to już lat… a pewnie, drzwi przytrzymam, przepuszczę, jak to się spojrzała na mnie, poznała? Nie mogła poznać, po tylu latach, chociaż… nie, nie mogła poznać, bom zdziadział do reszty, młody chłopak za nimi, też przepuszczę, a co, dobrze, że jest ciemno, bo prawdę mówiąc, nie ubrałem się dziś na wyjściowo, ale polecony musowo musiałem wysłać, a potem zabałaganiłem tyle czasu, dobry obiad zjadłem w tej knajpie po schodkach, patrzcie państwo, tyle czasu, a obiady jak dobre mieli, tak mają, trzecie pokolenie restauratorów, na miłość boską, nie patrz się tak na mnie, już idź, idź, aż mnie coś pod mostkiem kujnęło. A ta młoda, ile to czasu pana u nas nie było, drzwi się zamknęły, poszli, chłopak zamknął. A nie było, bo ja w mieście rzadko teraz bywam, tłumaczę się, niepotrzebnie? Tyle co raz na dwa tygodnie na większe zakupy, bo u mnie spółdzielnia jest i chleb, i masło tam kupuję, czego mi więcej potrzeba, niech pani powie? Słodkości potrzeba, odpowiada, no tak, słodkości, tyle że nie dla siebie. A przecież pan mieszka sam, powiada młoda, że też mnie zna, skąd mnie zna? To mówię, że na prezent te słodkości, bo co miałem powiedzieć, i wyliczam: po cztery serniczki, karpatki i bezy, a pączki są, takie małe, to jeszcze torebkę, trzydzieści deko niech będzie i lizaka na dokładkę, tego największego proszę. To się pan dzisiaj wykosztuje mówi młoda, to nic, raz na miesiąc można, a przynajmniej świeże? świeżuteńkie, u nas wszystko świeżuteńkie, no wiem, przecież bym nie przyszedł. To panu dam większą reklamówkę, tylko niech pan uważa, zwłaszcza na karpatki i bezy.
Żegnam się, wychodzę. Zimno, mówię sobie, to już chyba ostatnie dni jesieni, a i tak listopad nam się udał. Podbiegam pod przystanek, patrzcie państwo, ledwie słońce zaszło, jak ciemno, i jaki chłód, a wiatru za grosz, lepiej, że nie wieje. Tak sobie myślę, że może bezpośrednio do Nowaków pójdę z tymi ciastkami. Walek kończy gdzieś budowę, nie będzie go, czy wypada? Jak to nie wypada, raz, żem dziad stary, a dwa, że do Bartka mi po drodze, tak mi piwnicę wyrychtował, a wcale mu nie kazałem, że światło zapalasz, a wchodzisz do salonu, więc czemu mu nie podziękować dobrym słowem i tymi ciastkami.
Stoi ten mój, trójka. Kiedyś to jak się szofera poprosiło, to choćby do odjazdu pół godziny było, wpuścił do środka, a teraz… stój i marznij, stój i myśl, myśl, czy cię poznała. Ech, dawne czasy, miałem ja wobec niej zamiary, miałem i nawet nie byłem jej niemiły, było się młodym i przystojnym, ale gdzie mi tam do niej, ślicznotka tak jak jej starsza siostra, tyle że Jadwiga stateczniejsza, a mnie młodsza wpadła w oko i może by co z tego i wyszło, gdyby ten jej przyszły nie przyjechał raz w mundurze porucznika, starszy był od niej chyba o siedem lat, a i tak go wybrała, czy to przez ten mundur, pewnie tak, bo prezentował się w nim okazale. No i wyjechała z nim, ale zanim wyjechała, to na mnie spoglądała czas jakiś. A po dwóch latach, akurat w ciąży była z pierwszym synem i przyjechała do miasta, to kiedy się ze mną spotkała, dalejże mnie przepraszać, że wybrała innego, tłumaczyła mi się niepotrzebnie, bo cóż na to można poradzić, ale chciała się wytłumaczyć i przegadała ze mną całą najdłuższą ulicę w tę i tamtą stronę, bo co jak co, ale wypowiedzieć się potrafiła, a mnie może i spodobała się miedzy innymi dlatego, że tak dużo mówiła, myślałem sobie wtedy, że gdybyśmy się tak kiedy zeszli, nigdy bym się z nią nie nudził, wystarczyłaby mi za książkę, gazetę i „Matysiaków”, ale stało się, jak się stało i rozstaliśmy się w przyjaźni, a potem… potem już nie rozmawialiśmy z sobą, kilka razy odkłoniliśmy się sobie pierwszego listopada na cmentarzu i tyle.
No, podstawia się, w tylnej kieszeni spodni mam bilet… jest, zawsze go tam kładę, bo jakbym włożył do portfela, na pewno by się zapodział, a potem wysupłuj przy ludziach, a każdy czeka przed kasownikiem, a jak czeka, wiadomo, że zły, bo chciałby sobie zająć jak najlepsze miejsce; te najlepsze to pojedyncze krzesełka, tu masz najwięcej przestrzeni i nikt się o ciebie nie oprze, albo nie chuchnie dopiero co wypitą gorzałą, a ja lubię te podwójne i najlepiej, jak i naprzeciwko są podwójne, możesz sobie popatrzeć, jak życie ludzi męczy, miny takie, jakby im przed chwilą po odciskach skakali, kiwają się, głowy opuszczone, oczy przysłonięte powiekami, bo jeszcze by im powypadały. A ty młody, co taki prędki? że kobietę przepuściłeś, chwała ci za to, a co ze mną? Trzy razy starszy jesteś ode mnie, a może i cztery, no idź już, idź, i tak siądziesz na samym końcu, tam gdzie ja nie lubię.
No i mam swoje ulubione miejsce, ale pewnie przyjdzie mi jechać samemu, ludzi mało; kiedyś jak nie było tyle samochodów, to ludzie jeździli częściej autobusami. A do Nowaków wpadnę jeszcze dziś, po co ciastka mają się zestarzeć, nie będą przecież spali, jak się ma malutkie dziecko, nie zasypia się wcześnie, ale w razie czego delikatnie zapukam, bo może akurat to najmłodsze śpi.
Chciałbym mieć takiego syna jak Bartek, właściwie nie syna a wnuka, ale co robić, nie trafiło się, człowiek był głupi, wybredny chyba, bo ja wiem, widocznie kobieta, która nadałaby się na moją żonę, nie była mi pisana, Irena wyjechała i tak jakoś odechciało mi się amorów, skupiłem się na robocie w fabryce i oczywiście na rybach. W fabryce byłem spawaczem i pracowałem zwykle sam, na rybach podobnie. Gdzie mi tam się chciało jeździć na wczasy w góry, nad morze, nad jeziora łatwiej, ale najsmaczniejsze sztuki pływały zawsze w moim stawie, przez który lekkim, wąskim zakosem przepływała rzeczka. Dopiero jak Bartka poznałem, stwierdziłem, że wcale nie jest tak źle łowić z kimś, kto nie spojrzy zazdrosnym okiem na pluszczącego się w wiaderku lina, okonia czy szczupaka. Świeże robaki miałem ukopane co drugi dzień, nauczyłem go wiązać do żyłki haczyk, zakładać odpowiedni ciężarek na lina i płotkę, przynosił mi skądś gęsie pióra na spławiki, malowaliśmy je, mocowaliśmy do żyłki. W lot pojmował wszystko. Na przykład nauczył się zakładać przeponę na szczupaki, wiedział ile popuszczać rybie żyłki, gdy mocuje się z przynętą i zamierza cichcem odpłynąć, aby w trzcinach pozbyć się haka tkwiącego w pysku; potrafił sporządzać chleb na płocie, karpie i leszcze, właściwie nie chleb, a mieszaninę chleba lub bułki z ugotowanym ziemniakiem, ale najważniejsze - nauczył się łowić ryby, wykazując przy tym ogromną cierpliwość. W dniach kiedy były brania przynosił do domu po pięć, sześć sztuk - matka była uradowana. Zabierałem go nad jeziora - łowiliśmy z łódki, wyjeżdżaliśmy też do gospodarstw hodowlanych po narybek, a potem wrzucaliśmy rybeńki do naszych stawów i wraz z innymi wędkarzami należącymi do naszego koła dokarmialiśmy je mieszaniną gotowanych kartofli, pszenicy i kukurydzy. Bartek powiedział mi kiedyś, że dzięki wędkowaniu przestał urwisować w szkole, mówił, że spędzanie czasu nad wodą wycisza go i odpręża. Nie tylkośmy łowili. Podobno mam zręczną rękę do malowania, i takiego plakatówkami i akwarelami, i do odnawiania farbą ścian i sufitów - tak o mnie mówiono i to jeszcze w czasach, gdy pracowałem zawodowo w fabryce. Zapraszano mnie do domów do pobielenia ścian. Czasami robota była trudniejsza - trzeba było wyrównać gipsem ściany lub sufit czy uzupełnić ubytki w tynku. Praca ta wymagała tyleż zręczności co cierpliwości. Zarabiało się niezgorzej, a pod wieczór częstowano sutą obiado-kolacją. Od czasów bliskiej znajomości z Bartkiem, chodziliśmy na te roboty razem, a że dzieliłem się z nim kasą, to i co z tego. Raz, że zasłużył, a dwa - w końcu nie szło mi jedynie o pieniądze.
Pożyczałem mu podróżnicze książki, mam ich pełne półki w biblioteczce. Ta pasja została mi jeszcze z latmłodzieńczych. Ciekawe, że obaj najbardziej umiłowaliśmy sobie Afrykę, bezkrwawe safari, sawannę i oczywiście Kilimandżaro. Bartek zaczął marzyć o podróżach.

- Pani Nowakowa, jakiż to dla mnie wydatek? Emeryturę przedwczoraj dostałem? Dostałem. Mam przepuścić w knajpie? W lodówce mam tyle, ile mi potrzeba, piwnica i pełna, i wysprzątana przez Bartusia na błysk, więc sobie pomyślałem o pani, Bartku i Kasi… dla najmłodszego ten lizak, choć Bóg jeden wie, czy mu będzie smakował i czy w ogóle małym dzieciom lizaki się daje. Jak pani zrobi herbatkę, to choć na słodycze nie jestem łasy, przysiądę się i obrócę serniczka, bom go dawno nie jadł.
Co miała robić? Przygotowała herbatę, a najmłodsze po liźnięciu lizaczka, przy wtórze jakiejś bajeczki wyśpiewanej przez Kasię, zasnęło.
Rozeszliśmy się, kiedy zabiła północ i nastała sobota.
Spałem długo, przydługo. Słońce zdołało rozgrzać mętne kropelki mglistej zawiesiny wyległej na pola i łąki, przytulonej do ludzkich siedzib. Energiczne pukanie do drzwi. Otworzyłem. Bartek.
- Panie Cegielski, najmłodszego Obidowskiego z naszej kamienicy przejechało auto! - usłyszałem.
- Kto przejechał? Na śmierć?
- Ten z ubojni, młody, personalny, czy jak mu tam. Pogotowie już go zabrało, razem z babką. Jej nic się nie stało poza tym, że straciła przytomność. Mówią, że jest w szoku. Ale policja jeszcze jest. Pójdzie pan?
- Pewnie. Niech tyko coś na siebie założę.

[26.03.2018, Belpasso, Catania na Sycylii, 28.03.2018, Lamezia Terme, Cozenza we Włoszech i 30.03.2018, Dourges, Pas-de-Calais we Francji]

1 komentarz:

  1. Poruszające piszesz historie, w każdym niemal akapicie coś znajomego, takie czasy pamiętam także...

    OdpowiedzUsuń