CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 marca 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE PIERWSZE - MARIA

Babinka podąża tą drogą w każdy piątek. Stara jest i chudziutka. Stąpa krok za krokiem, a przejdzie dwa telefoniczne słupy - przystaje. Obiecała sobie zachodzić do kościółka prócz niedziel we wszystkie piątki, bo też piątek to taki szczególny dzień dla niej. Wieleż to lat upłynęło od tamtego? Ona ma siedemdziesiąt siedem, dwa lata młodsza od Franka. Tego choroba zmogła jak miał czterdzieści jeden. Pół żołądka mu wycięli, ale żeby tylko to. Powiedzieli jej, że musi się liczyć z najgorszym - jeśli rak żołądka nie zeżre, to przerzuci się na wątrobę, jelita; księdzu dać znać trzeba, bo jeśli medycyna bezsilna, to już tylko duchowna osoba wstawić się może za jej mężem, da Bóg, że cud jakiś wybłaga.
Jakby piorun w nią strzelił, kiedy posłyszała od doktora, że nijakiej medycznej nadziei nie daje. Przysiadła na korytarzu. Oddziałowa dała jej kropelki na wodzie, pogłaskała po głowie, a jej się wydało, że ze dwadzieścia lat jak z bicza trzasnęło i postarzało ją po tej rozmowie z chirurgiem. Frankowi i dzieciom nie powie, co się mają zamartwiać.
Szkoda go, wielka szkoda. Za młody na tułaczkę w tamtą stronę, a tu gospodarka spora, postawili na trzodę, mieli mechanizację wprowadzić, najmłodszy Marek do gospodarstwa się pali, ale sam rady nie da. Jak to po człowieku złe myśli biegają. Dopieroż chłop był na schwał, robotny, niepijący wiele, podporę w nim miała, choć przecie wziął ją bez posagu, uparł się i starym złego słowa nie dał na nią powiedzieć, że ani piaszczystej morgi, ani łąki w wianie nie wnosi, bo też i z czego to by miała, skoro u niej z dziada pradziada wszystkie parobczaki. Prawda, że po reformie od państwa dostali, ale sześcioro ich było, a w ich wsi małorolnych wielu, więc po sprawiedliwości dzieląc na gospodarska głowę niewiele zostało. Z Frankiem to co innego. Gospodarski syn i jedynak, więc po rodzicach ziemia miała przypaść tylko jemu; do tego Pazurowie to dobrzy gospodarze, tyle że marzyła im się inna synowa, z hektarami, nie byle dworusowa córka, co to Bóg jeden wie, na co wyrosła. Franek postawił jednak na swoim, udobruchał rodziców, zakazał im krzywo się patrzeć na Marię i w końcu nie minął rok, jak przekonali się do niej, że gospodarna, że jak ją ubrać po nowemu, to na wiejskich potańcówkach zakasze niejedne gminne piękności, a męża uszanuje.
Teściom zmarło się jedno po drugim jakieś dwa lata przed Franka chorobą, choć mogli pożyć, ale kto tam wyroki boskie zrozumie.
Pochlipała sobie na tym korytarzu, łzy rękawem wytarła i już odmieniona weszła do sali Franka. Drugą dobę był po operacji i nikt by nie powiedział, że pocięty na wszystkie strony leżał bez dechu dobre trzy godziny pod sklapelem. Silny organizm sprawił, że po tych dwóch dobach do przytomności nie byle jakiej wrócił i chociaż słabował przez te szwy, co go trzymały w cielesnej jedności, zaraz o gospodarstwo się rozpytał, czy stworzenia nakarmione, czy zwieźli siano z drugiego pokosu, o córkę, co na drugim roku weterynarii była pytał, o chłopców.. Maria bez zmrużenia oczu zapewniała, że wszystko u nich i dzieciaków, i w gospodarstwie ma się jak najlepiej, i tylko trzeba, aby słuchał się doktorów i jak każą do dom wracać, niech tylko da znać, to syn sąsiada, co na taksówce jeździ, przyobiecał, że choćby w nocy, to po Franka do szpitala pojedzie i w godzinkę do domu z nim powróci.
Nie powiedziała mu o tym, że jeszcze tego samego dnia, gdy do domu autobusem przyjedzie, wstąpi na plebanię, aby poprosić proboszcza o wstawiennictwo za zdrowie dla męża. Jeszcze rozmawiając z Frankiem w szpitalu układała sobie, co księdzu powie. W jej sercu ból wespół z buntem toczyły z sobą walkę; ból był reakcją na usłyszany od doktora wyrok, bunt rozkazywał walczyć o zdrowie męża, choćby logicznie występnie, choćby bezsensownie.
Była wierząca, to prawda, ale życie, zwłaszcza wtedy, gdy jeszcze nie poznała Franka, nauczyło ją bardziej liczyć na siebie, aniżeli pokładać nadzieję w boskim zmiłowaniu. Jej modlitwy były zwyczajne, nie dopominała się w nich szczególnego traktowania dla siebie i swojej rodziny, można powiedzieć, że nie wysilała się zanadto, nie prosiła o swoje, ot, przekonana o własnych słabościach, wiedziała, że jest zbyt mała, aby móc wymagać od Stwórcy czegoś, na co może i nie zasłużyła swoim życiem. Ale tym razem chodziło o życie jej męża. 
Proboszcz już podówczas był staruteńki, suchuteńki jak nie ksiądz, i jak nie ksiądz ludzki. Już ponad dwadzieścia lat zarządzał niewielką, bogobojną ale ubogą parafią. Nie dziwota więc, że wpisał się swoją nieskomplikowaną osobowością w życie parafian, którzy proboszcza tyleż szanowali, co współczuli mu tego biednego i pozbawionego perspektyw życia w samotności iście pustelniczej. A to, że nikogo młodego kuria na parafię nie dawała, to był w tym sens okrutny - niczego wielkiego na tym krańcu świata żaden ksiądz, do tego młody i na pieniądze wrażliwy, nie dorobi się, choćby nie wiadomo jak okazałą dzwonnicę miał pobudować, zresztą i tak nie miałby z czego.
Proboszcza lubiano, bo nie wywyższał się nad wioskowe plemię, nie złorzeczył na świat, nie politykował, a jeśli miał jakąś niemiłą sprawę do kogoś, kto nie po bożemu się prowadził, to po mszy właściwej, w czasie wygłaszania parafialnych komunikatów, zapraszał z nazwiska tego i owego do zakrystii na rozmowę. Ale że nie tylko miał do pogadania z tymi, co boskie przykazania łamali, lecz także raczył się spotykać takimi, co wiedli życie według chrześcijańskich zasad, tedy lud w świątyni zgromadzony nigdy pewności nie miał, czy proboszcz zaprasza na niemiłą dla delikwenta pogawędkę, czy też zamierza mu podziękować za rzecz godną, która uszła uwadze parafian.
Maria na zaproszenie nie czekała. Sama przyszła, tak jak umyśliła zaraz po powrocie ze szpitala. Późne piątkowe popołudnie było, słoneczne i gorące. Księdza spotkała w pasiece, kończył pszczół doglądanie, rad z ich pracowitości, która nie dalej jak przed tygodniem zaobfitowała krystalicznie przejrzystym a smacznym lipowym miodem, po który wieś schodziła się chętnie i równie ochoczo przepłacała za te litrowe słoje, wiedząc, że może tym sposobem wspomoże dzieło opieki swego pasterza, gdy na tacę papierowymi pieniędzmi się nie odwzajemniała, zwłaszcza zimą i na przednówku.
Zasiedli tedy przy ogrodowym stole, wpośród starych renet, wśród zagonów kapusty, marchwi i pietruszki ustawionym; tu przyjemniej dzielić się dobrym słowem od wiosny po wczesną jesień.
- Powiadasz więc, że Franciszek bardzo chory, tak bardzo, że aż łaski Niebios oczekuje - wyrzekł proboszcz.
Przytaknęła, tłumiąc w sobie ból i panując nad powodzią łez, która już, już poczynała sięgać krawędzi tam powiek.
- Myślisz, Mario, że moje wstawiennictwo, moja modlitwa więcej będzie znaczyć u Boga niż twoje błagania?
- Tak właśnie myślę, księże proboszczu. Ja będę prosić o wyzdrowienie Franka każdego dnia i nocy, ale czym ja jestem względem Pana? Nędzną grzesznicą i lichwiarką? Czy mnie wysłucha, skoro zapominałam o nim, gdy było mi ciężko, nie pamiętałam o nim, gdy moje życie wypełniło się radością daną mi przez Franka?
- Bóg nie jest pamiętliwy złego, a szczerej prośby wysłucha choćby od najpodlejszego nędznika. Zaufaj Mu i uwierz w moje słowa.
- Jeśli ksiądz proboszcz tak mówi…
- A mówię, bo sam wierzę, choć jakie zadania wyznacza Pan Bóg każdemu z nas, dociec trudno. Zaufajmy Mu oboje, że Franciszek nie jest w tej chwili Panu Naszemu niezbędny i wyratuje go z opresji, a i ciebie, Mario, nie opuści. 
A jednak strumień słonej wody spłynął po policzkach Marii.
- Pomodlę się za Franciszka tak jak za rodzonego brata. Płacz, Mario. Płacz da ci ulgę.
Poczuła wtedy, że bunt w jej sercu przeistoczył się z nienagła w postanowienie.
- Obiecuję zachodzić do kościółka na każdą piątkową mszę poranną - powiedziała stanowczym głosem, a proboszcz ścisnąwszy jej wilgotną dłoń postanowił, że zmieni temat rozmowy, spróbuje osuszyć ciepłymi słowy jej oczy i dodać jej sił w tych tak bolesnych dla niej dniach.
Ponad rok czekała na tę wiadomość. Jeździła z Frankiem do lekarzy, do szpitala, zawoziła na chemię, z drżącym sercem wysłuchiwała wyników kolejnych badań i w końcu któregoś piątku lekarz prowadzący męża, zaprosił do swego gabinetu ich oboje.
- Jest pan, panie Franciszku, w czepku urodzony, albo pod jaką szczęśliwą gwiazdą - mówił. - Bywają takie chwile, gdy z medycznego punktu widzenia nie ma uzasadnienia dla ogłoszenia pozytywnych rokowań w kwestii choroby, jaka się panu przytrafiła. Powiem więcej, moje doświadczenie i wiedza nie zetknęły się dotychczas z przypadkiem tak jednoznacznie wskazującym na to, że pana dni miały być policzone. One, prawdę mówiąc, policzone są, ale jeszcze nie teraz. Wyniki wszystkich naszych badań, jakie panu zleciliśmy, wskazują na to, że pański organizm pokonał tę straszną chorobę i nic na to nie wskazuje, aby powróciła w dającym się przewidzieć czasie. Jest pan zdrów i jeśli tylko zastosuje się pan do naszych zaleceń względem właściwego trybu życia i odżywiania się, ma pan wielką szansę, aby nie trafić ponownie na mój oddział. 

Babinka wsparła się na balustradzie mostka, pod którym szumiała kamienista struga. W sercu nie czuła ni drżenia, ni bólu, tylko nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a przecież chciała jak najszybciej dotrzeć do domu, zbudzić drzemiącego jeszcze Franka, nastawić wodę na herbatę, upichcić śniadanie
I właśnie w tej chwili, kiedy miała postąpić kolejnych kilkadziesiąt kroków naprzód, w stronę domu, na mostek wjechał wózek, ciągniony przez pana Karola, który od półtora roku mieszkał we wsi, cztery chałupy od jej i Franka domu.

[16.03.2018, Guignen i 17.03.2018, La Chapelle-Saint-Aubert, Ille-et-Vilaine, Bretania, we Francji]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz