CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 marca 2018

KOLEJNOŚĆ LOSÓW. SPOTKANIE DRUGIE - KAROL

Przystanął.
- Jak panią spotykam w piątki na tej drodze, to od razu serce mi się raduje.
Pokiwała głową.
- I lżej. I znów po drzewo. Wieleż to razy pana widzę z tym drzewem z lasu. Ciężko, co? 
- Ja, pani Pazurowa, wszystko legalnie. Papiery na to drzewo od leśniczego mam.
Pomyślała sobie, że niepolitycznie się do niego odezwała, choć w gruncie rzeczy szło jej o to, że pan Karol nazbyt tymi kursami z lasu przeciążony.
- To nie tak, panie Karolu, nie oto mi szło. Przecież pan i do nas robił kursy i wiem, że na urąbek chodzi pan pod wskazane przez leśniczego miejsce.
- Zawsze, pani Mario. Ja chcę sobie pożyć po nowemu. Skończyłem z tamtym raz na zawsze. A gdyby nie ja, to przecież te króciaki poszłyby na ognisko. Leśniczy lubi porządek, ale i równy chłop, da zarobić, a jak zawiozę ludziom, to im cieplej będzie w chałupie.
- A pewnie, pewnie. Pamiętam, jak zeszłej jesieni przywiózł nam pan trzy wózki, to chyba wybrał pan najlepszego drzewa, gałęzie grube jak pniaki.
- To przecież z byle czym kursował nie będę, jeśli dobry pieniądz dają.
- To prawda. Pieniądz i ludzi trzeba szanować - stwierdziła i chociaż skoro jej było ruszyć w dalszą drogę do domu, zamyśliła się nad panem Karolem i jak zawsze, kiedy się z nim mijała na drodze, myślała o tym, że chłop zmarnował sobie życie, gdzież tam chłop, skromny urzędnik pocztowy, listonosz, choć pochodzący z sąsiedniej wioski, skąd wywodziła się jej rodzina. Ale stało się. Podpadł pod paragraf, za który dziś dożywocie dają. Dostał lat dwadzieścia, po piętnastu za dobre sprawowanie wyszedł, ale pójść nie miał gdzie, bo przez ten wstyd, jaki uczynił rodzinie z otwartymi ramionami go nie przyjęli. Po części mieli do tego prawo, bo Truskolaskich od tej zbrodni, jakiej dopuścił się ich syn, traktowali jak zadżumionych. Ledwie najbliżsi sąsiedzi i krewni tłumaczyli matce i ojcu Karola, że przecież nie oni są temu winni, nie oni na kryminalistę go wychowali.
Nie miał dokąd pójść, a tu jak raz w Przyborzu pomarł bezpotomnie Szczucki i zgodnie z prawem te trzy hektary gruntu, jakie po nim zostały, przypadły gminie. Ta ziemię sprzedała; sąsiadom z lewa i z prawa, po połowie, wyjąwszy kawałek sadu i ogrodu oraz rozpadające się zabudowania. Więcej zmartwienia z tą ruiną niż pożytku. Gdyby toto kto kupił za psi grosz, musiałby od razu rozwalić do reszty, a płacheć ogrodu i starego sadu głęboko zaorać. Sołtys, co Karola znał od małego szczenięcia, widząc, że nijak ułaskawiony rady sobie nie daje przy rodzinie, podejrzewał, że Karolowi, najczarniejszej owcy w obejściu Truskolaskich, przyjdzie utopić zmartwienia w wódce i zamiast pożyteczną pracą spłacić grzechy młodości, zmarnieje do cna i do kryminału pod byle pretekstem powróci. Onże podszepnął wójtowi, żeby w ramach pomocy w resocjalizacji tę ruinę Karolowi podarować. Niech się wykaże, że godzien jest bycia człowiekiem na wolności. Dach jako taki nad głową będzie miał, w obórce może hodować kury, ogródek skopie, zasieje, da Bóg, na początek przeżyje, a jak się okaże, że kłopotów sprawiać nie będzie, w ludziach, w sąsiadach taka moc, że pomogą zrobić z Karola człowieka. Wójt, czy to z litości, czy to będąc słowami sołtysa przekonany lubo też zachęcony dobrym słowem przez proboszcza (nastał nowy, młody, krew nie woda; stary, modlący się za zdrowie Franciszka zasnął w Panu pięć lat temu) zgodził się i przekonał radnych, aby zgodnie z prawem przeznaczyć upadłą posiadłość Karolowi, niech gospodarzy, a okaże się uczciwym obywatelem wioski, to i gmina pomoże nieborakowi wyjść na swoje.
I w ten właśnie sposób Karol Truskolaski narodził się ponownie. Dach chałupy ponaprawiał, omiótł obórki, zaorał ogród, nawet sztachety w płocie powymieniał. Żył najpierw z najemnych prac w polu u gospodarzy, zakupił kaczusie i kurczęta, i parę prosiaków. Nareszcie najął się na ręcznego wozaka i tym małym, drabiniastym wozem, ale na oponach, zwoził ludziom drzewo z lasu. Nie ma co mówić, robota ciężka, ale litościwe Niebiosa sprawiły, że las stanął ponad wsią na górce, przez co łatwiej mu było zwozić chrust i gałęzie do gospodarzy. Karol, gdy kto użalił się nad jego pracą, miał mówić, że pochyłość od lasu do wsi taka, że wózek sam jedzie i nie trzeba go poganiać, bardziej należy się martwić tym, aby przed domostwami zdołał go we właściwym miejscu zahamować.
Pożegnawszy się z Marią Karol energicznie pociągnął pusty wózek, minął kościół, dwa najdalej położone od centrum wioski zabudowania i już las miał na wyciagnięcie ramion. Myślał o tym, że przed nim w ten piątek jeszcze cztery kursy i będzie fajrant, i wróci do domu, sypnie ziarno ptactwo, nakarmi prosiaki, obrączkowane, które podrosły już na tyle, że na dobrą sprawę, można by je sprzedać na targu, puści radio i położy się na wznak na kanapie, czekając na sen, który przy słuchaniu muzyki przychodzi najłatwiej.
Ciągnąc swój wózek Karol marzył też o czymś innym. Leśniczy poznał go przez ten rok z odkładem na tyle, że może i spełni to, co kiedyś mu przyobiecał - da mu pracę przy wyrębie, dalej, w głębokim, przemysłowym lesie. Zarobek przyzwoity, nic że praca ciężka, ale z mechaniczną piłą, więc zawsze to lepsze niż bycie koniem pociągowym przy wózku, choć i na to zajecie nie narzekał.
Przekraczając torowisko wiodące długą elipsoidalną linią wzdłuż ściany lasu, Karol pomyślał, że jeśli z pierwszym kursem wyrobi się na czas, to powracając do wsi przystanie w tym miejscu i przepuści osobowy pociąg do Warszawy. Osobowy, ale na nieodległej stacji w Borze nie przystawał; ta chwastem i mchem porosła, jednakowoż czy to z przyzwyczajenia, czy z racji długaśnego zakrętu, czy według ustaleń rozkładu, pociąg akurat w tym miejscu zwalnia tak bardzo, że można rozpoznać twarze jadących, przyklejone do szyb w przedziałach wagonów.
Słońce wzniosło już żółtawe ramiona i czuć było ciepło jego promieni, ale on w tym samym czasie wnikał w chłodną czeluść lasu. Kierował się w stronę wyrębowiska.
- Mój ty Boże - myślał sobie - wciąż o tym myślę i myślę, i przestać nie mogę. Gdybym tak mógł cofnąć czas. Nie narzekam na to, co mnie dzisiaj spotyka, o nie. Chociaż rodzina mnie odstąpiła, to są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie. To nieprawda, że ludzie są źli sami w sobie, tyle że nie każdy o tym wie i pomstując nad innymi, stają się takimi samymi jak ci, którymi gardzą. Miałem to szczęście, że dano mi szansę, ale, prawdę mówiąc, wcale nie musiałbym liczyć na ludzką litość i wyrozumiałość, gdyby nie tamto. Musiałem chyba skorzystać z twojej nieuwagi, Boże, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu i czasie, gdy pod remizą, podczas zabawy ujrzałem tych dwoje. 
Jak ona mi się podobała, mój Boże, różyczka w najwytworniejszym ogrodzie, smagła, drobnokoścista, a w tańcu jak łania, a jakie zalotne spojrzenie, w mowie bystrosłowa, ech, śniła mi się po nocach, ale śmiałości do niej nie miałem. Jedynie, a i to nieczęsto, w tańcu, ale w tańcu każdy komplementy partnerce prawi, tymczasem ja… mnie przez gardło „kocham cię” przejść nie mogło. Cierpiałem każdego dnia, gdym widział ją z innym, ale wtedy, pod remizą, miarka się przebrała. Już nie tyle, że z innym była, ale on, on po prostu przymuszał ją do kochania, źle mówię - do kochania; on brał siłą jej niepokalane ciało, wdzierał się przemocą w jej wnętrze, rozdzierał bluzkę, ściągnął z jej ud spódnicę; opierała się, próbowała krzyczeć, lecz on położył swoją grubą i wielką dłoń na jej ustach, potem wgryzając się w jej wargi, brutalnie wtargnął tą samą dłonią pomiędzy jej uda, wiła się z bólu i przerażenia, wreszcie uległa. Nie mogłem stać bezczynnie. Ruszyłem ku niemu z pięściami, nie dbając o to, że jest ode mnie tęższy w barach, silniejszy i mógłby załamać mój kark jak zapałkę. Uderzyłem go raz i drugi. Ona w płacz. W okamgnieniu podciągnęła spódnicę i uciekła. Uciekała nie do ludzi, a w pole. Nie miałem czasu, aby spoglądać za nią. Zadałem jeszcze jeden cios, i jeszcze jeden. Otrząsnął się i natarł na mnie jak rozjuszone zwierzę. Poczułem cios w żołądek. Upadłem, a moja prawa dłoń namacała kamień i kiedy pochylił się nade mną, aby dokończyć niszczycielskiego dzieła zrównania mnie z ziemią, tym kamieniem ugodziłem go w skroń… potem jeszcze raz… i jeszcze… nie pamiętam, ile razy kamień posłuszny był mojej zemście.
Podczas rozprawy moja różyczka stwierdziła uroczyście, że i owszem, kochała się z nim, ale po dobrej woli i chociaż ten wąski pas ziemi pod jedną ze ścian remizy nie jest dla miłości miejscem najwłaściwszym, to oddała mu się tam bez oporów, wiedząc, że już niedługo rozpocznie z tamtym nowe życie, weźmie z nim ślub, bo przecież się kochali i marzyli o byciu razem. No i napatoczyłem się ja, zapewne zazdrosny o nią, choć nigdy niczego mi nie obiecywała; ruszyłem na niego z zemsty jak oszalały, starłem się z nim, a kiedy nie mogłem pięściami dać rady, posłużyłem się kamieniem… wtedy uciekła przerażona.
Nie miałem nic innego, prócz własnych słów na obronę, ale nie dano im wiary. Trup tamtego był oskarżycielem, kamień i zazdrość niepojęta dowodem.
Było, minęło. Poszedłem za kraty, a jeszcze tego samego roku moja smagła różyczka wyjechała, Bóg jeden wie, jak daleko. Chociaż to trudne, próbuję o niej zapomnieć.

A teraz, w ten piątkowy, nasączony słońcem jak gąbka wodą dzień, króciaki na wozie Karola ciążyły mniej niż zwykle, aż musiał przyhamowywać. Gdyby był młodszy i ciężkim doświadczeniem żywota nieprzywalony, pewnie po powrocie do wioski zachodziłby do każdej chałupy, aby pochwalić leśniczego, że przyobiecaną robotę przy wyrębie od niego dostał. Radowała się każda najdrobniejsza cząsteczka jego ciała, a kiedy przystanął przed przejazdem, czekając na osobowy do Warszawy, umyślił sobie tę swoją radość pokazać, jeśli nie może wiosce, to przynajmniej tym ludziom zamkniętym w ciele kolejowego węża.
A pociąg z zegarmistrzowską dokładnością pojawił się na zachodnim horyzoncie, pojawił się i zwalniał na długim i szerokim zakręcie wedle krawędzi lasu. Karol stał tak blisko przy torowisku, że w każdym z przejeżdżających mimo wagonów rozpoznawał ludzkie twarze. Uniósł w górę ramiona, podskakiwał jak młokos i w tej samej chwili napotkał w jednym z okiem zaciekawioną, młodziutką, smagłą twarzyczkę dziewczęcia, któremu nie dawał lat więcej niż piętnaście.
- Jakaś ty śliczna! - wykrzyknął i dalejże począł biec za tą twarzą, próbował ją doścignąć, co było, rzecz jasna, niemożliwością.

- Widziałaś, mamusiu, co ten pan wyprawia?
Matka siedząca naprzeciwko córki pod oknem, wpatrzona w zaokienny krajobraz, nie mogła nie zauważyć tego pana.
- Dziwak jakiś - stwierdziła beznamiętnie. - Ty mi tu, Cecylko, za wariatami się nie oglądaj. Obiecałaś powtórzyć historię. Weź się, dziecko do roboty.

[17.03.2018, La Chapelle-Saint-Aubert, Ille-et-Vilaine, Bretania, we Francji]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz