Dwa księżyce są ponoć
w Kazimierzu Dolnym, a kto zgadnie, który z nich piękniej opalony, który
bardziej srebrzysty, który szczodrzej rozdaje odbitego światła promienie? Jeden
przyćmiewa gwiazdy, co iskrzą na granatowym tle zasłony nocy; drugi wnika w
czeluść płynnej topieli rzeki, szemrzącej niską, uspokojoną falą - oba te
drogowskazy nocnej podróży bezsennej wiodą za nadgarstki zakochanych, łaskoczą
zmysły zauroczonych i niebem przestronnym, i wodą, co przytula do siebie świat,
którego nie sposób zapomnieć.
I ja przepatrzyłem na
swoje księżyce nad cichą tonią stawisk, i wzrok unosząc dumnie czerpałem
chłonnym okiem jasność ognistą, to znów platynową, a na drobnej fali błyskały
kąpiące się w stawie księżycowe pulsary.
Nad taką wodą bywałem
nocą i we dnie, o roztapiającym ciemność brzasku, w mgłach poranka, w
przedpołudniową zadyszkę i przedwieczorne wytchnienie.
Zdarzyło się raz,
kiedym z całym swoim majątkiem zarzuconym w plecaku na grzbiet - przedpołudnie
to było, szkliste i upalne -przywędrowałem nad skraj górnego stawu, gdzie
brzegi porośnięte wikliną i brzozą spowite w szlachetnym cieniu zachęcały do
odpoczynku.
Upalne było
przedpołudnie, przejrzyste. Spragniony cienia i tego osobliwego zapachu wody,
ciepłej lecz ochładzającej umęczone lejącym się z nieba żarem ciało, wody
pachnącej mułem i rybią łuską, podbiegłem ku stawisku w kształcie uciętego w
jednym z rogów prostokąta. Staw nie było może i za duży, piękniejsze widziałem,
błyszczał lustrzanym odbiciem lazurowego nieba wciśnięty pomiędzy ceglany
parkan przemysłowego zakładu, a wiejską, szutrową drogę, w tę letnią pogodę
wysuszoną na proch i pylistą. Chciałem sobie spocząć na brzegu niewysokim, na
przesuszonej trawie, zrzucić z bosych nóg sandały i sadowiąc się na burcie
zanurzyć nogi po łydki w miękkiej wodzie, zakołysać nimi, wzbudzić przyjazne
fale, a potem ułożyć wygodnie na pochyłej równi nadbrzeża opalone ciało, głowę
oparłszy o pękaty plecak ciążący dotąd grzbietowi.
Dojrzałem takie
miejsce - wąską szczelinę pomiędzy gęstwami wikliny, już, już, moja nadzieja na
wykąpanie stóp obrzmiałych rodziła się w rytualnym tańcu szczęścia, gdy nagle
przed mymi oczami wyrosła postać siedzącego na składanym, wędkarskim krzesełku
chłopca. Nastoletni ten wędkarz musiał chwilę przedtem, zanim go spostrzegłem,
schylić się ku toni wody, płucząc ręce, albo sprawdzając czy dobrze umocował u
burty siatkę z rybami, jakie złowił (domyślałem się, że połów tego wyschłego
dnia był dla niego udany). Podchodziłem ku niemu jak najciszej, świadom tego,
że w jeziornym i stawowym wędkarstwie nie masz materii bardziej niepokojącej
nad wzniecanie hałasu, a stąpanie ciężkimi kroki w najbliższym sąsiedztwie
łowiska płoszy rybostan nie mniej niż ciskanie kamieniem w płaszczyznę stojącej
wody. Chłopiec skupiający całą uwagę na lekko napiętej żyłce, na podskakującym
na drętwej fali spławiku, nie usłyszał, jak skradam się ku niemu, tym bardziej
nie był świadom mojej obecności, że chwilę później ryba dziobnęła przynętę,
żyłka naprężyła się i przesunęła w stronę wybujałych łodyg tataraku, a spławik
wyskoczył ponad równię wody, by nagle zatonąć głęboko.
Chłopiec wstał i przez
kilka sekund pozwalał zdobyczy odpłynąć, byle nie za daleko, po czym pod kątem
szarpnął wędziskiem w stronę przeciwległą ucieczce ryby, następnie wprawnym
ruchem prawej ręki trzymającej wędzisko począł holować ją ku brzegowi i w końcu
wyszarpnął z wody złocistego karasia większego od dłoni. Uwięziona na haku ryba
wyskoczyła z wody jak z katapulty i uderzyła w pochyłość wędkarskiego siedliska
tuż za plecami chłopca.
- Niezły z ciebie
wędkarz… widzę, że doświadczony - przemówiłem do chłopaka, próbując pochwycić w
dłoń podskakującą w niewysokiej trawie rybę. - Dużo złapałeś?
Chłopiec odwrócił
głowę w moją stronę. Nie wydawał się być zaskoczony. W jego szafirowych oczach
malowała się oczywista duma i spokojna radość.
- Ta jest siedemnasta
- odparł.
Wyjąłem z pyska ryby
hak - miałem w tym wprawę, bo połów ryb nie był dla mnie nowością, a chłopiec
schylił się ku toni wodnej, odcumował z przyciętego korzenia zanurzoną w wodzie
siatkę. Wcale nie bez trudu wyciągnął ją z wody. Teraz dopiero mogłem
stwierdzić naocznie, że połów chłopca był więcej niż udany. Siatka niemal w
całości wypełniona była merdającą ogonami, wierzgającą całymi ciałami zdobyczą,
wśród której przeważała drobnica bączków, ale też były w niej karasie i jeden
wymiarowy karp.
- Na obiad łowisz? -
zapytałem.
- Na obiad, na
kolację. Siostra zaraz przybiegnie. My tu niedaleko mieszkamy. Naleje wody do
wanny, weźmie te rybki, a mama je potem zabije i usmaży.
- Takie ryby to
pierwszorzędna rzecz. I tato się ucieszy - stwierdziłem.
- Ucieszyłby się, ale
go nie ma.
Mowa chłopca była
śmiała. Złowiony karaś powędrował do siatki, a ta z powrotem do wody.
- Tatko wyjechał na
wielką budowę stawiać hutę - kontynuował chłopiec, dostrzegając mój wzrok
pytający.
- Czyli teraz ty
jesteś gospodarzem, panem domu, że się tak wyrażę.
Wzbudziłem swym
odezwaniem się jeszcze większą dumę w szafirowych oczach chłopca, który nie
mógł mieć lat więcej niż dwanaście, a może i mniej, bo z postury, z twarzy
niewinnej, prawie dziewczęcej, przypominał kogoś młodszego od siebie.
- Tak właśnie mówił do
mnie tatko, gdy wyjeżdżał. A musi pan wiedzieć, że teraz z mamą mamy na
utrzymaniu ośmioletnią Anię, moją siostrę.
- No proszę, a na
długo tato wyjechał? - zapytałem.
- Już od pół roku
jesteśmy sami, proszę pana. Na Boże Narodzenie wraca.
- Ech, jaki tam ze
mnie pan. Mam na imię Adam.
Wyciągnąłem ku niemu
prawą dłoń, lecz młody wędkarz zanim pospieszył z wyciągnięciem swojej ulepił
kulkę z ciasta na przynętę dla ryb i z wprawą nadział ją na haczyk, potem
zarzucił wędkę o dwa metry dalej od miejsca, z którego wyłowił karasia. Wtedy
dopiero podał mi swą szczupłą, kościstą dłoń - kleiła się od rybiej śliskości.
- Marek.
Usiedliśmy obaj.
(…)
[24.07.2018, Saint Laurent d’Agny, Rhone, we Francji]
Jak ciekawie zawarta znajomość i okoliczności przyrody piękne:-)
OdpowiedzUsuń