Eduard Manet - PORTRET BERTHE MORISOT

Eduard  Manet  -  PORTRET  BERTHE  MORISOT

MIŁYCH ŚWIĄT

Przy okazji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego 2025 Roku - spełniania się marzeń!!!

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

14 lipca 2018

KŁOPOT


Nie pamiętam, czy była to surówka z rzodkwi czy rzepy. Obowiązkowo sięgnąłem po ten talerzyk, uchylając witrynę szklanej lady mieszczącej zakąski: śledzie w śmietanie i oleju, sałatki warzywne z majonezem, pomidory z cebulką, twarożki, plasterki żółtego sera, salami i salcesonu z ozorkiem. Wybrałem oczywiście tę surówkę z rzodkwi lub rzepy, do tego chłodnik litewski albo owocową (wiśnie) ze śmietaną i trzy naleśniki z serem na słodko.
W tym barze stołowali się głównie studenci, przyjezdni skoncentrowani na zakupach w domu towarowym w centrum miasta i uboższa warstwa mieszkańców miasta z łódką w herbie.
Było tu tanio, smacznie, nawet schludnie i obsługa na poziomie pozwalająca żakom nawet w czasie obiadowego szczytu przysiadać na schodkach jednego z dwóch wejść po jadalni, a nawet w jej wnętrzu, w rogu obszernej, prostokątnej sali. Studenci zamawiali sobie jakieś jogurty, kefiry, kanapki z szynką lub z serem; spożywali to następnie jeśli nie przy stolikach to usadowiwszy się bezpośrednio na ceramicznej podłodze, pod samymi oknami. Konsumpcja odbywała się przy wtórze rozmów na najrozmaitsze tematy, ale też towarzyszyło jej odpytywanie się z zagadnień jakie spodziewano się na kolokwiach i zaliczeniach.
Po przejściu z wypełnioną wybranymi daniami tacą do wolnego stolika w pamięci obliczałem kasę jaka mi pozostała w portfelu i stwierdziłem, że zostanie mi jej przynajmniej na dwie projekcje filmowe i tygodniki jakie czytałem. W tym tygodniu mogłem sobie też pozwolić na mecz.
Spałaszowałem już zupę i nawet nie zauważyłem, że przysiadła się do mnie. Rozstawiła przed sobą ogórkową i mielonego z kapustą i ziemniakami.
- Widzę, że nie jesteś w humorze. Coś się stało? - odezwałem się do niej, gdy bez satysfakcji nabierała łyżką gorącej, parującej kwaśnym zapachem ogórków zupy.
- Szkoda, że nie mieszkasz w akademiku - wyrzekła zbywając moje pytanie.
- Tak wyszło. Mam nie więcej niż dwieście metrów do auli. To z tego powodu - odpowiedziałem.
- Rozumiem.
Jadła niespiesznie, a ja jakoś nie upierałem się przy konieczności podtrzymania dopiero co zaczętej rozmowy. W końcu jednak usłyszałem:
- Mam zmartwienie i gdybyś mieszkał w akademiku, moglibyśmy pogadać. Nie tylko o tym.
- Mamy jeszcze godzinę do rozpoczęcia zajęć. Możemy porozmawiać.
- Godzinę… tylko godzinę. Mógłbyś wpaść do mnie kiedyś. Wyjeżdżasz do domu na sobotę?
- Nie. Zaoszczędziłem kasy. Nie wyjeżdżam.
- No właśnie, a ja muszę.
W oczach miała smutek, w jej głosie wyczuwało się zniechęcenie, to pewne, że była zmartwiona.
- Gdybyś jechał, pociągiem byłoby nam po drodze - powiedziała.
- Tak, wiem. Zależałoby ci na tym, abyśmy jechali razem?
- W pewnym sensie tak. Wiesz… boję się, strasznie się boję.
- Boisz się podróżować sama?
- Nie w tym rzecz… - zawahała się. - No dobrze, powiem ci. Mój braciszek miał zapalenie opon mózgowych.
- Ten czterolatek?
- Innego nie mam. Zadzwonili do mnie dopiero po tygodniu. Nie chcieli mnie martwić.
Nie pamiętałem, jak miał na imię braciszek Jolki. Wiedziałem tylko, że pomiędzy nimi było chyba siedemnaście lat różnicy i Jolka nie tak dawno zwierzyła mi się z tego, że ma obawy co do zdrowia swego brata, bo urodził się, kiedy ich matka miała 46 lat, a w tym wieku to raczej nie powinno się mieć dzieci.
- Bardzo mi przykro, ale mam nadzieję, że wyjdzie z tego.
- Też mam nadzieję, ale to groźna choroba i możliwe są powikłania. Kiedy byłam w BUL-u wypożyczyłam dwie medyczne książki na ten temat. Adam, ja się martwię…
- Zobaczysz, będzie dobrze. W szpitalu jest?
Skinęła głową.
- Lekarz podobno mówił mamie, że Bartek ma silny organizm, ale to w końcu dziecko. Różnie może być.
- Bądźmy dobrej myśli.
Zabrała się za drugie danie, ja kończyłem surówkę, pozostawiając sobie na deser naleśniki.
- Zobaczysz, wyzdrowieje.
Cóż innego mogłem powiedzieć. Moja wiedza medyczna na temat tej choroby była skąpa, jednakowoż miałem świadomość tego, że zapalenie opon mózgowych w najgorszym wypadku może doprowadzić nawet do śmierci.
- Pocieszasz mnie - stwierdziła i zaraz potem dodała: - Może tego chcę… tak, chcę tego. Adam, ja bezpośrednio po wyjściu z pociągu udam się do szpitala, choć mama mówiła, że mogą mnie nie wpuścić, bo boją się infekcji… ale chciałabym chociaż popatrzeć na Bartka przez szybę, bo gdybym miała go już więcej nie zobaczyć…
- Przestań. On wyzdrowieje, rozumiesz!
Musiałem zareagować ostrzej. Jeszcze by mi się tu rozpłakała. Być może donośny ton mojego głosu przedarł się przez trudny do ogarnięcia słuchem szum jaki zwykle panuje w miejscach, gdzie przebywa tłum ludzi.
- Jeśli chcesz, pojadę z tobą. Podprowadzę cię do samego szpitala.
- Zrobiłbyś to dla mnie?
- To przecież po drodze. Dwa przystanki dalej i jestem u siebie.
Przygryzła wargi, a był to znak świadczący o tym, jak bardzo stara się zahamować zgromadzone pod powiekami łzy.
- No, już dobrze - chwyciłem przegub jej dłoni, w której trzymała widelec - w końcu, było nie było, jesteśmy „ziomalami”, prawda. Musimy sobie pomagać, wspierać się, kiedy trzeba.
Tak jakoś to wyszło, że zdobyłem się bez zbędnych ceregieli na odruch współczucia, ale chyba dlatego to tak wyszło, że szanowałem Jolkę, bo co… bo kiedyś stanęła po mojej stronie? Bo w sumie naprawdę trzymaliśmy się razem? Bo widziałem w niej prawdziwą przyjaciółkę, przyjaciółkę nie dziewczynę do zakochania się w niej, choć nie grzeszyła urodą i była sympatyczniejsza od miejscowych studentek pierwszego roku. Na wykładach siadaliśmy niedaleko siebie; tak się składało, że na większości zajęć przydzielono nas do jednej grupy, a na lektoracie rosyjskiego siedzieliśmy obok siebie z korzyścią dla mnie, bo mój rosyjski był słaby i zmuszony byłem korzystać z jej podpowiedzi. Ona z kolei nie przepadała za staro-cerkiewno-słowiańskim i gramatyką opisową, które to przedmioty były moim „konikiem”, więc ćwiczenia wykonywaliśmy wspólnie.
Chyba po tym obiedzie w barze była właśnie gramatyka opisowa, bo przypominam sobie, że siedzieliśmy razem w pierwszej ławce, a pani docent, która na samym początku ćwiczeń miała zwyczaj przydzielać każdej parze zadania polegające na rozszyfrowywaniu pochodzenia jakichś wyrazów pochodzących z utworów Kochanowskiego, Reja czy średniowiecznych tekstów anonimowych autorów, sprawdzając dociekliwość studentów, pochwaliła nas mówiąc: - Państwo powinni wykonywać moje polecenie wspólnie, gdyż wyciągacie bardzo słuszne wnioski. No i do końca drugiego semestru siedzieliśmy w jednej ławce, aby zadowolić panią docent, która niesłusznie traktowała nas jako parę nie tylko na zajęciach.
Tego dnia mieliśmy też zajęcia z literatury okresu międzywojnia, na których nieźle prowadzący zajęcia i ambitny pan magister zaczynający w owym czasie przewód doktorski, mając za słuchaczy nieopierzonych studentów pierwszego roku korzystał z tej okazji i grzecznie prosił o przepisanie na maszynie potrzebnych materiałów krytycznoliterackich dotyczących poezji i poetów okresu międzywojennego. Przydział tychże materiałów następował ad hoc, nigdy jednak pan magister nie wymuszał na nas ich przyjmowania. Mnie trafił się Przyboś, a że tekst o jego tomiku „Równanie serca” nie był zbyt obfity, wziąłem dla Jolki tekst o futuryzmie.
- Nie martw się - szepnąłem do zaskoczonej Jolki. - Mam w domu maszynę do pisania, a ponieważ zdecydowałem się na wyjazd na ten weekend, przepiszę go dla ciebie.
Jolce oczywiście nie w głowie był wtedy futuryzm ze Sternem i Peiperem, ale wiedziałem, że gdyby nie ten kłopot jaki nosiła w sobie zamartwiając się nad stanem zdrowia chorego braciszka, chętnie wzięłaby to domowe zadanie, po wykonaniu którego miała prawo oczekiwać dobrej cząstkowej oceny od pana magistra.
Zmierzchało już, kiedyśmy siedzieli tego dnia na zajęciach z poezji współczesnej prowadzonych przez panią Dorotę, która była poetką, a jej ćwiczenia nigdy nie miały, jak mi się wydawało, ustalonego planu, ot pojawiał się nagle w jej wykonaniu wiersz, który dosłownie rozdrabnialiśmy na czynniki pierwsze, zastanawiając się nad każdym użytym w nim słowem. Tego późnego popołudnia pani Dorota odczytała własny wiersz. Nie pamiętam jego treści. Przypominam sobie, że siedząca obok mnie Jolka nagle rozpłakała się, wyszła z sali, a kiedy wróciła, powiedziała do mnie, że przed chwilą usłyszała wiersz o sobie. Nasza wykładowczyni-poetka musiała się domyśleć powodów zachowania Jolki. Aż do końca zajęć spoglądała na moją przyjaciółkę, a kiedy wychodziliśmy z sali, poprosiła Jolkę do siebie na katedrę. Rozmawiały chyba kwadrans.
Uprosiliśmy dyżurującą pielęgniarkę, aby zezwoliła nam przynajmniej stanąć za oszkloną ścianą izolatki, w której leżał Bartek.
- Proszę się nie martwić. Według wszystkich znaków na ziemi i na niebie najgorsze już minęło. Gorączka spada powoli. Nabrał apetytu, choć cały czas jest jeszcze osłabiony - tłumaczyła Jolce, która wręcz przykleiła głowę do witryny i śledziła rytmiczne ruchy klatki piersiowej jej brata podłączonego przewodami do aparatury.
Te słowa wypowiedziane po chwili raz jeszcze przez pielęgniarkę musiały uspokoić Jolkę, bo kiedyśmy po wyjściu ze szpitala podążali w stronę przystanku autobusowego, dziewczyna zdawała się oddychać równiej i nie zaobserwowałem drżenia jej rąk, jakie można było dostrzec, gdy jechaliśmy pociągiem.
- Dziękuję ci. Może byś jednak wstąpił do mnie? - zaproponowała, gdy czekaliśmy na autobus, którym miała dojechać pod sam dom.
- Może innym razem. Masz do pomówienia z rodzicami. Uspokoiłaś się?
- Bardzo. Jeszcze raz ci dziękuję.

Kiedy w poniedziałek porannym pociągiem wjeżdżałem na stację, na której wsiadała Jolka, zobaczyłem ją w niewielkiej grupce ludzi jadących do pracy w Łodzi. Dałem jej ręką znać, w którym jestem przedziale. Wsiadła. Jechaliśmy naprzeciwko siebie.
- Nie pogniewasz się, gdy sobie tropche podrzemię? - zapytała.
- Skądże. Ale powiedz mi jak brat?
- Coraz lepiej. Co za ulga….
Zasnęła niemal natychmiast.

[13-14.07.2018, Witów, Nowy Sącz]

2 komentarze:

  1. Wzruszające opowiadanie. Gdy byłam w wieku Twoich bohaterów(studentką), też wierzyłam w przyjaźń męsko-damską. dziś wierzę już tylko w bezinteresowna pomoc dobrych ludzi. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowicie wciąga to opowiadanie, a cudze kłopoty zawsze powodują chęć pomocy. To sztuka tak pisać, aby czytelnik się utożsamiał z bohaterami.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń