Nie pamiętam, czy była to surówka z
rzodkwi czy rzepy. Obowiązkowo sięgnąłem po ten talerzyk, uchylając witrynę
szklanej lady mieszczącej zakąski: śledzie w śmietanie i oleju, sałatki
warzywne z majonezem, pomidory z cebulką, twarożki, plasterki żółtego sera,
salami i salcesonu z ozorkiem. Wybrałem oczywiście tę surówkę z rzodkwi lub
rzepy, do tego chłodnik litewski albo owocową (wiśnie) ze śmietaną i trzy
naleśniki z serem na słodko.
W tym barze stołowali się głównie
studenci, przyjezdni skoncentrowani na zakupach w domu towarowym w centrum
miasta i uboższa warstwa mieszkańców miasta z łódką w herbie.
Było tu tanio, smacznie, nawet schludnie
i obsługa na poziomie pozwalająca żakom nawet w czasie obiadowego szczytu
przysiadać na schodkach jednego z dwóch wejść po jadalni, a nawet w jej
wnętrzu, w rogu obszernej, prostokątnej sali. Studenci zamawiali sobie jakieś
jogurty, kefiry, kanapki z szynką lub z serem; spożywali to następnie jeśli nie
przy stolikach to usadowiwszy się bezpośrednio na ceramicznej podłodze, pod
samymi oknami. Konsumpcja odbywała się przy wtórze rozmów na najrozmaitsze
tematy, ale też towarzyszyło jej odpytywanie się z zagadnień jakie spodziewano
się na kolokwiach i zaliczeniach.
Po przejściu z wypełnioną wybranymi
daniami tacą do wolnego stolika w pamięci obliczałem kasę jaka mi pozostała w
portfelu i stwierdziłem, że zostanie mi jej przynajmniej na dwie projekcje
filmowe i tygodniki jakie czytałem. W tym tygodniu mogłem sobie też pozwolić na
mecz.
Spałaszowałem już zupę i nawet nie
zauważyłem, że przysiadła się do mnie. Rozstawiła przed sobą ogórkową i
mielonego z kapustą i ziemniakami.
- Widzę, że nie jesteś w humorze. Coś
się stało? - odezwałem się do niej, gdy bez satysfakcji nabierała łyżką
gorącej, parującej kwaśnym zapachem ogórków zupy.
- Szkoda, że nie mieszkasz w akademiku -
wyrzekła zbywając moje pytanie.
- Tak wyszło. Mam nie więcej niż
dwieście metrów do auli. To z tego powodu - odpowiedziałem.
- Rozumiem.
Jadła niespiesznie, a ja jakoś nie
upierałem się przy konieczności podtrzymania dopiero co zaczętej rozmowy. W
końcu jednak usłyszałem:
- Mam zmartwienie i gdybyś mieszkał w
akademiku, moglibyśmy pogadać. Nie tylko o tym.
- Mamy jeszcze godzinę do rozpoczęcia
zajęć. Możemy porozmawiać.
- Godzinę… tylko godzinę. Mógłbyś wpaść
do mnie kiedyś. Wyjeżdżasz do domu na sobotę?
- Nie. Zaoszczędziłem kasy. Nie
wyjeżdżam.
- No właśnie, a ja muszę.
W oczach miała smutek, w jej głosie
wyczuwało się zniechęcenie, to pewne, że była zmartwiona.
- Gdybyś jechał, pociągiem byłoby nam po
drodze - powiedziała.
- Tak, wiem. Zależałoby ci na tym,
abyśmy jechali razem?
- W pewnym sensie tak. Wiesz… boję się,
strasznie się boję.
- Boisz się podróżować sama?
- Nie w tym rzecz… - zawahała się. - No
dobrze, powiem ci. Mój braciszek miał zapalenie opon mózgowych.
- Ten czterolatek?
- Innego nie mam. Zadzwonili do mnie
dopiero po tygodniu. Nie chcieli mnie martwić.
Nie pamiętałem, jak miał na imię
braciszek Jolki. Wiedziałem tylko, że pomiędzy nimi było chyba siedemnaście lat
różnicy i Jolka nie tak dawno zwierzyła mi się z tego, że ma obawy co do
zdrowia swego brata, bo urodził się, kiedy ich matka miała 46 lat, a w tym
wieku to raczej nie powinno się mieć dzieci.
- Bardzo mi przykro, ale mam nadzieję,
że wyjdzie z tego.
- Też mam nadzieję, ale to groźna
choroba i możliwe są powikłania. Kiedy byłam w BUL-u wypożyczyłam dwie medyczne
książki na ten temat. Adam, ja się martwię…
- Zobaczysz, będzie dobrze. W szpitalu
jest?
Skinęła głową.
- Lekarz podobno mówił mamie, że Bartek
ma silny organizm, ale to w końcu dziecko. Różnie może być.
- Bądźmy dobrej myśli.
Zabrała się za drugie danie, ja
kończyłem surówkę, pozostawiając sobie na deser naleśniki.
- Zobaczysz, wyzdrowieje.
Cóż innego mogłem powiedzieć. Moja
wiedza medyczna na temat tej choroby była skąpa, jednakowoż miałem świadomość
tego, że zapalenie opon mózgowych w najgorszym wypadku może doprowadzić nawet
do śmierci.
- Pocieszasz mnie - stwierdziła i zaraz
potem dodała: - Może tego chcę… tak, chcę tego. Adam, ja bezpośrednio po wyjściu
z pociągu udam się do szpitala, choć mama mówiła, że mogą mnie nie wpuścić, bo
boją się infekcji… ale chciałabym chociaż popatrzeć na Bartka przez szybę, bo
gdybym miała go już więcej nie zobaczyć…
- Przestań. On wyzdrowieje, rozumiesz!
Musiałem zareagować ostrzej. Jeszcze by
mi się tu rozpłakała. Być może donośny ton mojego głosu przedarł się przez
trudny do ogarnięcia słuchem szum jaki zwykle panuje w miejscach, gdzie
przebywa tłum ludzi.
- Jeśli chcesz, pojadę z tobą.
Podprowadzę cię do samego szpitala.
- Zrobiłbyś to dla mnie?
- To przecież po drodze. Dwa przystanki
dalej i jestem u siebie.
Przygryzła wargi, a był to znak
świadczący o tym, jak bardzo stara się zahamować zgromadzone pod powiekami łzy.
- No, już dobrze - chwyciłem przegub jej
dłoni, w której trzymała widelec - w końcu, było nie było, jesteśmy
„ziomalami”, prawda. Musimy sobie pomagać, wspierać się, kiedy trzeba.
Tak jakoś to wyszło, że zdobyłem się bez
zbędnych ceregieli na odruch współczucia, ale chyba dlatego to tak wyszło, że
szanowałem Jolkę, bo co… bo kiedyś stanęła po mojej stronie? Bo w sumie
naprawdę trzymaliśmy się razem? Bo widziałem w niej prawdziwą przyjaciółkę,
przyjaciółkę nie dziewczynę do zakochania się w niej, choć nie grzeszyła urodą
i była sympatyczniejsza od miejscowych studentek pierwszego roku. Na wykładach
siadaliśmy niedaleko siebie; tak się składało, że na większości zajęć
przydzielono nas do jednej grupy, a na lektoracie rosyjskiego siedzieliśmy obok
siebie z korzyścią dla mnie, bo mój rosyjski był słaby i zmuszony byłem korzystać
z jej podpowiedzi. Ona z kolei nie przepadała za staro-cerkiewno-słowiańskim i
gramatyką opisową, które to przedmioty były moim „konikiem”, więc ćwiczenia
wykonywaliśmy wspólnie.
Chyba po tym obiedzie w barze była
właśnie gramatyka opisowa, bo przypominam sobie, że siedzieliśmy razem w
pierwszej ławce, a pani docent, która na samym początku ćwiczeń miała zwyczaj
przydzielać każdej parze zadania polegające na rozszyfrowywaniu pochodzenia jakichś
wyrazów pochodzących z utworów Kochanowskiego, Reja czy średniowiecznych
tekstów anonimowych autorów, sprawdzając dociekliwość studentów, pochwaliła nas
mówiąc: - Państwo powinni wykonywać moje polecenie wspólnie, gdyż wyciągacie
bardzo słuszne wnioski. No i do końca drugiego semestru siedzieliśmy w jednej
ławce, aby zadowolić panią docent, która niesłusznie traktowała nas jako parę
nie tylko na zajęciach.
Tego dnia mieliśmy też zajęcia z
literatury okresu międzywojnia, na których nieźle prowadzący zajęcia i ambitny pan
magister zaczynający w owym czasie przewód doktorski, mając za słuchaczy
nieopierzonych studentów pierwszego roku korzystał z tej okazji i grzecznie
prosił o przepisanie na maszynie potrzebnych materiałów krytycznoliterackich dotyczących
poezji i poetów okresu międzywojennego. Przydział tychże materiałów następował
ad hoc, nigdy jednak pan magister nie wymuszał na nas ich przyjmowania. Mnie
trafił się Przyboś, a że tekst o jego tomiku „Równanie serca” nie był zbyt obfity,
wziąłem dla Jolki tekst o futuryzmie.
- Nie martw się - szepnąłem do zaskoczonej
Jolki. - Mam w domu maszynę do pisania, a ponieważ zdecydowałem się na wyjazd
na ten weekend, przepiszę go dla ciebie.
Jolce oczywiście nie w głowie był wtedy
futuryzm ze Sternem i Peiperem, ale wiedziałem, że gdyby nie ten kłopot jaki
nosiła w sobie zamartwiając się nad stanem zdrowia chorego braciszka, chętnie
wzięłaby to domowe zadanie, po wykonaniu którego miała prawo oczekiwać dobrej
cząstkowej oceny od pana magistra.
Zmierzchało już, kiedyśmy siedzieli tego
dnia na zajęciach z poezji współczesnej prowadzonych przez panią Dorotę, która
była poetką, a jej ćwiczenia nigdy nie miały, jak mi się wydawało, ustalonego
planu, ot pojawiał się nagle w jej wykonaniu wiersz, który dosłownie
rozdrabnialiśmy na czynniki pierwsze, zastanawiając się nad każdym użytym w nim
słowem. Tego późnego popołudnia pani Dorota odczytała własny wiersz. Nie pamiętam
jego treści. Przypominam sobie, że siedząca obok mnie Jolka nagle rozpłakała
się, wyszła z sali, a kiedy wróciła, powiedziała do mnie, że przed chwilą
usłyszała wiersz o sobie. Nasza wykładowczyni-poetka musiała się domyśleć powodów
zachowania Jolki. Aż do końca zajęć spoglądała na moją przyjaciółkę, a kiedy
wychodziliśmy z sali, poprosiła Jolkę do siebie na katedrę. Rozmawiały chyba
kwadrans.
Uprosiliśmy dyżurującą pielęgniarkę, aby
zezwoliła nam przynajmniej stanąć za oszkloną ścianą izolatki, w której leżał
Bartek.
- Proszę się nie martwić. Według
wszystkich znaków na ziemi i na niebie najgorsze już minęło. Gorączka spada
powoli. Nabrał apetytu, choć cały czas jest jeszcze osłabiony - tłumaczyła
Jolce, która wręcz przykleiła głowę do witryny i śledziła rytmiczne ruchy
klatki piersiowej jej brata podłączonego przewodami do aparatury.
Te słowa wypowiedziane po chwili raz
jeszcze przez pielęgniarkę musiały uspokoić Jolkę, bo kiedyśmy po wyjściu ze
szpitala podążali w stronę przystanku autobusowego, dziewczyna zdawała się
oddychać równiej i nie zaobserwowałem drżenia jej rąk, jakie można było
dostrzec, gdy jechaliśmy pociągiem.
- Dziękuję ci. Może byś jednak wstąpił
do mnie? - zaproponowała, gdy czekaliśmy na autobus, którym miała dojechać pod
sam dom.
- Może innym razem. Masz do pomówienia z
rodzicami. Uspokoiłaś się?
- Bardzo. Jeszcze raz ci dziękuję.
Kiedy w poniedziałek porannym pociągiem
wjeżdżałem na stację, na której wsiadała Jolka, zobaczyłem ją w niewielkiej
grupce ludzi jadących do pracy w Łodzi. Dałem jej ręką znać, w którym jestem
przedziale. Wsiadła. Jechaliśmy naprzeciwko siebie.
- Nie pogniewasz się, gdy sobie tropche
podrzemię? - zapytała.
- Skądże. Ale powiedz mi jak brat?
- Coraz lepiej. Co za ulga….
Zasnęła niemal natychmiast.
[13-14.07.2018, Witów, Nowy Sącz]
Wzruszające opowiadanie. Gdy byłam w wieku Twoich bohaterów(studentką), też wierzyłam w przyjaźń męsko-damską. dziś wierzę już tylko w bezinteresowna pomoc dobrych ludzi. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNiesamowicie wciąga to opowiadanie, a cudze kłopoty zawsze powodują chęć pomocy. To sztuka tak pisać, aby czytelnik się utożsamiał z bohaterami.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam