Przestało padać.
Powiało ciepłem. Przejaśniło się i nawet
pomarańczowa twarz słońca wychynęła spoza rzednących chmur. Chociaż przez
wpółotwarte okno wdarło się popołudniowe ciepło, porwałem kurtkę z szafy. Nie
tę z zeszłego tygodnia, nie tę, w której spacerowałem po starówce miesiąc temu;
chwyciłem tę z samego rogu szafy, starą, czarną i wypraną chyba jeszcze przed
rokiem.
Zaskoczyło mnie to, że
jej rękawy pasowały do długości moich ramion, co znaczy, że podczas prania
nieco się wstąpiła, to dobrze.
Wyszedłem przed dom i
ukłoniłem się dozorczyni. Rzuciła w moim kierunku pozytywne spojrzenie, takie
długie, powłóczyste. Nie miałem pojęcia dokąd idę i po co. Szedłem sobie ot
tak, bez specjalnej potrzeby i celu, aby iść, niekoniecznie dojść.
Kiedy doszedłem do
rynku z niegroźnej jasnobrunatnej chmurki potoczyły się łezki deszczu.
Odruchowo naciągnąłem kołnierz kurtki na uszy, odruchowo wsadziłem ręce do
kieszeni, a opuszki palców jednej z rąk namacały papierowe zawiniątko, taki
dosyć sztywny rulonik, który po wyciągnięciu z kieszeni objawił się
czyściutkim, wypranym banknotem dziesięciozłotowym. Mieć dziesięć złotych a nie
mieć?
Ruszyłem żwawiej po
znanych mi lecz zapomnianych uliczkach miasta, tej jego najstarszej części,
gdzie sporo sklepów i knajp, gdzie kościół jeden przy drugim, gdzie w
podcieniach prastarych kamienic rozsiadły się butiki, kioski, lodziarnie, kawiarenki
– czego dusza zapragnie. Z każdym przebytym krokiem podejmowałem decyzję w
sprawie tych szczęśliwie odnalezionych dziesięciu złotych. Mogłem z nich sobie
sprawić kawę, piwo, lody, kupić gazetę; z papierosami gorzej, z sytą kolacją
podobnie. Mogłem sobie zamienić ten banknot na krótkotrwałe szczęście, wsunąć
go do kapelusza grajka na skrzypcach, albo kupić sobie parę bułek, dżem lub
homogenizowany ser. O tak, w pierwszym rzędzie zamieniłbym banknot z dziesiątką
na dowolny posiłek, do którego dołączyłbym jakąś małą colę lub większą wodę
mineralną.
Z takimi myślami
krążyłem po starym mieście, przystając przy sklepowych wystawach, niemal
dosiadając plastykowych krzeseł w ogródkach piwnych; zajrzałem nawet do antykwariatu.
Nie mogąc podjąć właściwej decyzji, popadłem w zniechęcenie, które w końcu
przepadło, gdy na mojej drodze stanęła cyganeczka: śliczna, ciemnowłosa,
niewysoka, z oczami jak płonące kosteczki antrykotu.
Wywróżyła mi
szczęście, że stanę się bogaczem, więc te dziesięć złotych… cóż to jest dla
mnie?
Dozorczyni spostrzegła
mnie, kiedy przechodziłem przez ulicę na pasach, a kiedy otwierałem kluczem
drzwi do klatki schodowej, zastąpiła mi drogę.
- Pan zajdzie do nas
na kolację – powiedziała. – Przecież widzę, że porusza się pan na ostatnich
nogach.
[20.08.2019, Dobrzelin]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz