Słońce zaiskrzyło ledwie raz, około południa, potem przygasło. Na wysokim niebie chmury nieruchome otaczają szczelnym parasolem miasto leniwie toczące wody swego żywota, na pierwszy rzut oka beztroskie.
Kobiety, mężczyźni z psami na uwięzi przesuwają się skrajem chodnika. Zwierzęta wstępują na zieloną, przyprószoną opadłymi liśćmi połać trawnika; idą za potrzebą pod kamienny parkan. Dwa koty: rudy, szczupły jak modelka-anorektyczka krąży wokół niepełnych pojemników ze śmieciami; grubszy, popielaty zachodzi w to miejsce rzadziej.
Samochody niespiesznie znikają z parkingów; pojawiają się ponownie po godzinie, pół. Wychodzą z nich ludzie, mieszkańcy, właściciele aut z naręczami papierowych toreb z poczynionymi zakupami.
Dobrze ubrany mężczyzna myszkuje tymczasem w czeluści jednego z kontenerów. Wydobywa zeń zwoje drutu, jakieś nikomu niepotrzebne kable. Odchodzi.
Cisza jakby kto zatkał uszy tamponami z waty, przerywana od czasu do czasu rechotem silnika samolotu.
Przestałem liczyć godziny. Uzbrojony w cierpliwość wyczekuję na start do kraju, który nie jest już dla mnie oazą szczęśliwości, nie tęsknię za nim jak Mickiewicz na paryskim bruku; nawet gdybym potrafił, nie napisałbym "Pana Tadeusza". Dla tego kraju - nie warto.
Moja ojczyzna jest tylko we mnie. Każdorazowo zmieniam jej adres.
Tak być nie powinno.
[06.08.2019, Porto w Portugalii]
Kobiety, mężczyźni z psami na uwięzi przesuwają się skrajem chodnika. Zwierzęta wstępują na zieloną, przyprószoną opadłymi liśćmi połać trawnika; idą za potrzebą pod kamienny parkan. Dwa koty: rudy, szczupły jak modelka-anorektyczka krąży wokół niepełnych pojemników ze śmieciami; grubszy, popielaty zachodzi w to miejsce rzadziej.
Samochody niespiesznie znikają z parkingów; pojawiają się ponownie po godzinie, pół. Wychodzą z nich ludzie, mieszkańcy, właściciele aut z naręczami papierowych toreb z poczynionymi zakupami.
Dobrze ubrany mężczyzna myszkuje tymczasem w czeluści jednego z kontenerów. Wydobywa zeń zwoje drutu, jakieś nikomu niepotrzebne kable. Odchodzi.
Cisza jakby kto zatkał uszy tamponami z waty, przerywana od czasu do czasu rechotem silnika samolotu.
Przestałem liczyć godziny. Uzbrojony w cierpliwość wyczekuję na start do kraju, który nie jest już dla mnie oazą szczęśliwości, nie tęsknię za nim jak Mickiewicz na paryskim bruku; nawet gdybym potrafił, nie napisałbym "Pana Tadeusza". Dla tego kraju - nie warto.
Moja ojczyzna jest tylko we mnie. Każdorazowo zmieniam jej adres.
Tak być nie powinno.
[06.08.2019, Porto w Portugalii]
Nie powinno, ale dobrze, że choć w Tobie jeszcze sie ostała...
OdpowiedzUsuń