Zdaje się, że wyrwano
mnie wtedy z przepysznej zabawy. Sprawiłem sobie pierwszorzędny łuk i
wystrugałem do niego strzały, i strzelałem, ach, jak strzelałem. Ale nie
strzelałem do wszelkiego stworzenia, które przecież nie chce być tarczą; nie
strzelałem też do tarczy, tylko tak sobie, na odległość, i cieszyło mnie to, że
wypuszczona zgrabnie strzała, pruła powietrze tak zapamiętale, tak wysoko, że
musiałem się potem przyłożyć, aby ją odnaleźć.
Właśnie wtedy, gdy
zajęty byłem tą okrutnie celną bronią, kiedy rozmyślałem sobie, że pewnego dnia
moja strzała wbije się w błotko tuż obok zdezorientowanej żabki, która okaże
się śliczną księżniczkę, właśnie wtedy powstał pomysł dwudniowej kolejowej
wycieczki na Jasną Górę. Rzecz jasna była to inicjatywa babci, która wprawdzie
nie raz i nie dwa odwiedzała Czarną Madonnę, ale widocznie chciała po raz
ostatni w swoim życiu pojawić się w klasztorze na wzgórzu i pomodlić się za
całą naszą rodzinę, a szczególnie za mnie. Nie byłem specjalnie zadowolony z
powodu czekającej mnie podróży, chociaż uwielbiałem jazdę pociągiem; nie byłem
specjalnie zadowolony, bo miałem przecież ten swój łuk, który wypuszczał
strzały tak daleko, że musiałem potem ich szukać. Rad nie rad pozwoliłem, aby
założono mi czyste, odświętne ubranie (jak ja nie lubiłem nosić na sobie
pachnących krochmalem, wyprasowanych spodni i zniewalających czystością bluzek
i koszul!) i wyruszyłem na stację z rodzicami i babcią drogę ciągnącą się
wzdłuż torów kolejowych wiodących od cukrowni ku dworcowi kolejowemu. Warunkiem
do nie strojenia przeze mnie fochów, czy też innych aktów rozpaczy było to, że
pozwolono mi wziąć z sobą łuk, który (zadziałała perswazja babci – przecież w
pociągu konduktor zabierze ci ten łuk.) ukryłem w zrujnowanym budyneczku
niewiadomego przeznaczenia, ukryłem go z nadzieją, że po powrocie z pielgrzymki
go odnajdę.
Z Jasnej Góry pamiętam
tyle, że bolały mnie nogi i z radością powitałem nocleg u sióstr zorganizowany
przez babcię oraz to, że na targowisku nieopodal jasnogórskiego wzgórza
zakupiłem (czytaj: wymusiłem zakup) czarną, gumową główkę diabełka, którą jeśli
pocisnęło się mocno palcami, ta straszliwa bestia wyciągała bezczelnie czerwony
jęzor, tudzież z głowy poczwary ukazywały się dwa w pozycji na baczność wyprostowane
rogi. Początkowo miałem zamiar pochwalić się przed babcią swym zakupem, ale
dostawszy od mamy po łapach zmuszony byłem ukryć swojego diabła aż do czasu
powrotu do domu.
No właśnie, powrót do
domu przebiegał koleją i dalsza droga, odbywana na piechotę prowadziła dobrze
znaną mi trasą obok ruiny małego budyneczku nieznanego przeznaczenia, gdzie
ukryłem swój łuk.
Niestety nie
odnalazłem swojej kosmicznej broni. Najwidoczniej komuś spodobał się mój łuk, a
mogłoby się wydawać, że ukryłem go przed wścibskim wzrokiem nielicznych
przechodniów z powodzeniem.
Nigdy później nie
zmajstrowałem już łuku, nie było więc szans na odnalezienie żabki, która
okazałaby się piękną księżniczką.
[19.08.2019,
Dobrzelin]
Pamiętam te główki i myszki w pudełku od zapałek i koguciki na patyku...
OdpowiedzUsuń