Dopiero po latach
doceniłem to, jak trudno utrzymać sześcioosobową rodzinę z jednej pensji ojca plus
dorywczych kilkuset dawnych złotych uzyskanych z oświatowo-artystycznej
działalności pani Elwiry. Koneccy trzymali owce, od czasu do czasu świnki,
zawsze kaczki, kury i gęsi – wszystko po to aby dorobić, aby starczało do
pierwszego i do piętnastego kiedy płacono zaliczki.
Pani Elwira udzielała
się a to w Gromadzkiej Radzie Narodowej, a to w zakładzie, to znów w szkole. Dbała
o estetykę wystaw w tych trzech instytucjach, sporządzała dekoracje, wykonywała
malunki i przymocowywała w gablotach zdjęcia, będące odzwierciedleniem tego,
czym żył kraj – coś w rodzaju Polskiej Kroniki Filmowej, tyle że zdjęcia były
nieruchome. Pani Elwira posiadała niewątpliwie talent malarski, aczkolwiek była
samoukiem i gdyby wcześniej trafiła do szkoły artystycznej, prawdopodobnie jej
prace miałyby nieco inny charakter, ale że nie miała fachowego wykształcenia,
malowała w duchu socrealistycznym połączonym z prostotą malarstwa naiwnego.
W szkole ilustrowała
na przykład plansze obrazujące częste przypadki występowania błędów
ortograficznych. Na jednej z takich plansz przedstawiła ptaka w locie –
jaskółkę. Nad obrazkiem był napis: „jaskółka fruwa”. „Ó” w nazwie ptaka było
zaznaczone na czerwono i pogrubione, a trafiło pomiędzy „k” i „ł” z dymu
puszczanego przez starego człowieka palącego fajkę. Z „u” występującego
pomiędzy „r” i „w” sprawa przedstawiała się tak, że jaskółka swoim dzióbkiem
uderzała w „o” aż do chwili, gdy wyrąbała w górnej części tej literki rowek,
który upodobnił się do „u”.
A ja z dwoma synami
pani Elwiry wyruszaliśmy rowerami co dwa tygodnie w podróż do odległego o 7
kilometrów zamkowego parku, gdzie istniała wokół średniowiecznego, dobrze
zachowanego zameczku fosa zarośnięta po brzegi rzęsą. Tę rzęsę zbierali chłopcy
grabiami i wrzucali ją do jutowych worków. Przeznaczona była dla kaczek i gęsi,
a przy okazji moi koledzy oczyszczali oblewający zamek pierścień wody. Pomagałem
i w tym, ale to oni byli mistrzami w połowie rzęsy wodnej.
Po powrocie pani
Elwira częstowała nas grubymi pajdami chleba posmarowanymi gęsim smalcem.
Jedząc te kanapki,
przypatrywałem się olejnemu obrazowi zawieszonemu na jednej ze ścian kuchni.
Przedstawiał statek płynący po wzburzonym morzu. Dziwiłem się temu, dlaczego w chorągiew
na maszcie statku uderza wiatr od rufy, natomiast z komina wystającego ponad sterówkę
bury dym unosi się w przeciwną stronę… ale czy to ważne? Statek bardzo mi się
podobał. Pani Elwira musiała to zauważyć, bo któregoś dnia w podarowała mi na
imieniny niemal identyczny obrazek z widoczkiem statku, lecz morze było tam
spokojne, było bezwietrznie.
[23.08.2019, Dobrzelin]
Spokojne morze nastraja optymistycznie...
OdpowiedzUsuńPamiętam smalec wytapiany przez matkę, ale na pewno nie był on gęsi, a jestem ciekawa jak taki smakuje. Spokojnego morza na następne lata życzę.
OdpowiedzUsuń