ROZDZIAŁ 61. TU ZASZŁA ZMIANA
[w którym poznamy zrealizowane plany pana Korfantego, dyrektora domu kultury, dowiemy się też, o czym rozmawiali kawiarenkowicze podczas nieobecności pana Adama, jego żony i córeczki, które to osobistości oddychały w to lato górskim powietrzem]
Przez tydzień całe miasteczko wyludniło się na czas wyjazdu nad morze autokaru pełnego szacownych pań i panów, którym pan Korfanty zorganizował obiecaną wycieczkę z ramienia funkcji jaką sprawował w mieście.
Rzecz jasna, że dom kultury, którym po wygranym konkursie zawiadywał, nie był na cztery spusty zamknięty. Przeciwnie, w każdy wtorek i czwartek w jednej z dwóch największych sal odbywały się próby orkiestry dętej, przywróconej miasteczku i okolicom przez pana dyrektora. Stroiły się instrumenty, a pełni werwy muzykanci wykłócali się pogodnie o repertuar, który zaproponują miastu na początek. Świadkowie zmagań panów (i pań) z dętą muzą powiadali, że jak na początek brzmienie dźwięków wypadało niezgorzej, a starsi, co przechadzali się uliczką na wprost otwartych okien muzycznej sali, przystawali przy niej i z niejakim sentymentem wspominali dawniejsze czasy, kiedy to na głównym placu miasteczka odbywały się koncerty orkiestr dętych poprzedzające swawolne tańce.
W tym samym, uboższym o wycieczkowiczów tygodniu, w kawiarence zabrakło pana Adama, jego żony i wkraczającej w trzeci rok życia królewny Róży. Słowo się rzekło i wymienieni bawili na wywczasach w górach, chcąc poużywać powietrzem zgoła innym niż w miasteczku. Kawiarenką zajmowała się pani kucharka Rybotycka, do pomocy mając dwie osoby spośród na stałe pracującej tu młodzieży; wzięła też do pomocy swoją sąsiadkę, która w kuchennej pracy zamiłowana była i nierzadko proszona na wesela.
W kawiarnianych salach rej wodził pan radca Krach z inżynierem Bekiem i doktorem Koteńko (pan mecenas Szydełko wybrał się z żoną do krewnych).
Akurat w miasteczku pojawił się pan akademik - malarz z grupą studentów. Zarekomendowany u pana burmistrza przez pana Korfantego, dyrektora domu kultury, udał się w pierwszym rzędzie do pierwszej osoby w mieście, oznajmiając, że zamierza wykorzystać swoich studentów do stworzenia pokaźnych wielkości wizerunków co piękniejszych fragmentów miasta. Miały być one umieszczone w oszklonych gablotach, pod nimi zaś historyczne wzmianki o zaprezentowanym malarsko obiekcie. Pan profesor oczywiście zamierzał potraktować te prace jako jedno z semestralnych zaliczeń, co sprawiło, że żadnego z przyszłych malarzy nie zabrakło. Z drugiej strony w tej grupie byli też i tacy, którzy zabawiali się podczas zeszłorocznego pleneru, więc wyprawę do miasteczka ci potraktowali nie z obowiązku, ale jako kolejną udaną przygodę.
Pan radca Krach, który spędzał piątkowe popołudnie w towarzystwie inżyniera Beka, doktora Koteńki, pana profesora i koniaczku wcale nie był zdziwiony tym, że pan burmistrz z wielką ochotą przyklasnął zamiarom akademika.
- Pan burmistrz powolutku zaczyna brać naszą stronę - powiedział do przyjaciół pan radca - Najpierw ta jego niezwyczajna otwartość na sprawę oddanego do użycia marketu, później jego własne propozycje odnośnie z utworzenia terenów rekreacyjnych wraz z parkingiem, a teraz…
- Drogi przyjacielu - odezwał się inżynier Bek - mów co chcesz, ale ja widzę w tej odmianie twoją zaczarowaną moc. Czy ty przypadkiem nie przyłożyłeś swojej dłoni i autorytetu do tych zmian, kolego?
- Nic mi o tym nie wiadomo, inżynierze - zaprzeczył pan radca. - Pan burmistrz najwidoczniej zmienił punkt widzenia.
- Tak sam z siebie? Nie uwierzę. A może pan doktor raczył zaordynować mu jakiś medykament, zmieniający podejście pana burmistrza do pewnych, ważnych dla miasteczka spraw?
Pan doktor Koteńko poczuł się oczywiście zmuszony do zabrania głosu:
- Nie zdradzę tajemnicy lekarskiej, przyjaciele, jeśli powiem, że pan burmistrz cieszy się zdrowiem znakomitym, choć w urzędniczej pracy miewa się nader często żołądkowo-sercowe dolegliwości. Do mnie osobiście pan burmistrz zagląda nie częściej niż raz na rok, a i tego nie pamiętam, abym go kiedy naraził na zakup w aptece drogiego lekarstwa.
Pan inżynier Bek kontynuował swoje spekulacje pogłębione zapewne trzecim już kieliszkiem szlachetnego trunku.
- A mnie się wydaje, że pan burmistrz z całych sił szuka z panem radcą już nie tylko zgody, ale najpewniej spółki.
- Jeśli, drogi panie inżynierze, miałoby to skutkować korzyścią dla naszego miasta, to gotów jestem na taką spółkę przystać - zauważył pan radca.
- A mówiły coś jaskółki o takich spółkach - upierał się inżynier Bek.
- Czas pokaże, przyjacielu. Mam oczy szeroko otwarte, a panowie niech mają rozwarte uszy.
W taki oto przepiękny sposób urozmaicano sobie czas w kawiarence podczas nieobecności Kawiarennika, który miał powrócić z wywczasów w niedzielę.
Pan profesor, jeszcze do końca nie obeznany z prowadzoną w miasteczku „polityką”, najczęściej przysłuchiwał się tej rozmowie. Rad był jednak z tego, że sprawę w urzędzie załatwił pozytywnie, tym nie mniej nie omieszkał wtrącić kliku słów, powstałych wskutek poczynionych obserwacji.
- Mnie się wydaje, panowie, że istotnie pan burmistrz nie jest już tym, którego przed rokiem poznałem w związku z plenerem. Mniej jakoś mówi, a więcej się przysłuchuje tym, co w jego obecności coś do powiedzenia mają. Oby wytrwał w tej postawie.
[pisano10.lipca 2016 roku w pobliżu Lumdy, na autostradzie nr 5 w Niemczech]
[06.09.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz