ROZDZIAŁ 62. LATO W MIASTECZKU I CIŻEMKACH
[w którym poznamy co też wydarzyło się w Różanowie i przylegających do tego miasteczka Ciżemkach]
Zakołysało drzewami w lesie i w miasteczku, zaniosło się deszczem, zaogniło błyskami - lato rozkaprysiło się porządnie, spokojnym ludziom nie dając zasnąć, a bogobojnym nakazało szeptać modlitwy o nadejście spokojnego poranka.
Teraz dopiero doceniono, że to dzięki ujęciu w karby rzeczki wielka woda miasteczku nie zagroziła tym razem, a sama rzeka prócz swoich własnych źródeł brała przecież w objęcia bezmiar wód z grzechoczących rynien kamienic, z ulic i z kłaniających się rzecznej pradolinie łąk i pól uprawnych. Jeziorna zatoka w Ciżemkach pobrała odległych wód zapasy chyba na cały miesiąc. Cieszyło to Joannę i Piotra, radowało miłośników kajakowej przygody, a i pan Gajowniczek wdzięczny był za ten deszcz, który dopilnował, aby ściółka leśna trzymała bezpieczną wilgoć, chroniącą puszczę przed pożarami. A ile grzybów po takim deszczu, a później po mgłach przedporannych się pojawi, wydostając się spod mchu, spod igliwia i traw szorstkich, wyścielonych zeszłorocznym listowiem? Już teraz urodzaj nastał na jagody, na poziomki, a chętnych na leśny owoc wciąż przybywało.
Nie inaczej było z panem Gajowniczkiem. Z przyszłą swoją żoną, panią Trojanowską, zabierali z sobą koszyki i w las; a pan leśniczy takie znał miejsca w swoim siedlisku, w jakie nikt inny nie docierał. Ale miało to miejsce w soboty i niedziele, bo przecież wolne od obowiązków dni zaplanował sobie na czas wesela i okres po tej wielkiej uczcie, która odmieni jego życie.
W miasteczku dwa dni przerwy z powodu tych wichrów i opadów mieli studenci akademii. Nie mogli zasiąść do sztalug, to raz, a drugie - jakże ukazywać piękno budowli miejskich przesłoniętych strugami deszczu? Tedy wraz z panem profesorem przesiadywali w kawiarence, rozmawiali, a Kawiarennik puszczał im dobrą muzykę, filmy; także i tańczono, bo oto nadchodziła sobota, dzień w którym rozpocząć miano potańcówki (choć jedna sierpniowa sobota oczekiwała na weselników), czy jak kto chce inaczej - dancingi. W tym celu w ogrodzie ustawiono pożyczony od strażaków podest.
Panu inżynierowi Bekowi, który udzielał się w miejskim biurze projektowym, rajcy Różanowa zlecili z kolei ważną pracę. Miał on zadanie zaprojektować przestrzeń ulokowaną za społecznym marketem, wobec której sam pan burmistrz miał poważne zamiary, przedstawione panu radcy, a później na zorganizowanym w urzędzie miejskim spotkaniu, przedłożone całemu kawiarenkowemu towarzystwu. W tym miejscu trzeba koniecznie nadmienić to, że pan burmistrz, jeszcze przed rozejściem się rady na urlopy zdołał przekonać rajców o przesunięciu środków na rewitalizację obszaru po dawnym składzie opałowym i przekształceniu go na tereny rekreacyjne z przyszłej wiosny na tegoroczną jesień. Na tę inwestycję miał już przyobiecane środki z województwa, lecz ich nie dostanie, dopóki plany do końca sierpnia nie będą gotowe.
- Jakie to szczęście - pomyślał - że mamy własne, miejskie biuro projektowe (szefował nim właśnie pan inżynier Bek) i te plany możemy po prostu zlecić do opracowania, unikając długotrwałej procedury przetargowej.
Dla inżyniera Beka oznaczało to rezygnację z wakacyjnych planów, ale że sam przekonany był co do słuszności i użyteczności pomysłu pana burmistrza, pozostawało mu przekonać żonę, że Bieszczady, gdzie zamierzali się wybrać na przełomie lipca i sierpnia, piękne są również w drugiej połowie września.
Pomyślne wieści nadeszły od pani Różańskiej, której kwiaty spodobały się w Niemczech, a pan Koliński szykował się już do kolejnego wyjazdu, ba, do dwóch nawet, bo za drugim razem, oprócz gotowych bukietów z kwiatowego imperium Różańskich, powiezie do Danii partię sadzonek syberyjskich świerczków pana Iłowieckiego.
A jeśli pani Różańskiej zakwitł interes w zagranicznym handlu, to i tym dwu paniom, protegowanym przez mecenasa Szydełkę i radcę Kracha, kwiatowa dama przykazała stawić się z dniem pierwszego sierpnia do pracy.
W Ciżemkach, u Piotra i Joanny, Beata z Zuzanną zadomowiły się i przy koniach pracowały z nadzwyczajną starannością. Joanna, przekonawszy się, że studentki wcale nie gorsze są od niej w dosiadaniu koni i oprowadzaniu na lonży początkujących jeźdźców - a były nimi zwłaszcza dzieci - bez mrugnięcia okiem powierzyła im te zadania. A pracy było co niemiara i tych pięć koników zbyt wiele czasu na odpoczynek nie miało, a to również z tego powodu, że Joanna uzgodniła jazdy dla grupy kolonistów. A były przecież w gospodarstwie dwie krowy, trzy owieczki, parę kóz i stadko kur, którymi z kolei zajmowali się wymiennie Piotr ze swoją połowicą.
W gospodarstwie Anny radcówny i Wołodii wstępne odwierty zakończono i nastąpił teraz czas „papierkowej” roboty, tych zezwoleń, pozwoleń, zaświadczeń, planów, kosztorysów, przez które, nie bez trudu, przedzierał się pan radca Krach, będąc w stałym kontakcie ze szwajcarsko-rosyjskim inwestorem.
Wołodia z niecierpliwością oczekiwał wieści z Syberii, od swej matki, której załatwił był już wszystkie sprawy związane z jej odwiedzinami. Mateńka, która nigdy w życiu nie wyjeżdżała dalej niż sto kilometrów od Irkucka, długo zwlekała z przyjazdem. Nie z tego powodu, aby syna swego, synową i ich maleńką Basię nie chciała zobaczyć, ale przerażała ją droga tak daleka na jej zmęczone wiekiem lata i ta dręcząca ją myśl, że jeśli już przyjedzie, to może na stałe u Wołodii zostanie.
Razu pewnego przed leśny domek Anny i Wołodii wtoczył się z kolei srebrny mercedes, nie najnowszy, acz połyskujący blaskiem południowego słońca jak w salonie. Z auta wysiadło małżeństwo w średnim wieku, a zbliżywszy się do spacerującej z wózkiem, w którym spała Basia Anny, mężczyzna grzecznie zapytał:
- Mogłaby mi pani powiedzieć, jak dojechać do posiadłości państwa Joanny i Piotra Kosmowskich?
[pisano po raz pierwszy dnia 15.lipca roku 2016. w Woodgate koło Birmingham w Anglii]
[22.09.2022, Toruń
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz